Czy referendum na pewno jest dobrym rozwiązaniem kryzysu współczesnego parlamentaryzmu? Nie, bo na pytanie w referendum trzeba odpowiedzieć tak albo nie. Nie ma miejsca na wątpliwości czy okoliczności − pisze Jakub Majmurek.
Trudno dziś o myślącą osobę, która z przekonaniem powiedziałaby, że ze współczesną demokracją przedstawicielską wszystko jest w porządku, że parlamenty dobrze reprezentują obywatelki i realnie dzielące społeczeństwo różnice poglądów, interesów, wartości. Poczucie kryzysu współczesnej demokracji przedstawicielskiej łączy ponad podziałami najbardziej odmienne polityczne siły: mówi o tym populistyczna prawica i nowa lewica, partie takie jak Podemos i polityczne twory w typie w Kukiz ’15.
Co zrobić z tym kryzysem? Często pierwszą przychodzącą na myśl receptą na bezwład parlamentów, niereprezentujących nikogo poza zawodowymi politykami, jest demokracja bezpośrednia. Hasło referendów powracało w postulatach nowych ruchów i partii lewicowych w ostatniej dekadzie, zwłaszcza tych wyrastających z protestów Oburzonych sprzed prawie dziesięciu lat. Czy jednak referenda faktycznie są receptą na kryzys demokracji przedstawicielskiej?
Lekcja z brexitu
Brexit pokazuje, że niekoniecznie. Choć społeczeństwo wypowiedziało się w sprawie wyjścia Zjednoczonego Królestwa z Unii Europejskiej w czerwcu trzy lata temu, brytyjski system polityczny nie był w stanie przełożyć tego głosu na żaden konkret. Umowa rozwodowa, regulująca stosunki Wielkiej Brytanii i Unii w okresie przejściowym, została kilkukrotnie odrzucona przez parlament.
czytaj także
Gabinet Borisa Johnsona obiecał, że „bez względu na wszystko” Wielka Brytania wyjdzie z Unii do końca października. To rozwiązanie nie ma jednak mandatu społecznego, bo wszystkie kampanie nawołujące do opuszczenia Unii obiecywały uporządkowany, przejściowy rozwód z europejską wspólnotą. Do tego samego zobowiązali się torysi i laburzyści – dwie największe partie w parlamencie − w swoich programach wyborczych w 2017 roku. Twardy brexit według ostatnich sondaży popiera dziś około jednej trzeciej Brytyjczyków – tyle samo jest za pozostaniem Zjednoczonego Królestwa w Unii Europejskiej.
Rząd Johnsona nie został wyłoniony w demokratycznych wyborach, w dodatku bardzo szybko utracił swoją wątłą większość w Izbie Gmin. Niedawno zbuntowani posłowie przejęli kontrolę nad porządkiem obrad Izby i uchwalili prawo zmuszające Borisa Johnsona do wystosowania do Brukseli prośby o przedłużenie terminu brexitu. Johnson próbował obejść tę sytuację, wymuszając wcześniejsze wybory. Izba Gmin odrzuciła jednak i ten wniosek.
Referendum brexitowe wywołało więc paradoksalną sytuację. Społeczeństwo wypowiedziało się za wyjściem z Unii, jednocześnie rok później wybrało parlament, który na żadne konkretne porozumienie co do warunków wyjścia nie jest się w stanie zgodzić. Odmawia też rozwiązania się, obawiając się, że efektem tego może być twardy brexit. Najbardziej prawdopodobny scenariusz to kolejne przedłużenie terminu rozwodu – rozwiązanie, które nie satysfakcjonuje nikogo. Niezależnie od decyzji, jaka zapadnie ostatecznie, część społeczeństwa i tak będzie się czuła sfrustrowana i zdradzona przez system polityczny.
czytaj także
Oczywiście winę za ten chaos ponosi też wyłoniony w 2017 roku parlament, a przede wszystkim niedojrzałość posłów i aktywu części Partii Konserwatywnej. Można też argumentować, że referendum w sprawie brexitu powinno być inaczej przeprowadzone: z większą liczbą opcji, głosem przechodnim pozwalającym ustalić hierarchię preferencji wyborców dla różnych rozwiązań (brexit z uczestnictwem we wspólnym rynku i unii celnej, twardy brexit, pozostanie w UE). Próg dla tak fundamentalnej decyzji powinien być też znacznie większy niż 50%. Niemniej cała ta historia pokazuje, że niemały problem tkwi w samej instytucji referendum.
Czy referenda naprawdę są demokratyczne?
