Niespotykana otwartość na sportowców LGBT jest tylko listkiem figowym zakrywającym fakt, że na zimowych igrzyskach olimpijskich w Korei nie chodzi o sport, ale przede wszystkim o politykę.
– Olimpiada jest jak wojna, tylko że bez strzelania – powiedział kiedyś George Orwell o największym wydarzeniu sportowym na świecie. Doskonale uchwycił często ukrywaną prawdę, że igrzyska olimpijskie są w swojej istocie polityczne. Te odbywające się właśnie w południowokoreańskim Pjongczang potwierdzają to na każdym kroku – przyglądamy się nie tylko maszynie do zarabiania pieniędzy i robienia przedstawienia, ale jesteśmy też świadkami najbardziej upolitycznionej zimowej olimpiady w historii.
Biczować folwarcznego chłopa na dopingu
Na samym początku wydawało się, że w tegorocznych zimowych igrzyskach olimpijskich będziemy mówić głównie o dopingu, która jest tak nieodłączną bolączką oglądania nowoczesnego sportu jak Włodzimierz Szaranowicz.
Rosja, wielki triumfator igrzysk w Soczi, została wykluczona z zimowych igrzysk w Pjongczang za dopingowe oszustwa. W ten sposób doping zdyskwalifikował jednego z najmocniejszych uczestników sportowych rozgrywek, a właściwie… za pomocą machnięcia lingwistyczną różdżką problem udało się obejść tak, że zamiast „Rosji” na zawodach występują teraz „Sportowcy olimpijscy z Rosji”. Pod tą właśnie wypaczoną nazwą muszą w tym roku występować Rosjanie. Nie mają własnej flagi ani strojów w barwach narodowych, a zamiast herbu państwowego na ich piersiach lśni koło olimpijskie. Muszą więc pamiętać o tym, żeby w tym roku nie przypochlebić się kochanej ojczyźnie za pomocą sportowej kpiny.
Ta cokolwiek kuriozalna kara to salomonowe rozwiązanie, które pozwoliło rosyjskim sportowcom w ogóle wziąć w igrzyskach udział.
To, co państwo rosyjskie prezentuje od wielu lat, w tym cztery lata temu, kiedy samo organizowało zimowe igrzyska olimpijskie w Soczi, jest w sporcie niemal bezprecedensowe. Nie chodzi nawet o wydanych z wielką pompą 51 miliardów dolarów, pięciokrotnie przerastających najodważniejsze plany komitetu olimpijskiego. Problemem od lat jest inspirowany przez rząd i państwo doping, który wykryty został dzięki pracy reporterów niemieckiej telewizji WDR, której konsekwencją było przyznanie się do winy jednego z architektów tego gigantycznego oszustwa – Grigorija Rodczenkova.
Skala ujawnionego dopingu przerasta najśmielsze wyobrażenia miłośników teorii konspiracyjnych. Z polecenia samego ministerstwa sportu służby specjalne FSB szalały podczas igrzysk jak opętane. Jak inaczej nazwać manipulację próbkami moczu zawodników na dopingu, które agenci przez tajne drzwiczki w ścianie wymieniali w nocy na „czyste” próbki? Do rzadkości nie należało też zamykanie komisarzy antydopingowych czy ich zastraszanie. Sukces został osiągnięty: cztery lata temu Rosjanie zdobyli najwięcej medali ze wszystkich uczestników.
Nerwowe monitorowanie i prześwietlanie rosyjskich sportowców poniekąd przekształciło się w moralizatorskie linczowanie – Komitet Olimpijski zakazał startu nawet sportowcom, u których nie wykryto dopingu. Wprawdzie Trybunał Arbitrażowy CAS w Lozannie zdjął później zakaz w kilkudziesięciu przypadkach, ale nawet bez spiskowych domysłów jest jasne, jakie są aktualne nastroje na międzynarodowej scenie politycznej i jak przenoszone są one na sportowe zawody.
Hokeistki i cheerleaderki
Może właśnie strata symboli narodowych przez Rosjan zniechęciła południowokoreańskich organizatorów do podobnych szaleństw. Tyle że nawet Seulowi nie udało się uwolnić od zależności politycznej. W ramach ocieplania stosunków ze swoim północnym sąsiadem, który do Pjongczang ma tylko trzydzieści kilometrów, a więc rzut rakietą , na potrzeby rozgrywek olimpijskich stworzyli wspólną kobiecą drużynę hokejową.
czytaj także
Ze względu na swój poziom sportowy Koreanki i tak nie walczyłyby o medale, dlatego eksperyment nie spotkał się z żadnymi politycznymi przeszkodami. Ale decyzja zapadła na krótko przed zimowymi igrzyskami, co nie spodobało się kanadyjskiej trenerce południowych Koreanek. Trzy lata pracy i budowania choć trochę konkurencyjnej drużyny poszły na marne. Trenerka musiała wyrzucić kilka swoich podopiecznych i zacząć szybko trenować nowe zawodniczki, które błyskawicznie musiały same nauczyć się wydawanych przez nia poleceń w języku angielskim oraz taktyki. Poprawno-genderowy pedant mógłby zażądać w tym miejscu odpowiedzi na wiszące w powietrzu pytanie – czy męska drużyna hokejowa doczekałaby się podobnego zaszczepiania politycznego kiczu?
