Poparł wojnę z Irakiem, lewicowe, liberalne i prawicowe media zgodnie przedstawiają go jako największego przyjaciela Wall Street, a dziś ściga go (choć jeszcze nie doścignął) ruch #metoo. Joe Biden jest również najlepszym przyjacielem Obamy, ale w 2020 roku to raczej nie wystarczy, by wygrać konkurencję z młodymi demokratkami.
Po miesiącach ceregieli, cudem wymknąwszy się ze szponów #MeToo, Joe Biden wtoczył się na estradę na nostalgicznym siwku opasanym szarfą z napisem: „Najlepszy Przyjaciel Obamy”, by ogłosić swoją kandydaturę na prezydenta USA 2020. To znaczy, że do demokratycznych prawyborów staje już od osiemnastu do dwudziestu kandydatów, zależy, jak liczyć. To sporo, a nawet o tuzin za dużo. Arogantów w tej grupie nie brakuje, ale jest też parę ciekawych, przynajmniej teoretycznie, opcji.
Większość kandydatów stawia się po stronie odradzającej się w bólach, nieopierzonej amerykańskiej progresywnej lewicy, aczkolwiek parę osób robi to raczej instynktownie (to eufemizm) niż z autentycznego przekonania. Joe Biden jest jednym z niewielu, którym nie można zarzucić nawet takiego koniunkturalizmu. Jego propozycja to rżnąć głupa i udawać, że Partia Demokratyczna w 2019 znajduje się na tych samych pozycjach co w 2008 czy nawet w 2016 roku.
A elektorat? Jak pokazują najnowsze sondaże, trzydzieści procent demokratycznych wyborców odetchnęło z ulgą. Na Bidena chcieliby głosować ludzie po 55. roku życia, którzy identyfikują partię z Nancy Pelosi i Hillary Clinton, a Alexandrii Ocasio-Cortez boją się nie mniej niż republikanie. Liczą, że z Bidenem będzie bezpiecznie. Stary kochany Joe Biden, wicek uwielbianego prezydenta Obamy. Przez osiem lat był wiceprezydentem, więc może być i prezydentem. Po Trumpie nic tak nie kusi, jak wbić się w ciepłe stare bambosze.
czytaj także
Tylko że na tę nostalgię nie ma ani miejsca, ani czasu. Głównie dlatego, że jest spore ryzyko, że nie zadziała, tak jak nie zadziałała demokratyczna koronacja Hillary Clinton na jedyną możliwą kandydatkę w 2016. Czkawka po Berniem trzyma lewicę do dzisiaj.
Od paru miesięcy jestem w północnej Arizonie, gdzie większość przedstawicieli lokalnych władz spędza wieczory w lokalnym komitecie Partii Republikańskiej i gdzie na co dzień gadam z ludźmi w czapkach MAGA (Make America Great Again) albo w koszulkach z napisem „Re-Elect The Motherfucker”. Bernie Sanders i młodzi demokraci w Izbie Reprezentantów to dla nich czysty stalinizm, ale to nie znaczy, że zagłosują na Bidena. Za blisko mu do Pelosi i Clintonów – to właśnie tej wersji deklaratywnego liberalizmu republikanie boją się najbardziej, bo przecież „szalonego Berniego” nie można chyba brać poważnie.
czytaj także
Po drugie: hipotetyczna wygrana Bidena oznacza regres. Nawet jeśli nadal nie wiemy, co się wylęgnie z nowej lewicy, należy zrobić jej miejsce do wylęgania. Joe Biden to potrzebne miejsce okupuje, a może je okupować w 2019 roku tylko dlatego, że podaje się za najlepszą możliwą alternatywę po Krzysiu. Tutaj tłumaczę metaforę z Puchatkiem: to, że Krzyś kochał Puchatka bardzo, prawdopodobnie bardziej niż jakiekolwiek inne stworzonko w Stumilowym Lesie, nie znaczy, że po odejściu Krzysia Puchatek powinien zostać szefem Stumilowego Lasu. Nie warto wybierać Bidena tylko dlatego, że był najlepszym przyjacielem Obamy. Należy wziąć pod uwagę prawie cztery dekady jego legislacyjnych decyzji, z poparciem wojny w Iraku włącznie, i jego powiązania z Wall Street, od których wolny nie był sam Obama, a które mogą nie przejść w 2020 roku, gdy inna silna kandydatka, Elizabeth Warren, domaga się głębokiego namysłu nad kapitalizmem.
