W Izraelu Palestyńczycy nie mają prawa głosu. Wybory, w których jedna trzecia mieszkańców nie ma prawa głosu, nie są demokratyczne.
Właśnie zakończyły się kolejne wybory powszechne w Izraelu, już czwarte w ciągu ostatnich dwóch lat. Media wciąż mówią o „Dniu Świstaka” i „zmęczeniu wyborami”, które wpływa na frekwencję, ale mało kto wspomina, z jak wielkim poziomem absurdu mamy tu do czynienia.
Ważne wybory przeprowadzone 23 marca 2021 roku, które bezpośrednio wpłyną na losy prawie 14 milionów ludzi mieszkających „między rzeką a morzem” – z czego jednej trzeciej odmawia się praw wyborczych – w zasadzie sprowadziły się do tego, czy jeden człowiek pozostanie premierem, czy nie.
Znowu mamy powtórkę z rozrywki. Benjamin Netanjahu znów wygrywa o włos, ale nie będzie mu ani odrobinę łatwiej stworzyć nowy rząd niż po wszystkich poprzednich wyborach. Izraelscy wyborcy znów skręcili na prawo, przejawiając jeszcze bardziej nacjonalistyczno-religijne i syjonistyczne poglądy, co dla Palestyńczyków z pewnością będzie zgubne.
czytaj także
Podczas gdy palestyńskie partie w Knesecie na pewno odczują skutki swojej ciągłej nieistotności, mieszkańcy Jerozolimy – do których się zaliczam – żyją w oparach absurdu. Skrajnie prawicowe i antyarabskie partie – takie jak Religijni Syjoniści, konserwatywna partia anty-LGBT Noam oraz kahanistyczna Żydowska Siła – wchodzą do parlamentu w sumie z sześcioma miejscami i błogosławieństwem samego Netanjahu.
Skrajna prawica, jak Likud czy Religijni Syjoniści, liczyła na dużą frekwencję w mojej rodzinnej Jerozolimie – której ostatecznie nie udało się uzyskać. Na listach uprawnionych do głosowania widnieją jednak prawie wyłącznie Żydzi, ponieważ my, Palestyńczycy, nie mamy prawa głosu.
Często zadziwia mnie, jak wielu ludzi nie dostrzega absurdu tej wyborczej kompromitacji w taki sposób, w jaki my widzimy ją z centrum wydarzeń, z Jerozolimy. To mogłaby być fabuła powieści Franza Kafki albo Alberta Camusa.
Palestyńczycy jako tło izraelskich wyborów
My, palestyńscy mieszkańcy Jerozolimy, w oku kolejnego wyborczego cyklonu stajemy się obiektami obietnic wyborczych przyprawionych wszystkimi odmianami nienawiści i jadu. Większość startujących partii syjonistycznych zgadza się do tego, że nasze miasto jest ich wieczną, „niepodzielną” stolicą. Kwestionują nasze podstawowe prawa i dyskutują o naszym potencjalnym wysiedleniu, ale nigdy nie zapraszają nas do rozmów. Możemy jedynie siąść i patrzeć, jak nasi sąsiedzi Żydzi idą do urn i głosują na ekstremistów.
Podczas gdy wielu z nas w Jerozolimie za bardzo oderwało się od wyborczego zgiełku, inni nerwowo wyczekują zbliżających się terminów eksmisji. W jerozolimskiej dzielnicy Asz-Szajch Dżarrah wręczono w tym roku sądowe nakazy eksmisji już 28 rodzinom. Mają one zostać wykonane nie później niż 2 maja. Ich celem jest stopniowe usuwanie populacji Palestyńczyków z Jerozolimy.
„Tylko ty możesz ocalić państwo żydowskie”. Jak Bibi dogadał się z Bennym
czytaj także
Palestyńczycy są jedynie tłem dla tych wyborów. Nie ma nic bardziej symbolicznego niż relacja wyborcza z 21. kanału telewizji informacyjnej Srugim News, goszczącego kolejnych przywódców dużych prawicowych partii w studiu plenerowym wychodzącym na osiedle Chan al-Ahmar na północny wschód od Jerozolimy. Liderzy po kolei obiecują przymusowe przenoszenie Palestyńczyków żyjących na tym osiedlu, a następnie krytykują Netanjahu za to, że dotychczas nie zrównał go z ziemią.
Jesteśmy więc tylko tłem. Odmawia nam się podstawowych praw i traktuje jako obiekt nienawistnej, brutalnej polityki. Tymczasem Izraelczycy hołubią ten proces jako święto demokracji. Kandydaci, którzy wypowiadali się w tym wywiadzie telewizyjnym – Gidon Sa’ar z Nowej Nadziei, Religijny Syjonista Becalel Smotricz oraz Naftali Bennett z Jaminy – zebrali w sumie prawie dwadzieścia miejsc w następnym Knesecie. Można się spodziewać, że przystąpią do prawicowej koalicji rządzącej.
