Trzy lata temu Aung San Suu Kyi wybrała bierność w obliczu ludobójstwa Rohingjów dokonywanego przez birmańskie wojsko. Nie uchroniło jej to przed atakiem generałów na nią samą i na kruchą demokrację w Birmie. Kto i jak może dzisiaj uratować dorobek dekady przemian w tym kraju?
Gdy w 2017 roku rozpoczęła się krwawa operacja wojskowa przeciwko Rohingjom, mniejszościowej grupie etnicznej i religijnej z przygranicznego stanu Rakhine, w dyskusjach często powracał argument usprawiedliwiający władze cywilne Birmy (ofic. Mjanmy), na czele z Aung San Suu Kyi. Według jednej z teorii legendarna przywódczyni pozwalała armii na czystki etniczne, ponieważ musiała walczyć o przetrwanie demokracji i jedność kraju; poszła na ustępstwa, by ocalić trudny kompromis, jakim był nowy system polityczny w kraju – demokratyczny, choć pozostawiający wciąż dużą władzę w rękach armii. Aung San Suu Kyi wybrała wyższe dobro, mówili niektórzy.
Dziś ponad milion Rohingjów żyje w niepewności i ubóstwie na uchodźstwie w sąsiednim Bangladeszu, a Suu Kyi nie jest już dla Zachodu ikoną praw człowieka. W symbolicznym geście Amnesty International odebrała jej tytuł Ambasadorki Sumienia – był to jedyny taki przypadek w historii wyróżnienia.
Świat zaczyna już Rohingów „urządzać w dupie”, w jakiej się znaleźli
czytaj także
Aung San Suu Kyi to jednak nie cała Birma, a Birma to nie tylko Rohingjowie. Zamach stanu i przejęcie władzy przez wojskowych, które odbyły się 1 lutego, to atak na budowaną z trudem demokrację. Z tego powodu już wywołał spodziewane reakcje: Stany Zjednoczone, Unia Europejska i Wielka Brytania potępiły go i zapowiedziały sankcje, szczególnie wobec wysokich rangą wojskowych.
Poprzednie sankcje zniesiono, kiedy Birma weszła na drogę demokratyzacji 10 lat temu. Nie była to droga łatwa, a władze cywilne przez cały ten czas musiały się liczyć z głosem wojskowych: na mocy konstytucji przysługiwała im nie tylko jedna czwarta mandatów parlamentarnych, ale również prawo obsadzania kluczowych stanowisk ministrów obrony i spraw zagranicznych. Aung San Suu Kyi i jej ugrupowanie Narodowa Liga na rzecz Demokracji (NLD) pozostawały natomiast silne dzięki sukcesom wyborczym. Partia wygrała wybory w 2015 i 2020 roku, a w tych ostatnich, przeprowadzonych niecałe trzy miesiące temu, jeszcze bardziej umocniła swoją pozycję.
czytaj także
Na przestrzeni lat stan demokracji w kraju wciąż był jednak sprawą dyskusyjną. W raportach z 2016 i 2019 roku organizacja Human Rights Watch opisała postępującą erozję wolności słowa i nasilające się ataki na dziennikarzy i dziennikarki. Jak ujmuje to aktywista Maung Saungkh cytowany w drugim z nim: „Musimy zacząć rozmawiać o wolności wypowiedzi. Oczekiwaliśmy, że sytuacja będzie się poprawiać, a jest tylko coraz gorzej”. Saungkh został skazany na dwa tygodnie więzienia i grzywnę za powieszenie w przestrzeni miejskiej baneru krytykującego odcinanie internetu dwóm regionom kraju.
W ostatnich latach na celowniku prokuratorów znaleźli się najróżniejsi krytycy władz, począwszy od redaktorów naczelnych gazet, przez organizatorów demonstracji i lokalne grupy walczące z korupcją, aż po zwykłych ludzi. Organy ścigania działały jednak w granicach prawa, korzystając z niespełniających standardów praw człowieka ustaw o zgromadzeniach i o środkach masowego przekazu czy przepisów o zniesławieniu.
