Świat

Warufakis: Cła to nie największe zmartwienie. Chiny mają inny dylemat

Szansa, że Chiny dadzą się rozłożyć na łopatki, byle tylko zapowiedzianych zaporowych ceł nie było, jest znikoma. Jeśli natomiast zwolennicy konfrontacji z Chinami przekonają Trumpa do obłożenia Chin poważnymi sankcjami, wówczas ekonomia będzie musiała ustąpić geopolityce.

Teraz, kiedy Donald Trump wrócił już do Białego Domu, zapowiedziane przez niego wysokie cła na import chińskich produktów nie są największym powodem do obaw dla Pekinu. Chińscy przywódcy rozumieją, że cła są dla Trumpa przede wszystkim instrumentem symbolicznym i politycznym, a w mniejszym stopniu bronią ekonomiczną, która miałaby naprawdę zablokować rozwój i wzrost gospodarczy Chin.

Prawdziwy dylemat Pekinu dotyczy tego, czy Chiny powinny odłączyć się ekonomicznie od międzynarodowego systemu monetarnego, w którym dominującą pozycję zajmuje dolar, i przekształcić grupę największych gospodarek rozwijających się (BRICS) w układ przypominający system z Bretton Woods – czy może nie powinny tego robić. Decyzja Chin w tej sprawie nie zależy od ceł ani od losu TikToka, tylko od tego, czy jastrzębie w ekipie Trumpa wystawią go na konfrontację z Chinami, która wykroczy poza temat taryf, a wejdzie na obszar sankcji finansowych.

Warufakis: Amerykański deficyt handlowy Trumpa się nie boi

Cła mające pohamować Chiny to przereklamowana broń, zwłaszcza jeśli towarzyszą im obietnice dużych cięć podatków i radykalnej deregulacji w USA. Oba te posunięcia najprawdopodobniej zwiększą zyski i ceny akcji firm amerykańskich, co przyspieszy napływ zagranicznego kapitału do Stanów Zjednoczonych. Podczas gdy deficyt budżetu federalnego będzie rósł, dolar nadal będzie się umacniał (co złagodzi negatywny wpływ ceł na chiński eksport), o ile inwestorzy będą przekonani, że wzrost rentowności amerykańskich obligacji skarbowych nie przyćmi wzrostu amerykańskich indeksów giełdowych. Luka między krajowymi oszczędnościami a inwestycjami – czyli główna przyczyna deficytu handlowego USA względem Chin i Europy – będzie się powiększać.

Przed Trumpem z kolei stoi trudny trylemat. Czy jest możliwe, by w USA obowiązywały wysokie cła, a dolar był słabszy, lecz wciąż zajmował hegemoniczną pozycję w globalnej gospodarce?

Chińscy przywódcy uważnie przestudiowali porozumienie z hotelu Plaza z 1985 roku [umowa między państwami grupy G5, która zakładała dewaluację dolara i została podpisana w nowojorskim hotelu Plaza – przyp. tłum.] i spodziewają się, że Trump będzie próbował zrobić z nimi to, co Ronald Reagan z Japończykami 40 lat temu. Innymi słowy, Chiny mogą wybrać sobie z dwojga złego albo potężne umocnienie swojej waluty, albo potężne cła na import chińskich produktów do USA. Jednak tym sposobem dochodzimy do politycznego i geostrategicznego aspektu całego problemu.

Trump doskonale rozumie, że Chiny to nie Japonia – kraj, którego powojenną konstytucję napisali amerykańscy urzędnicy i w którym stacjonuje obecnie 55 tysięcy żołnierzy USA. Co więcej, Chiny nie są już tak uzależnione od amerykańskiego rynku jak dawniej. Zdywersyfikowały swoją gospodarkę i stworzyły globalne łańcuchy dostaw, nad którymi mają pełną kontrolę, dzięki czemu ich produkty stały się na całym świecie nie do zastąpienia.

Szansa, że Chiny dadzą się rozłożyć na łopatki i zaakceptują aprecjację swojej waluty, żeby uniknąć zaporowych ceł, jest, delikatnie mówiąc, znikoma. Ludzie, którzy rządzą w Pekinie, świetnie zdają sobie sprawę z tego, że rewaluacja japońskiego jena odegrała kluczową rolę w permanentnym zablokowaniu wzrostu finansowej i przemysłowej pozycji Japonii.

Trump również wie, że Chiny zdecydują się na rewaluację swojej waluty, byle tylko uniknąć groźby amerykańskich ceł, ale i tak je narzuci z powodów politycznych oraz czysto symbolicznych. Następnie rozpoczną się negocjacje zakończone jakimś kompromisowym rozwiązaniem, a Ameryka nieco swoje cła obniży.