czytaj także
Joe Biden pochodzi z Pensylwanii. Karierę zaczął w stanie Delaware, gdzie przez lata pracował jako prawnik. Politycznie zaczynał jako radny miejski, a od 1973 do 2009 roku reprezentował stan Delaware w amerykańskim Senacie. Zrezygnował z mandatu, żeby zostać wiceprezydentem Baracka Obamy. Biden sam myślał o prezydenturze w 2008 roku i istnieją przesłanki, by twierdzić, że Obama, młody, ciemnoskóry senator z Illinois, początkowo go irytował. Dobrze się jednak dogadywali przez osiem lat administracji Obamy. Ponieważ Obama był kimś relatywnie nowym w Waszyngtonie, doświadczenie i znajomości Bidena miały ułatwić mu współpracę z republikańskim Kongresem.
Żeby zrozumieć aurę Bidena, trzeba wziąć pod uwagę parę innych ważnych momentów w jego życiu. Tuż po tym, jak został senatorem, jego żona i malutkie dziecko zginęli w wypadku samochodowym. Biden został sam z dwójką dzieci, które przeżyły wypadek. W 2015 roku zmarł na raka jego ukochany, zaledwie 46-letni syn. Ze względu na te tragedie ludzie czują wiele sympatii do Bidena, a on sam wydaje się skądinąd bardzo sympatycznym człowiekiem.
Inna historia, którą z pewnością będzie się w najbliższych miesiącach często przywoływać: Biden odegrał ważną, dziś źle ocenianą rolę w przesłuchaniach Senatu deliberującego nad nominacją Clarence’a Thomasa, drugiego czarnoskórego sędziego amerykańskiego Sądu Najwyższego. Biden przewodniczył przesłuchaniom czarnoskórej prawniczki Anity Hill, która w 1991 roku przed Senatem złożonym wyłącznie z białych mężczyzn (i przed kamerami telewizji) zarzucała Thomasowi molestowanie seksualne. Wielu Amerykanów uważa, że Biden nie wezwał wtedy kluczowych świadków, którzy mogliby potwierdzić zeznania Hill, i tym samym doprowadził do przyjęcia nominacji Thomasa. Biden zaprzecza, tłumacząc, że robił wszystko, co mógł, że od początku wierzył Hill, a niedawno zadzwonił nawet do niej z przeprosinami. Sprawa wygląda niesmacznie, zwłaszcza w kontekście innych oskarżeń o seksizm z tego roku, które wąchającego włosy podwładnych Bidena uczyniły obiektem żartów tygodnia.
Nie warto wybierać Bidena tylko dlatego, że był najlepszym przyjacielem Obamy.
Poza tym Biden już raz startował na prezydenta. W 1988 roku. Mówiono o nim wówczas, że będzie najmłodszym prezydentem w historii Stanów Zjednoczonych od czasów Kennedy’ego. Odpadł w prawyborach; poszło o plagiaty, które popełnił na studiach prawniczych.
Reasumując, tak zwana „rozpoznawalność” Bidena to najgorsza pułapka, w jaką mogą wpakować się demokraci. To, że większość Amerykanów kojarzy Bidena z nazwiska, wcale nie musi mu pomóc w epoce walki z establishmentem. Bardzo ważny będzie tutaj elektorat afroamerykański, który może się czuć z Bidenem dużo bardziej komfortowo niż z młodymi białymi twarzami, takimi jak Beto O’Rourke czy Pete Buttigieg. W końcu Biden był twarzą administracji Obamy, z której większość czarnych jest mimo wszystko ogromnie dumna.
czytaj także
Co nie zmienia faktu, że w czasach, gdy w końcu demokraci zaczynają mieć odwagę, żeby formułować, niezdarnie, bo niezdarnie, Zielony Nowy Ład, Biden ma nadzieję dojechać do Białego Domu na gładkich metaforach. Ogłosił walkę o duszę Ameryki, która objawiła mu się po marszu nazistów w Charlottesville. Ale zapytajcie Śpiącego Joe (to ksywka nadana mu przez Trumpa), jak widzi służbę zdrowia, bo Medicare for all to na bank nie będzie. Raczej kolejna próba zatrzymania czasu w Waszyngtonie, z jego wymierającym pokoleniem demokratycznych i republikańskich kongresmenów, których Joe Biden – w odróżnieniu od swojego równolatka, Berniego Sandersa – jest ikoną.
czytaj także