Jakkolwiek represyjne wydawałoby się państwo birmańskie ostatniej dekady, zachowało ono wywalczone z trudem fundamenty demokratyczne i rozbudziło nadzieje na poszanowanie praw człowieka. Czy wydarzenia ostatnich dni skazują Birmę na powrót do mrocznych czasów dyktatury wojskowej? Przy pomyślnym połączeniu czynników wewnętrznych i zewnętrznych – niekoniecznie. Nie wiemy jeszcze, jak zachowa się społeczeństwo, czy będzie próbowało protestować i na jaką skalę. Doświadczenia ostatniego roku w Azji mogą jednocześnie zniechęcać i inspirować Birmańczyków do działania. Trwające miesiącami masowe protesty przeciwko monarchii w sąsiedniej Tajlandii, mimo że nie przyniosły sukcesu, były ważne i wzmacniały siły prodemokratyczne. Z kolei w Hongkongu ani ogromna determinacja aktywistów i aktywistek, ani stosowanie niezwykle innowacyjnych form protestu nie wystarczyły, by zwyciężyć. Dziś kolejne osoby stojące na czele hongkońskiego ruchu decydują się na ucieczkę z kraju.
W kontekście międzynarodowym kluczowe będzie na pewno zachowanie Chin i Stanów Zjednoczonych. Sukces wojskowego zamachu stanu, jak również brak reakcji Chin, nie muszą oznaczać poparcia Pekinu dla birmańskich generałów. Paradoksalnie przed zamachem stanu to władze cywilne Birmy znacznie aktywniej niż wojskowi zabiegały o dobre relacje z Chinami, które są największym zagranicznym inwestorem w kraju. To również za sprawą stanowiska chińskich przedstawicieli na forum ONZ wszelkie wysiłki, żeby pociągnąć władze Birmy do odpowiedzialności za przemoc wobec Rohingjów, pozostały bezowocne. Bez względu na to, kto rządzi Birmą i w jaki sposób, Chinom będzie zależeć na wzmocnieniu swoich wpływów w regionie.
W tym trudniejszej sytuacji pozostają zatem Stany Zjednoczone, które skądinąd są dopiero w trakcie układania sobie na nowo relacji międzynarodowych po zmianie administracji w Waszyngtonie. Zapowiadane amerykańskie sankcje wobec birmańskiej junty to tylko drobny gest, a powrót Birmy do demokracji będzie musiał się odbyć przy poparciu lub chociaż neutralnej postawie Pekinu. Dialog między USA a Chinami w tej sprawie wydaje się jednocześnie niezbędny i trudny, ale nie niemożliwy.
czytaj także
Jak widać, realizacja najbardziej optymistycznego scenariusza, w którym Birma wróci na drogę demokratyzacji, będzie wyzwaniem. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że kraj ten i jego demokratyczna przywódczyni Aung San Suu Kyi padli ofiarą swoich własnych przewin. Podkopywanie standardów praw człowieka nie pozwoliło społeczeństwu obywatelskiemu na pełen rozwój, niszczyło aktywistów, dziennikarzy i wszystkie osoby, które w momencie kryzysu powinny być gotowe wyjść dzisiaj na ulice.
Z kolei na arenie międzynarodowej Birma była ostatnio izolowana z powodu czystek etnicznych na Rohingjach i sama aktywnie zabiegała o osłabianie mechanizmów odpowiedzialności na poziomie ONZ. Rohingjowie mieli być wewnętrzną sprawą Birmy. Oczekiwanie, że dziś te same międzynarodowe mechanizmy wsparcia uciskanych zadziałają na korzyść Aung San Suu Kyi i wyniosą ją ponownie do władzy, byłoby hipokryzją. Jednak niezależnie od tego, ile ma ona na sumieniu, pozostaje mieć nadzieję, że Birmańczycy nie stracili bezpowrotnie swojej szansy na demokrację.