Jedliście ostatnio wegańskiego burgera? A może pasztet z ciecierzycy? Pijecie rano kawę z mlekiem sojowym? No to uważajcie, bo wkrótce może się to zmienić. Jak się okazuje, nazywanie produktów wegańskich stekami, jogurtami itp. jest solą w oku przedstawicieli branży mięsnej i mleczarskiej.
Jean-Pierre Fleury, przewodniczący grupy roboczej „Wołowina i cielęcina” COPA-COGECA, która reprezentuje interesy rolników w UE, uważa, że używanie nazw typu „wędlina sojowa” jest szkodliwe i stanowi „przywłaszczenie kulturowe”. W związku z tym organizacje europejskie, które reprezentują sektor hodowli, rozpoczynają kampanię „ceci n’est pas un steak” (fr. to nie jest stek), skierowaną przeciwko takiej praktyce. Ów manifest środowiska hodowców związany jest z faktem, że Parlament Europejski wraca do ubiegłorocznej dyskusji na temat możliwości stosowania nazw niegdyś używanych wyłącznie w stosunku do żywności odzwierzęcej w kontekście produktów roślinnych.
W czasie najbliższej sesji plenarnej PE podda pod głosowanie poprawkę nr 165, która ma zakazać używania w stosunku do produktów roślinnych nazw zwyczajowo przyjętych dla produktów mięsnych (przez co na wegańskie burgery odtąd będziemy mówić np. wegańskie dyski), a także poprawkę nr 171, która ma, między innymi, położyć kres podobnej praktyce w odniesieniu do roślinnych zamienników nabiału. Co więcej, ta druga zakazywałaby również nazewnictwa opisowego, np. „roślinny zamiennik masła”.
Używanie nazw związanych z produktami mlecznymi zostało w UE zakazane już w 2017 roku, wraz z wyrokiem Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w sprawie nr C‑422/16 Verband Sozialer Wettbewerb e.V. przeciwko TofuTown.com GmbH, w której sąd orzekł, że stosowanie nazw produktów roślinnych odnoszących się do produktów odzwierzęcych może wprowadzać konsumentów w błąd. ETS uznał również, że nawet uzupełnienie nazwy produktu wyjaśnieniem lub opisem wskazującym na roślinne pochodzenie nie uchroni konsumentów dostatecznie przed dezorientacją.
Mamy więc – zamiast, jak wcześniej, mleka – napój sojowy, owsiany, migdałowy itd., choć mleko kokosowe jest wciąż akceptowalnym wyjątkiem, podobnie jak masło orzechowe, kakaowe czy shea oraz kilka innych produktów. Dlaczego? Według Komisji Europejskiej ich skład nie budzi wątpliwości, a ich tradycyjne stosowanie oraz/lub oznaczenia wyraźnie wskazują na to, że są to produkty pochodzenia roślinnego.
Jakie więc zmiany może przynieść poprawka nr 171? Niepokojąca jest możliwa interpretacja jej zapisu dotyczącego „zakazu imitacji lub odniesienia” do produktów mlecznych – w skrajnym wypadku otwiera bowiem drogę nie tylko do ograniczania nazw opisowych typu „produkt roślinny w typie sera gouda”, ale również do wprowadzenia zakazu pakowania produktów wegańskich w stylu przypominającym opakowania podobnych produktów odzwierzęcych.
czytaj także
Jak daleko posunie się – w przypadku wprowadzenia poprawki – branża mleczarska, żeby utrudnić funkcjonowanie rozwijającego się rynku produktów roślinnych? Czy produkty roślinne i odzwierzęce będą mogły np. leżeć obok na półkach sklepowych? Język poprawki jest niejasny, zakres – szeroki, a możliwe konsekwencje jej wprowadzenia – szkodliwe dla rynku. Warto też pamiętać, że ogłoszona kilka miesięcy temu przez KE strategia „od pola do stołu” zakłada promocję produktów roślinnych, a nie wprowadzanie przepisów, które mniej lub bardziej utrudnią życie temu rynkowi. Oraz – potencjalnie – otworzą drogę dla kolejnych niekorzystnych dla rynku produktów wegańskich regulacji prawnych.
