Niewykluczone, że Partię Pracy czeka zwrot w stronę centrum, a tegoroczna porażka zostanie potraktowana jako koniec projektu „socjalizmu dla milenialsów”. Warto jednak zadać sobie pytanie, czy za rozczarowujący wynik wyborów odpowiedzialności nie ponosi jeden człowiek.
– W negocjacjach handlowych wszystko wchodzi w grę – tym ogólnikiem Donald Trump odpowiedział dziennikarzowi, który w trakcie czerwcowej konferencji prasowej w Londynie spytał, czy przyszła amerykańsko-brytyjska umowa handlowa może dotyczyć wszystkich gałęzi gospodarki, w tym NHS, publicznej ochrony zdrowia. Jak na Trumpa przystało, wykazał się zawstydzającą niewiedzą. Po pierwsze – ewidentnie nie wiedział, czym jest NHS, Theresa May musiała mu dyskretnie rozszyfrować skrót. Po drugie (choć o to trudniej mieć do niego pretensje) – nie wiedział, że jego niezbyt klarowna odpowiedź pół roku później będzie wodą na młyn brytyjskiej lewicy.
czytaj także
To właśnie z prywatyzacji systemu ochrony zdrowia Partia Pracy uczyniła główny temat tej kampanii. Jeremy Corbyn potrzebował własnej wielkiej narracji i trudno się dziwić, że padło na NHS – założone po wojnie przez lewicowy gabinet Clementa Attlee, jest częścią propaństwowego etosu, zresztą nie tylko laburzystowskiego. Najlepiej świadczy o tym choreografia „pielęgniarek” między szpitalnymi łóżkami w trakcie hucznej ceremonii otwarcia Igrzysk Olimpijskich w Londynie.
Od pewnego czasu dwie największe partie prowadzą wokół ochrony zdrowia dziwaczną grę – lewica ostrzega przed planami torysów, a ci muszą uspokajać obywateli, że nie chcą sprzedaży NHS. Tym razem stawka jest jednak większa niż zazwyczaj – z powodu wyjścia z UE Wielka Brytania będzie musiała zawrzeć szereg nowych umów handlowych, z których najwięcej emocji budzą te ze Stanami Zjednoczonymi. A że amerykański biznes i republikanie uwielbiają prywatną ochronę zdrowia, nikomu tłumaczyć nie trzeba.
Pod koniec listopada lider Partii Pracy ogłosił na konferencji prasowej, że ma dowód planowanej prywatyzacji NHS. Wymachiwał grubym plikiem dokumentów składających się na projekt umowy handlowej z Amerykanami. Obecni na sali dziennikarze otrzymali własne egzemplarze, jednak ci, którzy przeczytali całość (lub utrzymują, że przeczytali), jednoznacznego dowodu w projekcie umowie nie znaleźli. Pytany o konkrety Corbyn odsyłał do dokumentu, a objętość (451 stron) traktował jako potwierdzenie jego wiarygodności.
Zamiast kilkusetstronicowej umowy torysi oferowali prosty komunikat – Get Brexit Done. Tymczasem Corbyn, niebędący nigdy miłośnikiem UE, nie chcąc zrazić do siebie ani eurosceptyków, ani euroentuzjastów głosujących na Partię Pracy, unikał jednoznacznego stanowiska i tracił poparcie jednych i drugich. Nadzwyczajnie spokojny, dość rzeczowy przywódca Labour skupiał się na sprawach realnie dotyczących codziennego życia obywateli – innymi słowy, robił wszystko to, czego nie powinien robić w trakcie kampanii przed wyborami będącymi w gruncie rzeczy nadzwyczajnym referendum w sprawie brexitu. Zdecydowana wizja premiera musiała wygrać z narracją kluczącego Corbyna, dla którego byłoby najlepiej, gdyby dało się – parafrazując Brechta – rozwiązać elektorat i wybrać nowy.
Corbyn jest ewidentnie zmęczony przewodzeniem partii, której posłowie w większości chcą się go pozbyć, odkąd tylko został wybrany. Zapowiedział już, że nie poprowadzi laburzystów do następnych wyborów. Daje to pewną nadzieję na powiew świeżości, ale wcale nie oznacza dymisji w najbliższej przyszłości. Corbyn twierdzi, że pospieszna rezygnacja nie byłaby w interesie partii. Wygląda na to, że zbyt długo słuchał swoich fanów, którzy – tak jak niegdyś ja – chcieli zobaczyć w nim zbawcę brytyjskiej lewicy, i na razie mimo wszystko kurczowo trzyma się partyjnego stołka. Przypuszczalnie nie chce stracić wpływów przed wyborami nowego przewodniczącego i zadba o to, by jego następca nie pochodził z centrowej frakcji laburzystów. Obawiam się, że na jego upartym działaniu nikt nie zyska. Trudno mi uwierzyć, że po 12 grudnia ktokolwiek bez ironii zaśpiewa „Oh, Jeremy Corbyn!” na melodię Seven Nations Army. Chyba że sam Corbyn…
Niewykluczone, że Partię Pracy czeka zwrot w stronę centrum, a tegoroczna porażka zostanie potraktowana jako koniec projektu „socjalizmu dla milenialsów”. Warto jednak zadać sobie pytanie, czy za rozczarowujący wynik wyborów odpowiedzialności nie ponosi jeden człowiek (który, jak na ironię, od zawsze naiwnie wierzył w przewagę merytorycznych dyskusji nad personalnymi atakami). Być może gdyby na czele partii stał ktoś inny, bardziej energiczny i zdecydowany w kwestii członkostwa w Unii niż Corbyn, lewica mogłaby odnieść sukces nawet z tymi samymi hasłami i programem. Powrót do recept na zwycięstwo sprzed ponad dwóch dekad jest absurdalnym pomysłem – w 2020 renesans blairyzmu nie może się udać.
