Ameryka nie była tak lewicowa od lat, od dawna też klimat do zmiany polityki nie był tu lepszy.
Mieszkając w Polsce, trudno nie znać pojęcia „moralnego zwycięstwa” – czyli właściwie klęski, ale takiej, która chroni przynajmniej nasze racje i ideały, a te są często ważniejsze niż zawodne taktyka czy strategia. Ocalić ideę, nawet jeśli w jej imię dostaje się łomot, to piękne (i jak dobrze znane). Do podobnej konkluzji muszą dochodzić w Ameryce zwolenniczki i zwolennicy kandydatury Berniego Sandersa – senatora z Vermontu, który swoim startem w prawyborach prezydenckich partii demokratycznej ośmieszył wiele dotychczasowych „pewników” na temat amerykańskiej polityki. W tym dwa wyjątkowo trwałe: że w Ameryce nie ma lewicy (a już na pewno nie ma tam „socjalistów”) oraz że nie można uprawiać polityki bez wielkich pieniędzy i pomocy możnych sponsorów. Po drodze przegrał co prawda wybory w kluczowym dla dalszych losów kampanii Nowym Jorku, ale co z tego? Idzie przecież o rewolucję, a nie sam urząd. Oto krótka prasówka z kampanii rozbudzonych marzeń.
Idą młodzi!
Z pozoru może wydawać się zaskoczeniem, że bohaterem – czy wręcz popkulturowym, memogennym idolem – najmłodszych wyborców stał się ponad siedemdziesięcioletni senator z Vermontu. Wystarczy jednak zobaczyć jeden z filmików albo krążących po Facebooków gifów z Sandersem zbijającym piątki ze swoimi wolontariuszami, jak z najlepszymi ziomkami z dzielni; jak o nierównościach i rasizmie rozmawia z raperem Killer Mike’iem; jak pomstuje na bezsensowne zamykanie ludzi za posiadanie jednego blanta i domaga się bezpłatnej edukacji wyższej – Sanders jest bliżej problemów dzisiejszych dwudziestokilkulatków niż którykolwiek znany z Kongresu polityk, włącznie z Obamą z czasów pierwszej kampanii.
Co więcej – nie udaje przy tym, że ma mniej lat, niż ma. To nie jest Aleksander Kwaśniewski tańczący disco polo – Sanders po prostu traktuje największe problemy roczników 80. i 90. (a niedługo także pewnie i tych urodzonych już w tym millenium) jak swoje: podkreśla, że przez rosnące koszta college’ów i opieki medycznej, drożejące kredyty i chroniczny brak tanich mieszkań młodzi są bardziej wykluczeni z amerykańskiego snu niż jego pokolenie i pokolenie rodziców jego wyborców.
To, co może wydawać się zaskoczeniem, być nim nie powinno, bo – szczególnie w ostatnich latach – przybyło ludzi, którzy mogą rozpoznać się w biografii Sandersa, mimo że sami są od niego o pół wieku młodsi. Senator z Vermontu w swoich studenckich latach był w młodzieżówce partii socjalistycznej i protestował przeciwko wszystkiemu, co się dało; był członkiem kilku komitetów studenckich zawiązanych przeciwko segregacji rasowej, a później pacyfistycznych; mieszkał przez pewien czas w izraelskim kibucu – młody Sanders ucieleśnia stereotyp studenckiej rewolty lat 60. i archetyp „buntownika z wyboru”. W słusznej sprawie oczywiście.
Po Occupy, ruchu „Fight for 15”, #BlackLivesMatter i niezliczonych demonstracjach przeciwko niszczeniu środowiska pod kolejne inwestycje energetyczne Amerykanki i Amerykanie czują, że znów – jak pół wieku temu – naprotestowali się dość, by w końcu ktoś w Waszyngtonie zaczął traktować ich poważnie.
Tym kimś ma być Sanders. Ktoś, kto uczestniczył – albo choć wie, o co chodzi – w pikietach, protestach i akcjach społecznych ostatnich lat niekoniecznie ma poczucie, że młoda Hillary robiłaby to samo. Sekretarz Clinton w trakcie najgorętszych sporów lat 60. raczej nie okupowała kampusów – może dlatego, że angażowała się w kampanię kandydata republikanów Barry’ego Goldwatera. W swojej biografii napisała, że „przebierała się za kowbojkę i nosiła słomiany kapelusz z [jego] hasłem”. Transformację poglądów przeszła później w Yale School of Law.
