Świat

Prawo do aborcji wygrywa w referendach. Ale wybory może wygrać Trump

W tych stanach USA, gdzie spór o aborcję rozstrzyga się w referendach, prawa kobiet wygrywają. Gniew wyborczyń wyraźnie kieruje się przeciwko republikanom – jednak wydaje się nie dotyczyć samego Trumpa. A Trump zaczyna prowadzić w sondażach.

7 listopada obywatele i obywatelki stanu Ohio opowiedzieli się za poprawką do stanowej konstytucji chroniącą ich prawa reprodukcyjne, w tym prawo do aborcji do momentu, gdy płód może samodzielnie przeżyć poza ciałem kobiety. Ta poprawka przywróci w Ohio prawo do aborcji do stanu sprzed odwrócenia wyroku Sądu Najwyższego w sprawie Roe vs. Wade.

Bacznie przyglądano się temu referendum, ponieważ obie partie cały czas próbują ocenić, czy gniew wyborców z powodu utraty obowiązującego w całym kraju prawa do aborcji może zaważyć na wynikach przyszłorocznych wyborów prezydenckich i kongresowych.

Do tej pory prawo do aborcji było poddane pod glosowanie sześć razy i sześć razy wyborcy stawali w jego obronie. Ohio uważano jednak za bardzo trudne pole bitwy; to stan raczej czerwony, republikański, a w ostatnich wyborach prezydenckich zwyciężył tam Trump.

USA: 50 lat odbierania prawa do aborcji

Republikanie ciężko znieśli wyborczą porażkę. „Poddajesz pod głosowanie seksowne rzeczy, takie jak aborcja i marihuana, i wielu młodych ludzi głosuje. Oto tajemnica katastrofy w Ohio. Nie wiem, co oni sobie myśleli. Dlatego dziękuję Bogu, że większość stanów w tym kraju nie pozwala na umieszczanie wszystkiego na karcie do głosowania, ponieważ czysta demokracja nie jest sposobem na zarządzanie krajem” – wyjaśniał z zaskakującą szczerością republikański senator Rick Santorum.

Aborcja wydostała się jednak z partyjnych okopów. Za prawem kobiet do decydowania o sobie głosują również wyborcy republikanów.

Republikański gubernator Wirginii Glen Youngkin proponował zakaz aborcji po 15 tygodniu ciąży – względnie liberalne podejście jak na konserwatystów, szczególnie w świetle polskich zmagań z tą kwestią. Wyborcy nie docenili jednak jego umiarkowanej mądrości. Demokraci z Wirginii, którzy prowadzili kampanię na rzecz ochrony praw kobiet, wygrali stanowe wybory parlamentarne, uzyskując pełną kontrolę nad Zgromadzeniem Ogólnym. Najwyraźniej wyborcy nie życzą sobie ingerencji organów państwa w decyzje dotyczące najintymniejszych sfer ich życia, nawet takich na konserwatywną miarę „umiarkowanych”.

Rok wcześniej wyborcy stanu Kentucky, w którym Trump wygrał przewagą 26 punktów, odrzucili antyaborcyjną poprawkę do stanowej konstytucji.

Zastanawia tylko, że, jak sugeruje „New York Times”, niezadowolenie wyborców z poczynań republikanów w sprawie aborcji nie dosięga Trumpa. W wyobrażeniu wyborców Trump zdołał umościć się na nieokreślonej pozycji. Styl życia czyni go kompletnie niewiarygodnym prolajferem, a w sprawie federalnego zakazu aborcji Trump lawiruje, mówiąc, że podpisze ustawę, którą przedłoży mu Kongres. Z drugiej strony niedawno przechwalał się na swojej platformie Truth Social, że jako jedyny był w stanie ostatecznie „zabić Roe vs. Wade. W tym wypadku nie mija się z prawdą, gdyż to nominowani przez Trumpa sędziowie Sądu Najwyższego odwrócili obowiązujące od dekad orzeczenie.

Trudno jednak wyobrazić sobie coś, czego wyborcy Trumpa nie mogliby mu wybaczyć.

Na niedawnych obchodach Dnia Weterana mogli zaobserwować kolejny etap przepoczwarzania się Trumpa w niedzielnego dyktatora.

„Odrzucam wynik wyborów [prezydenckich] i jestem z tego dumny” – oznajmił na wiecu w New Hampshire. Chwalił również Orbana za właściwe, twarde rządy. Gdyby weteranom nie zrobiło się po tych słowach wystarczająco miło, Trump miał w zanadrzu pewną obietnicę: „Przyrzekam, że wyplenimy komunistów, marksistów, faszystów i radykalnych lewicowych bandytów, którzy panoszą się jak robactwo w naszym kraju. Zagrożenie ze strony sił zewnętrznych jest znacznie mniejsze niż zagrożenie od wewnątrz”.