czytaj także
Swoją drogą do podobnej koreańskiej hybrydyzacji nie doszło po raz pierwszy. W 1991 roku na mistrzostwach w tenisie stołowym w Japonii w jednej, oczywiście znowu wyłącznie kobiecej drużynie spotkały się Koreanka z południa Hyun Jung-hwa ze swoją północnokoreańską rywalką Ri Pun-hui, żeby wspólnie opanować debel i pokonać nawet najbardziej faworyzowane Chinki. Ale jak niechętnie przypomina dzisiaj południowokoreańska zawodniczka, mimo silnej więzi, która między nimi powstała, nie mogły się już nigdy więcej spotkać. Porażki ponoszone przez ich aktualnego hokejowego naśladowcę chyba na długie lata zażegnają podobny rodzaj dyplomacji sportowej.
Ale hokeistki nie są jedynymi uczestniczkami igrzysk wywodzącymi się z KRLD. Na scenę zimowych igrzysk olimpijskich z powodu ceremonii otwarcia przybyła też grupa artystyczna, a oprócz niej grupa dwustu trzydziestu cheerleaderek.
Ich gorączkowe, doskonale zsynchronizowane kibicowanie usłyszeli też dziennikarze, którzy nie odpuszczają sobie uwag na temat ich urody, ale też mechaniczności typowej dla propagandy komunistycznej w stylu spartakiadowego szaleństwa.
Jak gdyby zapominali o profesjonalnych cheerleaderkach na amerykańskich zawodach czy na okazały show, który rozpoczął tegoroczną olimpiadę zimową.
Ukarać czarnoskórych, wykluczyć Żydów
Nie po raz pierwszy znajdujemy na igrzyskach olimpijskich więcej polityki niż w ławach sejmowych. Decyzje polityczne, włącznie z tą dotyczącą samej ich organizacji, towarzyszyły im od zawsze. Mimo artykułu 50. z Karty Olimpijskiej, który zabrania jakiejkolwiek propagandy politycznej, religijnej czy rasowej. Ale historię igrzysk olimpijskich dosłownie przenikają przypadki „niewidzialnej” dyskryminacji, co do której zawsze ktoś podejmował polityczne decyzje.
Kiedy w 1896 roku baron Pierre de Coubertin założył nowoczesne igrzyska olimpijskie, jakoś zapomniał zaprosić na nie kobiety. Dyskryminacja miała miejsce podczas niechlubnej olimpiady w nazistowskim Berlinie, gdzie sukces czarnoskórego Jesse Owensa interpretowano jako zwycięstwo nad nazistowską supremacją białej rasy. W rzeczywistości jego triumf był kwitowany jako sukces sprawnego fizycznie prymitywa.
Dużo bardziej istotny był dla III Rzeszy zakaz udziału dla żydowskich sportowców, na który z radością przystała też amerykańska ekipa z cudownym Owensem. Swoją drogą czarnoskóry atleta po powrocie do Stanów Zjednoczonych doczekał się poniżającego traktowania: bohater olimpijski musiał zarabiać na życie cyrkowymi hecami, podczas których za parę dolarów rywalizował z końmi czy samochodami.
Jednak największej dawki antypolitycznej hipokryzji igrzyska olimpijskie doświadczyły pół wieku temu – w 1968 roku w Meksyku. Miejscowi nie pałali do tej imprezy entuzjazmem. Pod hasłem „¡No queremos olimpiadas, queremos revolución!“ („Nie chcemy olimpiady, chcemy rewolucji!”) żądali od autorytarnego reżimu demokratycznych reform. Z powodu niesłabnących demonstracji rząd meksykański stracił wreszcie cierpliwość i zaledwie dziesięć dni przed rozpoczęciem sportowego show wojsko wraz z policją dokonały tak zwanej masakry na Placu Tlatelolco, podczas której zabiły od 200 do 300 studentów okupujących tamtejszy uniwersytet. Podczas gdy Komitet Olimpijski z radością uścisnął sobie dłonie z inicjatorami masakry, ci drudzy musieli parę dni później zająć się buntem w szeregach „apolitycznych” sportowców. Stojący na podium amerykańscy sprinterzy Tommie Smith i John Carlos w proteście przeciw rasizmowi oraz biedzie w społeczeństwie amerykańskim podnieśli zaciśnięte pięści przyodziane w czarne rękawiczki.
