Powoływanie się na autorytet kogoś, kogo „się zamordowało”, przypomina prośbę ojco- i matkobójcy, by sąd uwzględnił sieroctwo jako okoliczność łagodzącą.
Wycierać sobie zdradziecką mordę Lechem Kaczyńskim, czy nie wycierać? Sprawa jest, wbrew pozorom, poważna. To przecież przywołanie byłego prezydenta – m.in. przez Borysa Budkę, który mówił: „ Dopóki był śp. Lech Kaczyński, pan nie odważył się podnieść ręki na wymiar sprawiedliwości, bo na szczęście był ktoś, kto rozumiał, na czym polega trójpodział władzy” – miało tak bardzo rozsierdzić Jarosława Kaczyńskiego, że stracił nad sobą panowanie i „bez żadnego trybu” pokazał Polkom, Polakom i całemu światu, o co mu naprawdę chodzi. Cytatami z wyszydzanego często przez niechętnych PiS obywateli Lecha Kaczyńskiego obrodziło na demonstracjach – i tych „KOD-owsko-platformerskich” (wspomnieć można choćby wypowiedź Władysława Frasyniuka o tym, że „Lech Kaczyński, gdyby żył, byłby po tej stronie”), i tych „no logo”. Warto, nie warto? Godzi się?
Powoływanie się na autorytet kogoś, kogo „się zamordowało”, przypomina prośbę ojco- i matkobójcy, by sąd uwzględnił sieroctwo jako okoliczność łagodzącą – ale ten tekst nie jest kierowany do twardego elektoratu Jarosława Kaczyńskiego, więc ów „atomowy” argument delikatnie pominę. W wariancie miękkim – „cytujecie go, kiedy wam wygodnie”, odpowiedź brzmi, że owszem, powoływanie się na kogoś nie oznacza „kupienia go w pakiecie”; kiedy przywołujemy słowa papieża Franciszka dotyczące ocieplenia klimatu, nie musimy z automatu podpisać się pod jego zdaniem w kwestii aborcji; tak samo, kiedy zwolennicy PiS z aprobatą cytują doniesienia Jana Śpiewaka o przekrętach PO przy reprywatyzacji, nie zobowiązują się do poparcia go we wszystkich innych kwestiach.
czytaj także
A co do dawnej krytyki Lecha Kaczyńskiego przez tych, którzy dziś wypisują jego cytaty na transparentach – nie każdy w dzisiejszej opozycji go obrażał czy poniżał, a odpowiedzialność zbiorowa to mało sympatyczna tradycja. Krytykowało go, owszem, wielu i nieraz ostro, ale też często było za co – od afery kartoflanej i odwołania szczytu Trójkąta Weimarskiego po „przesłuchanie” Radka Sikorskiego w sprawie Rona Asmusa czy nierozważne wyprawy na granicę osetyńską.
To wszystko zresztą kwestie bardziej retoryczne niż moralne. Faktem jest natomiast rażąca sprzeczność między wieloma praktykami obecnego PiS, a nie tyle nawet abstrakcyjnym „dziedzictwem Lecha Kaczyńskiego”, ile konkretnymi posunięciami i wypowiedziami prezydenta. Drobiazgowo wyliczył to w tekście W imię brata opublikowanym na łamach „Tygodnika Powszechnego” Andrzej Stankiewicz. Dziennikarz wylicza: niezgoda na ingerencje ministra sprawiedliwości w konkretne śledztwa, a zwłaszcza na jego kontrolę nad sądami, niechęć do czystek personalnych w armii i dyplomacji, poparcie dla „dwubiegunowej” telewizji publicznej (jeden kanał dla rządu, drugi dla opozycji), strategiczny priorytet dla Ukrainy i Litwy w polityce wschodniej, nawet kosztem (!) asertywnej polityki historycznej, zdolność do pragmatycznych ugięć własnych poglądów w obliczu układu sił w UE (traktat lizboński, pakiet klimatyczny), zdecydowany priorytet dla polskiego państwa podziemnego w polityce historycznej, racjonalny stosunek do Okrągłego Stołu, wysokie uznanie dla jakości KRS i generalnie trójpodziału władzy („rozwiązanie modelowe”) w Polsce aż po radykalnie odmienny stosunek do konkretnych polityków (Zbigniew Ziobro!).
Sporo, prawda? I nie dotyczy tylko technikaliów, „stylu” ani spraw personalnych (choć, jak mawiał jeden z ulubionych ponoć przez Prezesa klasyków myśli politycznej: kadry decydują o wszystkim), lecz spraw fundamentalnych, bo liberalnych podstaw ustroju państwa, dyplomacji w Europie i polityki wschodniej. Czy jednak „pamięć Lecha” uratuje w Polsce liberalną demokrację i ucywilizuje politykę obozu władzy? Czy opozycja powinna budować pomnik Lechowi Kaczyńskiemu, którego nie bez powodu wcześniej za wiele rzeczy krytykowała? I wreszcie, czy na opowieści o „dobrym bliźniaku” można zbudować całościową narrację, a za nią – nową tożsamość polityczną, na której zbudowano by jakąś „nową, lepszą zmianę”?