Będąc weganką od dekady, przyzwyczaiłam się do mówienia o mleku czy kotletach sojowych. Oczywiście, to nie nazwa zachęca mnie do ich zakupu, tylko skład i świadomość, że te produkty nie powstały w wyniku cierpienia zwierząt. Ale gdy widzę na etykiecie napis „śmietana kokosowa”, to łatwiej mi wyobrazić sobie, jakiego mniej więcej smaku czy konsystencji mogę się spodziewać. Rozumiem też – jak pewnie większość konsumentów i konsumentek – że śmietana kokosowa jest produktem roślinnym, stworzonym na bazie kokosa. Czy zatem warto utrudniać życie producentom żywności roślinnej, ale też rosnącej wciąż grupie konsumenckiej, jaką są weganie?
A przecież podobno właśnie o dobro tych osób chodzi – Fleury twierdzi, że zapożyczanie tradycyjnych nazw dla produktów roślinnych może konsumentów wprowadzać w błąd. Najwyraźniej zakłada, że ludzie nie chcą lub nie potrafią czytać etykiet – a tymczasem świadomość konsumencka rośnie, co widać choćby po badaniach przeprowadzanych w Polsce.
czytaj także
Zgodnie z raportem Wiemy, co jemy? Polacy o potrzebie informacji przeprowadzonym w ubiegłym roku przez agencję badawczą INQUIRY wraz z ITBC Communication zdecydowana większość, bo aż 90 proc. Polek i Polaków deklaruje, że sprawdza skład produktu przed zakupem. Skąd więc pomysł, że sama jego nazwa wprowadziłaby ich w błąd, skoro czytając etykietę, bez problemu zorientowaliby się, czy mają do czynienia z produktem odzwierzęcym, czy roślinnym?
Słusznie pisał też Jaś Kapela, że osobną kwestią jest zakazywanie używania określonego nazewnictwa producentom, a czym innym – fakt, że konsumenci, którzy do niego przywykli, mogą się nie stosować do zmian. Wszak przyzwyczajenie jest naszą drugą naturą.
Pisarz fantasy Jacek Piekara wyśmiewał niedawno na Twitterze fakt, iż firma działająca pod nazwą Mleczni Bracia produkuje roślinne burgery. No jak to, burgery – roślinne?! Na wysłanego mu w odpowiedzi linka do definicji burgera słownika Uniwersytetu w Cambridge, w której jako jeden z przykładów widnieje veggie burger, Piekara odpisał: „Ja wiem, że oni wszystkie nazwy nam zabierają. Wegańskie flaki też są. Flaki. Wegańskie”.
czytaj także
Owszem, są – np. flaki z boczniaka. Konsystencja podobna do tradycyjnych, smak zbliżony, ale składnik zupełnie bezkrwawy. Czy Jackowi Piekarze szkodzi rozszerzenie definicji flaczków o opcję wegańską? Czy mu to czegoś ujmuje, ogranicza go w jakiś sposób? Czy warto oburzać się na ten językowy ukłon w stronę zmian obyczajowych i nawyków żywieniowych coraz większej grupy społeczeństwa?
Poradnia Językowa PWN rozstrzyga ten dylemat jednoznacznie, wyjaśniając, że określenia typu „kotlet” czy „pasztet” odnoszą się bardziej do rodzaju potrawy, a mniej do składników, z których ją przygotowano. Poza tym język ewoluuje wraz ze zmianami, jakie zachodzą w społeczeństwie, a więc stopniowa zmiana pierwotnego znaczenia słów jest całkowicie naturalna.
Na stronie PWN przywołany jest m.in. przykład wędliny, która niegdyś oznaczała wyrób z mięsa wędzonego. Później do słownika trafiło wyrażenie „wędlina gotowana”, bo zmienił się sposób jej podawania. Cóż więc stoi na przeszkodzie, aby mówić o „wędlinie sojowej”? Według Poradni – nic, bo w tego typu nazwach rzeczownik nadrzędny wskazuje na typ potrawy, a podrzędny – na jej skład. Można więc z tego wywnioskować zarówno rodzaj produktu (konsystencję, sposób przygotowania, podania itp.), jak i jego skład. Logiczne? Nie dla wszystkich.