Tym bardziej nie zaskakuje, że Jedediah Purdy pisze w „Dissencie”:
W kampanii Sandersa od początku chodziło o coś więcej niż o Bernie’ego Sandersa. A także o coś więcej niż wygrywanie w kolejnych stanach i zdobywanie poparcia kolejnych delegatów (choć udało się jej [kampanii] być wyjątkowo poważnym i udanym wysiłkiem w tę stronę). Większy potencjał, jaki się w tym krył, polega na tym, że budzące się politycznie pokolenie zobaczyło w kampanii Sandersa motor do zrobienia czegoś jeszcze niedawno niemożliwego: zaproponowania wizji demokratycznej polityki i gospodarki dużo bardziej radykalnej niż jakiekolwiek działania demokratów z lat 90. i być może tak daleko idącego, jak programy [socjalne] z lat 30.
Najmłodsze pokolenie wyborców – mówimy tu o demokratach, rzecz jasna – zrozumiało, że w polityce chodzi o gospodarkę i relacje społeczne, jakie model gospodarki kształtuje. Dzisiejsze uderzają w najsłabszych – imigrantów i imigrantki, pracujących za płacę minimalną, młodych z ograniczanymi szansami. Po kilku latach zaangażowania politycznego tego pokolenia jasne też jest, że nie chodzi o pudrowanie niewygodnych faktów czy zmianę języka polityki, ale zmianę polityki jako takiej.
Partia Demokratyczna musi skręcić w lewo
Dość jasne dla większości komentatorek i dziennikarzy jest już, że Partia Demokratyczna powinna przejść do ataku – znaleźć wyraźny język, określić swoich przeciwników i twardo powiedzieć, jakie problemy i bolączki dzisiejszej Ameryki są warte miliardów, które wydaje się na kampanię o najwyższy urząd w państwie. I tak prawdopodobnie będzie w kampanii prezydenckiej. Konsolidacja liberalnych (w amerykańskim rozumieniu tego słowa) elit zaczęła się jednak już parę lat temu, gdy z jednej strony zaczęto już rozmyślać o wygraniu trzecich z rzędu wyborów prezydenckich, a z drugiej partyjną górę zaczęły uwierać co bardziej lewicowe i radykalne głosy zarówno z zewnątrz, jak i samego środka partii. Wybrano wtedy strategię ucieczki do przodu – na pokryzysowych lekcjach nauczono się tyle, żeby nie odcinać się od znów nabierających impetu ruchów społecznego, ale tak się politycznie spozycjonować, by i je włączyć do szerokiego wachlarza demokratycznych opcji.
Elisabeth Warren ze swoją ostrą krytyką sektora bankowego i deregulacji finansowej, do czego rękę przyłożyli demokraci i Bill Clinton jako prezydent, przesunęła agendę demokratów w sprawach ekonomicznych na lewo. Partia zgodziła się też na szeroki „obyczajowy” konsensus – piętnując wszelkie formy ksenofobii, języka wyższości czy seksizmu. Partia postanowiła – w przeciwieństwie do różnorodnych na tym polu prawicowców – przyjąć w wojnach kulturowych spójne stanowisko (za legalną aborcją, przeciwko dyskryminacji płacowej kobiet, za prawami społeczności LGBTQ) i nierzadko poprzeć je konkretnym działaniem w obu izbach Kongresu oraz Białym Domu. Wobec idącego dużo dalej Sandersa – wskazującego na korupcję całego systemu politycznego w Ameryce i domagającego się reform nie tylko sektora bankowego, ale i darmowego szkolnictwa oraz opieki zdrowotnej, o podwyżce płacy minimalnej nie mówiąc – Partia Demokratyczna nie może się już tylko zadowolić nowym status quo, ale też włączyć do swojego programu rzeczy, których chce coraz większa część ich wyborców i domaga się tego głośno. Na początek – jeśli zdobędzie nominację – musi zrobić to sama Clinton.
Mówienie, że „przynajmniej nie jestem taka zła jak Trump” nie jest czymś, dzięki czemu wygrywa się ogólnokrajowe wybory. Clinton musi dogadać się z rosnącym ruchem, którego twarzą jest Sanders, mówiącym „dość” dotychczasowej, działającej po staremu Partii Demokratycznej.