Prawicowa międzynarodówka pod węgierskim sztandarem

Nazwanie przeciwników politycznych, a w domyśle właściwie każdego, kto nie zgadza się z obłąkanymi wizjami Trumpa, robactwem naturalnie przywołuje skojarzenia z retoryką faszystowskich dyktatorów. Trumpowi nic się nie wypsnęło; powtórzył ów epitet w swoim wpisie na platformie Truth Social. Niewiele wcześniej oznajmił, że imigranci „zatruwają krew narodu”, a jego doradca wyłożył plany na nową kadencję obejmujące masowe łapanki imigrantów i przetrzymywanie ich w rozległych obozach w oczekiwaniu na wydalenie.

Zaraz potem rzecznik kampanii Trumpa Steven Cheung wyjaśnił, że zarzuty o stosowanie faszystowskiego języka pochodzą od „płatków śniegu, których cała egzystencja zostanie zmiażdżona, gdy prezydent Trump powróci do Białego Domu”. Słowa te z jakiegoś powodu nie ostudziły obaw o dyktatorskie zapędy Trumpa, więc Cheung pośpieszył sprostować, że nie „cała” egzystencja przeciwników będzie zmiażdżona, lecz tylko ta „smutna i nędzna”.

Tymczasem Trump, któremu postawiono 91 zarzutów w czterech sprawach karnych, w tym o próby oszustwa mającą na celu nielegalne przejęcie władzy, prowadzi w sondażach nie tylko w republikańskich prawyborach, lecz wysuwa się (póki co na długość nosa) na prowadzenie w sondażach ogólnokrajowych. Jego poplecznicy zaczęli już planować, w jaki sposób zaprząc administrację federalną do prześladowania krytyków Trumpa, jeśli ten w listopadzie przyszłego roku naprawdę odzyska Biały Dom.

Tymczasem republikanie organizują debaty prawyborcze, na które Trump nie raczy w ogóle się stawić, co jest ostatecznie sprytnym posunięciem z jego strony – konfrontacja z przeciwnikami mogłaby mu tylko zaszkodzić, a ci pod jego nieobecność obrzucają się nawzajem błotem.

Zwolennicy Trumpa nie oczekują zresztą od niego żadnej merytoryki ani stosowania się do reguł wyborczej gry. Zamiast tego mogą oglądać swojego idola na wiecach poparcia, na których Trump uczy i bawi tłumy. Niedawno na jednym z nich wyborcy mogli dowiedzieć się, że pierwsze dwie litery skrótu USA to również słowo „us” (my). Niestety, nikt nie chciał otwarcie docenić geniuszu tego odkrycia dokonanego przez Trumpa, gdyż były prezydent jest po prostu zbyt przystojny.

USA: Antykobieca ekstrema trzyma się mocno

Protrumpowski think tank Heritage Foundation opublikował projekt rekonstrukcji sceny politycznej po ewentualnej wygranej Trumpa. Zakłada ona rozszerzenie kompetencji władzy wykonawczej; podporządkowanie prezydentowi niezależnych agencji takich jak Federalna Komisja Handlu, Komisja Papierów Wartościowych, Departament Sprawiedliwości, CIA i FBI, a także gruntowną wymianę kadr na każdym szczeblu z zamiarem obsadzenia ich ludźmi lojalnymi wobec Trumpa. Dałoby to Trumpowi narzędzie zemsty na ludziach, wobec których żywi osobistą urazę, a konserwatystom ogromną możliwość wpływania na całokształt polityki Stanów Zjednoczonych, w tym izolacjonistyczny zwrot w polityce zagranicznej.

Te niewesołe plany może zniweczyć wola wyborców, na których nadal silnie działa wizja obyczajowego zamordyzmu partii republikańskiej. Miejmy nadzieje, że za rok ktoś stworzy nową wersję popularnego mema z efektem domino. Pierwszy klocek to republikanie zakazujący aborcji, a ostatni – Ameryka nadal wspierająca militarnie Ukrainę w wojnie przeciw Rosji.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Magdalena Bazylewicz
Magdalena Bazylewicz
Filolożka angielska
Magdalena Bazylewicz – filolożka angielska, obecnie doktorantka literaturoznawstwa na uniwersytecie SWPS zgłębia amerykańską powieść zaangażowaną społecznie. Baczna obserwatorka amerykańskiej rzeczywistości.
Zamknij