Czy szczytem naszych ambicji są kurczaki? Dryf relacji Polski z Chinami

Jak przewiduje James K. Galbraith, wpływ tych ceł na chińskich producentów będzie niewielki, ponieważ światowy handel dostosuje się do nowej sytuacji. Stany Zjednoczone zaczną kupować więcej towarów z Wietnamu i Indii, podczas gdy chiński eksport do Europy i innych części świata gwałtownie wzrośnie. Paradoksalnie, jeśli jakiś pojedynczy blok gospodarczy ma ponieść ogromne straty ekonomiczne w wyniku ceł nałożonych przez Trumpa, to nie będą nim Chiny, tylko Unia Europejska.

Podobnie jest z coraz wyższym murem cyfrowych technologii, który stoi między Chinami i Stanami Zjednoczonymi. Ta bariera już dziś przynosi korzyści wielkim firmom z obu krajów. Cała armia chińskich inżynierów czyni ogromne postępy w wytwarzaniu zaawansowanych mikroprocesorów, których Chiny nigdy by nie wyprodukowały bez nowej zimnej wojny, jaką za pierwszej kadencji rozpętał Trump, a były prezydent Joe Biden kontynuował, a nawet eskalował.

Tymczasem cła Trumpa, koncentracja kapitału w chmurze w Stanach oraz mocna pozycja Ameryki na polu badań i rozwoju branży cyfrowej już przekonują europejskie firmy do przenoszenia tam swoich inwestycji. Krótko mówiąc, to Europa, a nie Chiny, ma powody do rozpaczy w obliczu perspektywy wprowadzenia przez nowego prezydenta USA zaporowych taryf na import.

Nie znaczy to jednak, że Chiny nie mają żadnych powodów do niepokoju. Największy znak zapytania dotyczy tego, czy wysokie cła i antychińska retoryka zaspokoi największych zwolenników konfrontacji z Chinami w amerykańskiej administracji. Bardzo prawdopodobne, że ich wojownicza postawa nasili jeszcze apetyt na ostrzejsze posunięcia względem Pekinu. Mówiąc precyzyjniej: pytanie brzmi, czy ci jastrzębie przekonają Trumpa, że cła to za mało i że należy przejść do sankcji finansowych takich jak te, które USA i UE narzuciły na Rosję.

Jeśli tak się stanie, chiński rząd będzie musiał rozwiązać swój dylemat raczej prędzej niż później. Czy Pekin powinien uprzedzić sankcje finansowe i rozpocząć zabiegi w celu przekształcenia bloku BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny, RPA i parę innych nowych państw członkowskich) w system monetarny à la Bretton Woods, którego jądrem byłoby renminbi, a zabezpieczeniem chińska nadwyżka handlowa? A może lepiej pozostać w szerszym systemie dolarowym i grać na czas, dopóki wewnętrzne sprzeczności w USA nie doprowadzą do jakiegoś innego rozstrzygnięcia?

Jak na razie Chiny trzymają nogę na pedale hamulca. Co prawda rozwijają różne systemy płatności, ale nie wywierają nacisków na przekształcenie grupy BRICS w system monetarny. Na przykład BRICS Pay to fascynujący eksperyment, który polega na połączeniu technologii blockchain z transgranicznym centralnym planowaniem w celu budowy systemu mającego przełamać dominację zachodniego systemu transakcji międzybankowych SWIFT. Płatności w tym nowym systemie są jednak denominowane w różnych walutach i nie mają wspólnego zabezpieczenia. BRICS Pay jest równie dalekie od systemu monetarnego, co dominujący system płatności międzybankowych SWIFT od udawania strefy euro.

Płochij: Europa to główne pole bitwy w konfrontacji amerykańsko-chińskiej [rozmowa]

Aby zrobić z BRICS poważną alternatywę dla międzynarodowego systemu monetarnego opartego na dolarze, Chiny musiałyby udostępnić krajom BRICS swoje nadwyżki. Chodzi o to, żeby na przykład Rosja mogła rupie indyjskie, które otrzymuje za eksport ropy do Indii, wymienić po praktycznie sztywnym kursie na renminbi do wydania na towary z Chin. To w zasadzie dokładnie to samo co Ameryka robiła w latach 50. i 60. ubiegłego wieku, by zabezpieczać system z Bretton Woods.

Utworzenie takiego systemu byłoby gigantycznym krokiem dla Chin i stanowiłoby poważne wyzwanie dla dominacji dolara. Czy Pekin poważy się na taką decyzję? To już zależy nie od ekonomii, ale od geopolityki.

**
Copyright: Project Syndicate, 2025. www.project-syndicate.org. Z angielskiego przełożył Maciej Domagała.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Janis Warufakis
Janis Warufakis
Ekonomista, współzałożyciel DiEM25
Ekonomista, od stycznia od lipca 2015 roku minister finansów Grecji, współzałożyciel ruchu DiEM25 (Democracy in Europe Movement 2025). Autor książek „Globalny Minotaur” (2016) i „A słabi muszą ulegać?” (2017), „Porozmawiajmy jak dorośli” (2019).
Zamknij