To ostatnie pytanie skierowane jest nie do dzisiejszej opozycji, lecz dla potencjalnych „rewizjonistów” dobrej zmiany, od publicystów konserwatywno-państwowej prawicy, przez część posłów i senatorów aż po prezydenta Andrzeja Dudę i jego otoczenie. Gdyby zdecydowali się na budowę ośrodka politycznego korygującego kurs PiS albo, inaczej mówiąc, hamującego walec rozjeżdżający kolejne instytucje liberalnego ustroju i polskie sojusze w Europie, Lech Kaczyński byłby dla nich obiecującą ikoną. Ewentualny sukces takiego przedsięwzięcia spowolniłby destrukcję państwa i stworzył rysę na monolicie obozu władzy. Z jednego i drugiego należałoby się cieszyć, ale nie od opozycji to zależy.
Opozycja jest tu w innej roli; nie musi i nie powinna powoływać się na „dziedzictwa Lecha Kaczyńskiego” jako na ideologiczny pakiet, bo ani nie będzie w tym wiarygodna dla opinii publicznej, ani nie jest to jej do niczego potrzebne. By posłużyć się nieco na wyrost analogią z historii PRL – o ile konserwatywni publicyści byliby wobec „dobrej zmiany” „rewizjonistami”, zmieniającymi system od środka, a Lech Kaczyński dla nich – ikoną „zdradzonych ideałów socjalizmu” wzywającą, by powrócić do źródeł; o tyle dla opozycji ten sam Lech Kaczyński – w swych konkretnych, potwierdzonych historycznie wypowiedziach, gestach, czynach i decyzjach personalnych – to lustro ukazujące nihilizm praktyk obecnej władzy, jaki kryje się za fasadą podniosłej ideologii. Tutaj pasuje przykład Solidarności, ale też opozycji przedsierpniowej – nie trzeba (choć można!) było być zwolennikiem socjalistycznego ideału, na który powoływała się władza, aby sugestywnie i przekonująco rozliczać ją z jej zaniedbań, błędów i wypaczeń w realizacji praw i swobód, które w idealnym społeczeństwie socjalistycznym winny być zagwarantowane – od prawa do strajku i wolności słowa po indeksację płac, dłuższe urlopy macierzyńskie i wolne soboty.
Bendyk: To wybory samorządowe pokażą, czy udało się zagospodarować energię lipcowych protestów
czytaj także
Czy odwołując się do słów, gestów i czynów Lecha Kaczyńskiego opozycja nie będzie jednak, chcąc nie chcąc, sprzyjać jego politycznej kanonizacji? Choć pogrzeb na Wawelu (na marginesie, będący pomysłem autentycznych spadkobierców ideowych prezydenta, a nie ludzi obecnej władzy) wciąż budzi słusznie kontrowersje, to mówiąc brutalnie – opozycja nie walczy o skład osobowy w Krypcie pod Wieżą Srebrnych Dzwonów, ale o formę demokracji i treść polskiej wspólnoty politycznej.
Lech Kaczyński jako prezydent niewątpliwie zasłużył na godne upamiętnienie za swą konsekwencję w polityce wschodniej i za piękną, „propracowniczą” kartę w przedsierpniowej opozycji demokratycznej i wielkim ruchu Solidarności; z analogicznych do opisanych wyżej powodów nie jest to tożsame z akceptacją wyniesienia go na piedestał obok Piłsudskiego i Batorego. Myśląc politycznie pamiętajmy zaś, że wyszydzanie tej niejednoznacznej przecież postaci irytuje umiarkowanych, rozognia najwierniejszych i nie przekonuje nikogo.
Co innego przypominanie Lecha Kaczyńskiego realnego, wiernego jagiellońskiej idei i konstytucji – a nie tego z husarskimi skrzydłami, które przypina mu brat, jego partia i twardy elektorat. To gestem, nagraniem, cytatem z brata – tyleż prawdziwym, ile niewygodnym – przysparzamy Kaczyńskiemu kłopotu. Jemu potrzebna – jak to zwykle bywa przy politycznej celebrze zmarłych – jest postać brata wypreparowanego z realnego, historycznego znaczenia, z jego realnymi przyjaciółmi i uczniami w odstawce, za to w mesjanistycznej aureoli, której blask opromienia politykę resentymentu. Zimny Lech i jaja z „kartofla” może i bolą Jarosława osobiście, ale opozycji nie wolno mylić sadyzmu z polityką.
„Nie mamy programu i co nam pan zrobisz?”, czyli biedna opozycja patrzy na 40 procent PiS