Być może gdyby na czele partii stał ktoś inny, bardziej energiczny i zdecydowany w kwestii członkostwa w Unii niż Corbyn, lewica mogłaby odnieść sukces nawet z tymi samymi hasłami i programem.
Wobec cichej kapitulacji Corbyna członkostwa w UE od kilku lat najgłośniej bronią Liberalni Demokraci. Odnieśli niemały sukces w wyborach do europarlamentu, jesienią w Izbie Gmin dołączyło do nich kilkoro prounijnych posłów, zarówno z prawej, jak i z lewej strony. Mogli śmiało liczyć na przejęcie części elektoratu dwóch największych partii, a jeszcze nieco ponad miesiąc temu Jo Swinson, liderka LD, energicznie zapowiadała, że ma nawet szanse zostać premierką koalicyjnego gabinetu.
W trakcie kampanii entuzjazm jednak malał, a ostatecznie sama Swinson straciła mandat poselski na rzecz kandydata Szkockiej Partii Narodowej. To właśnie SNP, jako jedyna oprócz torysów, może być zadowolona z wyniku, chociaż pewnie liczyli na więcej – exit polls dawały im 56 mandatów, ostatecznie otrzymali 42. Nie nazwałbym tego rezultatu rozbiciem banku, daleko im do absolutnej dominacji w regionie, jaką przyniosły wybory w 2015 roku, ale to i tak sukces – udało się odzyskać część okręgów utraconych w 2017 roku, a satysfakcjonujący wynik już inspiruje kierownictwo partii do zapowiedzi ponownych starań o niepodległość Szkocji.
czytaj także
Choć Partia Pracy zyskiwała w ostatnich sondażach, wiadomo było, że Johnson wygra te wybory, ale zaskakuje skala zwycięstwa. Konserwatyści zyskali czterdzieści siedem miejsc, laburzyści stracili pięćdziesiąt dziewięć. Spora przewaga torysów (największa od czasów Margaret Thatcher) zmniejsza prawdopodobieństwo trzecich z rzędu przyspieszonych wyborów, co oznaczałoby, że będą u władzy w sumie przez blisko 15 lat. Na ich czele stoi karykatura polityka, być może najbardziej niepoważny premier w historii Zjednoczonego Królestwa. Człowiek, który był gotów niezgodnie z prawem zawiesić prace parlamentu, by zapewnić sobie spokój od posłów przeciwnych brexitowi.
Kiedy jesienią został upokorzony przez Izbę Gmin (choć nie tak okrutnie jak Theresa May) i Sąd Najwyższy, wydawało się, że jego działania pozbawione są wszelkiej racjonalności – wyrzucając z partii buntowników, sam pozbawił się większości parlamentarnej. Okazało się, że w tym szaleństwie była metoda – „oczyścił” partię ze swoich przeciwników, a nowe rozdanie kart pozwala mu prowadzić politykę cięć, zawrzeć antyspołeczne, ale intratne kontrakty z Amerykanami, a nawet sprywatyzować NHS i wreszcie wyprowadzić swoją ojczyznę z Unii już 31 stycznia. Mówiąc krótko – Johnson zostanie architektem postbrexitowego Zjednoczonego Królestwa, chociażby miał być jego ostatnim premierem w obecnym kształcie, gdyby Szkoci z powodzeniem ubiegali się o niepodległość, a na granicy Ulsteru i Republiki Irlandii po latach znów wybuchły zamieszki.
czytaj także
Nie przepadam za uproszczonymi porównaniami Johnsona z Trumpem, ale jest cecha, która z pewnością łączy dwóch liderów – żadna popełnione przez nich głupstwo, żadne kłamstwo nie jest w stanie im zaszkodzić (tymczasem nawet najmniejszy błąd po stronie amerykańskiej czy brytyjskiej opozycji drogo je kosztuje). Na skutek niekończącej się serii gaf absurdy stają się rutyną – nabijanie się z Johnsona po prostu zaczyna robić się nudne. Choć trzeba przyznać, że incydent z przedednia wyborów był autentycznie zabawny – premier chowający się przed dziennikarzami w chłodni to niecodzienny widok.
Nie pałałem miłością do poprzedników Johnsona, ale na jego tle większość polityków i polityczek Partii Konserwatywnej sprawia wrażenie umiarkowanych, rozsądnych, cywilizowanych i… ludzkich. Ogłosiwszy swoją dymisję, David Cameron zaczął wesoło podśpiewywać, co wychwycił mikrofon cały czas przypięty do jego krawata. Theresa May rezygnowała ze swojego stanowiska ze łzami w oczach, załamywał jej się głos. Jak będzie wyglądało pożegnalne przemówienie Borisa Johnsona? Tego niestety prędko się nie dowiemy. Dziś Johnson naprawdę nie ma z kim przegrać – ani z opozycji, ani wewnątrz swojej partii. A jeśli już będzie się z kimś żegnał, to raczej z Unią Europejską.
***
Materiał powstał w ramach projektu Gra o Europę, gra w Europie finansowanego ze środków Fundacji im. Róży Luxemburg.