Zostajemy z prawie 5 milionami Palestyńczyków, mieszkańców okupowanego Zachodniego Brzegu Jordanu oraz Strefy Gazy, których życie płynie pod całkowitą kontrolą wojskowej administracji Izraela. Jaką rolę odgrywają oni w tym całym „demokratycznym” cyrku? Cóż, oprócz tego, że to palestyńscy robotnicy pracujący w fabrykach na terenie nielegalnych żydowskich osiedli na Zachodnim Brzegu wydrukowali ponad 500 milionów kart do głosowania, to prawie żadną.
Jerozolima jako „niepodzielna” stolica
Z perspektywy wielu żydowskich obywateli Izraela wybory odbywały się pomiędzy Benjaminem Netanjahu a nie-Benjaminem Netanjahu. W znacznie mniejszym stopniu chodziło o rywalizację między prawicą a lewicą, zwłaszcza że na scenie politycznej dominują partie prawicowe i „centrowe”.
W kwestii nielegalnych żydowskich osiedli, aneksji terytorium Palestyny czy bezpieczeństwa regionalnego większość partii ze spodziewanej koalicji raczej się ze sobą zgadza. Niespodzianką jest natomiast to, że ugrupowania lewicy, czyli Merec i Partia Pracy, w ogóle przetrwały. Zdobyły odpowiednio pięć i siedem miejsc w parlamencie, co oznacza, że być może to one odniosły największą korzyść z małej frekwencji w tych wyborach „Bibi kontra nie-Bibi”.
Powszechnie zakłada się, że o losie koalicji znowu zadecyduje Naftali Bennett, lider prawicowej Jaminy, z siedmioma miejscami w parlamencie. Tymczasem Zjednoczona Lista spadła do sześciu miejsc i znowu nie ma żadnego znaczenia w negocjacjach koalicyjnych. Tak samo było ostatnim razem, gdy stanowiła trzecią co do wielkości partię w Knesecie i posiadała piętnaście miejsc.
Ten trend świadczy o tym, jak głęboko izraelską scenę polityczną przesycają antypalestyńskie nastroje. Duże syjonistyczne partie może i flirtują z arabskimi wyborcami, ale potem za wszelką cenę unikają włączenia ich reprezentantów do poważnych koalicyjnych rozmów.
Widać też skutki przebiegłych machinacji Netanyahu. Otwarcie bratał się z antyarabskimi politykami, żeby wzmocnić swoją koalicję, i podsadził ich na tyle, że przekroczyli próg wyborczy. Równocześnie swoją kampanię kierował do wyborców ze społeczności arabskich i układał się z islamistyczną Zjednoczoną Listą Arabską (nie mylić ze Zjednoczoną Listą), przez co spowodował znaczny spadek reprezentacji palestyńskich Arabów przy urnach. Działania Netanjahu zdecydowanie doprowadziły do zaprzepaszczenia dziesiątków tysięcy arabskich głosów w tych wyborach: oderwanie się islamistycznej Zjednoczonej Listy Arabskiej od całości Zjednoczonej Listy znacznie osłabiło oba ugrupowania.
Kampania Netanjahu przygotowana dla społeczności arabskich była kuriozalna. W jednym ze spotów przekonywał on wyborców, by „Głosowali na Likud, głosowali na Abu Ya’ira”, i obiecywał bezpośrednie loty z Tel Awiwu do Mekki. A przecież wszyscy wiemy, że znacznie więcej przeszkód Palestyńczycy muszą pokonać, gdy chcą pomodlić się w Meczecie Al-Aksa w Jerozolimie, niż gdy pragną polecieć do Mekki.
Izraelska „wzorcowa” akcja szczepień wyklucza niemal 5 milionów Palestyńczyków
czytaj także
Izraelscy przywódcy polityczni lubią mówić o Jerozolimie jako „niepodzielnej stolicy”. Tyle że połowie mieszkańców tego miasta odmawia się prawa do udziału w wyborach, pozostawia się ich na pastwę eksmisji i rozbiórek oraz skazuje na biedę i niemożność godnego życia w większości palestyńskich dzielnic.
Izraelczycy chwalą się przebiegiem kolejnego demokratycznego głosowania. Ale tak naprawdę nie jest tajemnicą, że te wykluczające wybory, przeprowadzone po linii etniczno-religijnej, wcale nie stanowią przykładu procesu „demokratycznego”. W rzeczywistości mówią wiele o prawie, którym rządzi się kraj „między rzeką a morzem”, czyli o apartheidzie.
**
Jalal Abukhater jest jerozolimczykiem, magistrem stosunków międzynarodowych i polityki międzynarodowej z Uniwersytetu w Dundee.
Artykuł opublikowany w magazynie openDemocracy na licencji Creative Commons. Z angielskiego przełożyła Aleksandra Paszkowska.