Należy zacząć od tego, z czym Clinton ma największy problem (szczególnie dla wyborców Sandersa), czyli od pieniędzy w polityce. Nie wystarczy, że Clinton odbije – jak miało to miejsce w nowojorskiej debacie – zarzuty Sandersa, mówiąc, żeby sam lepiej podał przykład, jak to wielkie dotacje [jakie otrzymuje Clinton] wpływają na konkretne ustawy. Wszyscy przecież wiedzą, że mechanizm quid pro quo jest nieco bardziej skomplikowany.
Clinton nigdy nie będzie wiarygodną reformatorką tego, co wielu ludzi określa „dolarokracją”, ale musi spróbować. I tak też powinna postąpić cała jej partia, jeśli ma naprawić swoją renomę partii zwykłych ludzi – pisze dla portalu Commondreams Isaiah Poole z Center for America’s Future, think-tanku kojarzonego z lewym skrzydłem partii.
A co jeśli Clinton (i demokraci) zawiodą na tym polu?
Socjalistyczna Partia USA 2.0?
Wchodzimy w najlepszy w historii USA czas dla powołania nowej partii lewicowej. Załamuje się publiczne zaufanie dla obu głównych partii, mediów establishmentowych i dla wszystkich kluczowych instytucji podtrzymujących amerykański kapitalizm. Osiem lat po Wielkiej Recesji [kryzysie 2008 r. – J.D.] większość pracowników wciąż odczuwa trudności, mimo poprawy sytuacji na Wall Street. Cała nagromadzona złość i niezadowolenie wyrażają się dziś w gorzkim sprzeciwie wobec przywódców z demokratycznych i republikańskich elit
– pisze dla portalu Counterpunch Kshama Sawant. Sawant niedawno po raz drugi zdobyła mandat radnej miejskiej w Seattle, w stanie Waszyngton, gdzie kandydowała pod szyldem Socialist Alternative. Była jedną z liderek ruchu na rzecz podwyższenia płacy minimalnej w mieście do 15 dolarów za godzinę – co zostało przez radę miasta przegłosowane i przyspieszyło wprowadzanie analogicznych rozwiązań w kolejnych amerykańskich. Sawant wie, o czym mówi – startowała w wyborach oraz organizowała aktywistów i aktywistki pod hasłem socjalizmu, zanim to było modne.
Dziś antyestablishmentowa emocja – od zawsze w amerykańskiej polityce obecna – znacznie częściej ma kolor czerwony. Coś istotnego się rzeczywiście zmienia.
Tak wygląda kontekst spektakularnego sukcesu Berniego Sandersa, który prowadził, według wszystkich standardów, najbardziej wyrazistą i najbardziej lewicową kampanię prezydencką w historii USA, przynajmniej od czasów Eugene V. Debsa (przy czym Debs, nie mając złudzeń co do dominacji korporacji nad Partią Demokratyczną nie popełnił podstawowego błędu kandydowania z jej list i startował z nominacji Partii Socjalistycznej). Sanders rozpoczynał swoją kampanię bez znanego nazwiska, z trzema procentami w sondażach i żadna ważna postać amerykańskiej polityki nie chciała za nim stanąć. Po czym zdobył więcej głosów, wziął więcej stanów w prawyborach, zebrał więcej pieniędzy i zmobilizował więcej wolontariuszy niż jakiekolwiek lewicowe przedsięwzięcie w historii Partii Demokratycznej.
Sandersowi udało się to wszystko osiągnąć dzięki naprawdę lewicowemu programowi, odmawiając przy tym przyjmowania wpłat od korporacji, akeptując doczepioną mu etykietę socjalizmu i czyniąc z «politycznej rewolucji przeciw klasie miliarderów» centralne hasło swojej kampanii.
Rzeczywiście dziś postulaty czysto lewicowe przyciągają więcej wyborców niż być może kiedykolwiek w ostatnim półwieczu. Nigdy też ryzyko rozpadu głównych partii (Trump wprost chce do tego doprowadzić w wypadku braku republikańskiej nominacji) nie było tak duże, podobnie jak potencjał do zmiany politycznego status quo, w tym nawet głęboko historycznie zakorzenionego podziału partyjnego. A to byłaby rewolucja. I tak nawet jeśli Sanders nie wygra, to być może – w całkiem przewrotny sposób – ziści się jego obietnica.
**Dziennik Opinii nr 129/2016 (1279)