czytaj także
Jean-Pierre Fleury uważa, że producenci roślinnych wyrobów mięso- i nabiałopodobnych powinni wykazać się większą kreatywnością w nazywaniu swoich produktów. Twierdzi, że „przemysł, który chce wejść do mainstreamu, nie powinien kreować własnej wielkości, opierając swój marketing na produktach, które zwalcza”. Tylko że ten przemysł nie zwalcza samych produktów, a jedynie wskazuje, że podobny smak można osiągnąć, używając roślinnych zamienników. „Wegański burger” niczego konsumentom nie odbiera – przeciwnie, oferuje im roślinną alternatywę, z której mogą, ale nie muszą skorzystać.
Skoro jesteśmy już przy poprawności językowej, warto się zastanowić, dlaczego większy problem stanowi dla nas „parówka sojowa” niż np. „kabanos drobiowy”, który – jeśli trzymamy się sztywno reguły tradycyjnych, historycznie poprawnych definicji produktu – również jest niepoprawny. Wszak sama nazwa pochodzi od „kabana”, czyli młodego wieprzka, z którego wysokiej jakości mięsa wyrabiano kabanosy wieprzowe. Wszelka domieszka innego mięsa jest profanacją XIX-wiecznego przepisu.
Prawda jest taka, że to nie nazewnictwo, ale wciąż wzrastające zainteresowanie produktami roślinnymi jest powodem buntu branży hodowców zwierząt. Na szczęście tej tendencji nie da się powstrzymać żadnymi ograniczeniami językowymi. Coraz więcej osób sięga i będzie sięgać po kotlety roślinne – niezależnie od tego, jaką ich nazwę dopuści ustawodawca.
**
Aleksandra Bełdowicz jest dziennikarką, weganką, feministką, sojuszniczką osób LGBT.
Głos w sprawie zabrała europarlamentarzystka Sylwia Spurek, pisząc w oświadczeniu:
[…] Proponowane poprawki nie tylko są antygospodarcze, ale negatywnie wpłyną na ochronę praw europejskich konsumentów i konsumentek, a także na prawa zwierząt. Proponowane zmiany to również kolejny krok wstecz w walce z kryzysem klimatycznym, w szczególności, że niespełna rok temu, w grudniu 2019, ten sam Parlament Europejski ogłosił alarm klimatyczny. Dyskutowana od miesięcy poprawka 165, tzw. poprawka „veggie burger”, zakazuje używania nazw takich jak „burger”, „pasztet” czy „kotlet” dla produktów roślinnych. Analogicznie szkodliwa poprawka 171 dotyczy zaś produktów mlecznych.
Przyjęcie tych poprawek nie tylko nałoży kolejne ograniczenia na sektor produktów roślinnych i spowolni jego rozwój oraz dostęp do tych produktów konsumentów i konsumentek. Będzie to również sygnał, że instytucje unijne nadal nie widzą konieczności podjęcia działań w zakresie sektora przemysłowej hodowli zwierząt, odpowiedzialnego za 70 proc. emisji gazów cieplarnianych europejskiego rolnictwa.
Dla mnie wybór jest jasny – zagłosuję przeciwko poprawkom 165 i 171, bo chcę, aby UE skutecznie walczyła z katastrofą klimatyczną i skutecznie ograniczała cierpienie i śmierć zwierząt hodowlanych. Zagłosuję przeciwko tym poprawkom, bo mam szacunek dla działalności tysięcy producentów i producentek żywności roślinnej, tysięcy barów i restauracji w Polsce i całej Europie, które rozwijają tak ważną część naszej unijnej gospodarki. Zagłosuję przeciwko, bo uważam, że Unia Europejska musi wspierać produkcję roślinną, promocję diety roślinnej, badania i rozwój dotyczący zamienników mięsa i mleka. Bo Unia Europejska powinna zaprzestać wspierania lobby mięsnego, branż, które powinny odejść do przeszłości, bo szkodzą środowisku, wpływają negatywnie na życie i zdrowie ludzi i powodują cierpienie miliardów zwierząt.
Czas dostrzec związek między przemysłowym rolnictwem a katastrofą klimatyczną