Za wsparcie ruchu Black Power zostali natychmiast wykluczeni z olimpiady. Kolejne kary nadeszły też w USA. Największy udział w ich ukaraniu, które przyniosło też tragiczne konsekwencje dla ich losów, miał przewodniczący ekipy amerykańskiej Avery Brundage – ten sam mężczyzna, który w latach trzydziestych ochoczo wykluczył z drużyny żydowskich zawodników na potrzeby olimpiady organizowanej przez nazistów w Berlinie.
Grozi nam karkonoska olimpiada zimowa?
Mimo to mogłoby się wydawać, że czasy się zmieniają. Igrzyska w Pjongczang już zostały obwołane najbardziej otwartym wydarzeniem sportowym dla zawodników LGBT. Kanadyjski łyżwiarz figurowy Eric Radford został pierwszym publicznie znanym gejowskim sportowcem, który zdobył olimpijskie złoto. Po odniesieniu sukcesu zapozował do zdjęcia ze zdobywcą brązu, Adamem Ripponem z USA, który jako kolejny znany homoseksualny sportowiec wystąpił z krytyką obecności amerykańskiego wiceprezydenta w Korei.
– Chodzi o Mike’a Pence’a, tego samego Mike’a Pence’a, który finansuje starania o nawracanie gejów? Nie mieści mi się to w głowie – powiedział w styczniu reagując na ogłoszenie przyjazdu Pence’a. Jego odwiedziny amerykańskiej ekipy skrytykował też inny olimpijczyk o homoseksualnej orientacji Gus Kenworthy. W trakcie igrzysk w Korei narciarz stworzył serię zdjęć z Ripponem, którą podpisał słowami: „Jesteśmy tutaj, jesteśmy queer. Przyzwyczajcie się”.
So proud that @Adaripp and I get to wear these medals and show the world what we can do! #represent?️? #olympics #pyeongchang2018 #pride #outandproud #medalists #TeamNorthAmerica pic.twitter.com/eXMlZ2Utrw
— Eric Radford (@Rad85E) February 12, 2018
Mimo widocznego postępu w podejściu do dyskryminowanej wcześniej grupy, igrzyska olimpijskie pozostają tuszowaną blichtrem katastrofą dla lokalnej społeczności. Nie chodzi tylko o wydawanie astronomicznych kwot na obiekty sportowe, które później pustoszeją, ponieważ ich utrzymanie dla kilku miejscowych sportowców jest nieopłacalne.
czytaj także
Budowa wioski olimpijskiej, owego schronienia z mityczną aurą miejsca niezobowiązujących seksualnych igraszek, posiada straszną cechę – bezlitośnie i nieodwracalnie zmienia życie lokalnej społeczności. W związku z budową nowego obiektu sportowego w brazylijskim Rio przed dwoma laty, gdzie paradoksalnie z wielką pompą obecna była też drużyna dziesięciu uchodźców, dach nad głową straciła niewiarygodna liczba 80 tysięcy lokalnych mieszkańców. W Vancouver, gdzie odbywała się olimpiada zimowa w 2010 roku, wioska olimpijska miała zostać przekształcona w mieszkania socjalne. Tylko że deweloperzy zamienili całą dzielnicą w zgentryfikowany obszar dla bogatych.
Przerażające bywają nie tylko konsekwencje społeczne, lecz również ekologiczne, a to przede wszystkim w przypadku zimowej wersji zawodów sportowych. Kiedy Kamil Stoch będzie walczyć o złoty krążek, nie musi go specjalnie interesować to, że z powodu budowy olimpijskich obiektów Koreańczycy ścięli 58 000 drzew miejscowego „świętego” lasu. Jednak kapitał nie troszczy się o tradycję, szczególnie kiedy nowiutki kompleks narciarski obiecuje grube zyski z turystyki na przyszłość. Z powodu ingerencji w cenny ekosystem organizatorzy spotkali się z dużą falą wzburzenia, w związku z czym zaproponowali mały kompromis: po zakończeniu olimpiady zasadzą na wykarczowanym terenie…1200 nowych drzew.
Tym bardziej miejmy nadzieję, że nigdy nie spełni się szalony plan kilku polskich miast, żeby w 2030 roku zorganizować olimpiadę zimową w Karkonoszach. Pamiętajmy, że mimo wszystkich konsekwencji społecznych i ekologicznych będzie to decyzja polityczna, na którą wpłynie zapewne wizja świetlanego zysku ekonomicznego oraz zaspokojenia nacjonalistycznych aspiracji. To nie przypadek, że organizacja olimpiady coraz bardziej cedowana jest na państwa, które nie liczą się za bardzo z prawami człowieka czy opiniami mieszkańców. Biorąc pod uwagę gęstniejącą sytuację polityczną oraz polityczny charakter olimpiady wydaje się, że za dwanaście lat Polska będą kandydatem idealnym.
**
Tekst czytasz dzięki partnerskiej współpracy z serwisem A2larm.cz. Z czeskiego tłumaczyła Olga Słowik. Skróty od redakcji.