Intuicyjny pogląd mówi, że referenda to najbardziej demokratyczna instytucja. Lud może wprost powiedzieć, czego chce. Bez pośrednictwa zawodowych polityków i ciągnących się godzinami parlamentarnych debat. Ten pogląd jest jednak uproszczony, a przez to błędny.
W referendum na zadane nam pytanie jedyne możliwe odpowiedzi to tak lub nie. Brexit pokazał, że na podstawie tego nie da się prowadzić sensownej polityki. Decyzje w polityce rzadko podejmujemy bowiem na zasadzie tak/nie – najczęściej trzeba negocjować szczegóły, iść na kompromisy, a wychodzi z tego zazwyczaj „trochę tak, trochę nie, ale”.
czytaj także
Referendum nie jest w stanie odpowiedzieć na to, jakiego „trochę tak, trochę nie, ale” chce suweren. Może to wynegocjować obdarzony przez niego demokratycznym mandatem parlament, który w toku deliberacji podejmie decyzję uwzględniającą wszystkie zmienne i racje.
Co więcej, czasem zmiana okoliczności wymaga zmiany decyzji. Gdy przekonujemy się, że dom, który mieliśmy kupić, w przeciwieństwie do zdjęcia z ogłoszenia jest ruiną, nie ma w nim bieżącej wody, a w ścianie jest gniazdo karaluchów, poważnie zastanawiamy się, czy faktycznie chcemy finalizować umowę. Ideał demokracji przedstawicielskiej zasadza się na tym, iż dajemy mandat grupie osób, by biorąc pod uwagę zmieniające się okoliczności, podejmowała korzystne dla nas decyzje. Jeśli nie zgadzamy się z tym, jak to robią, po upływie określonej kadencji nie przedłużamy im po prostu mandatu.
Logika wiążącego referendum to uniemożliwia. Zwolennicy referendów przekonują, że tak jest naprawdę demokratycznie: lud zdecydował, politycy mają słuchać. Czy tak jest jednak naprawdę? Brexit dziś znaczy coś innego, niż wydawało się, że może znaczyć trzy lata temu. Być może wiele osób głosujących za wyjściem w 2016 roku dziś podjęłoby inną decyzję.
Irlandia: Od panelu obywatelskiego do referendum w sprawie aborcji
czytaj także
Od 2016 r. prawo głosu uzyskały trzy kolejne roczniki, za które decyzję częściowo podjęli wyborcy, których już nie ma wśród nas. Czy kurczowe trzymanie się głosu wyrażającego wolę społeczeństwa sprzed trzech lat faktycznie najlepiej uwzględnia preferencje Brytyjczyków z 2019 roku? Czy nie bardziej demokratycznie byłoby, gdyby decyzję na podstawie własnego sądu podjęli obdarzeni demokratycznym mandatem parlamentarzyści – ponosząc jej ewentualne konsekwencje przy urnie wyborczej?
Jak uzdrowić parlamenty?
Przyznam szczerze, że moim zdaniem tak byłoby lepiej. Brexit zaszczepił mnie na uroki eksperymentów z demokracją bezpośrednią. Referenda nie uzdrowią demokracji, nie sprawią, że ludzie odzyskają poczucie kontroli i reprezentacji.
Oczywiście, brexit nie wydarzyłby się, gdyby ludzie mieli poczucie, że parlament ich reprezentuje. Odpowiedzią na poczucie braku reprezentacji powinien być dziś program odnowy instytucji przedstawicielskich, nie zaś frontalny atak na te instytucje.
Co miałoby się składać na ten program sanacji parlamentaryzmu? Po pierwsze, warto zadbać o to, by parlamenty faktycznie były proporcjonalne. W Wielkiej Brytanii czy Francji system większościowy głęboko wypacza preferencje wyborców. Także w Polsce warto postarać się o bardziej realną proporcjonalność i zmniejszyć premię, jaką obecna ordynacja przyznaje za zwycięstwo. Chodzi tu nie tylko o większą obecność w parlamencie realnie występujących w społeczeństwie poglądów, ale także o wymuszenie bardziej konsensualnej polityki.
Po drugie, potrzebne są mechanizmy otwierające politykę na nowe osoby. Pomysły zgłaszane w Polsce przez Partię Razem, domagającą się ograniczenia kadencji posłów do dwóch, uważam co prawda za absurdalne – dobrze działający parlament potrzebuje doświadczonych parlamentarzystów. Warto jednak zadbać o to, by obok poselskich weteranów pojawiały się nowe osoby − np. wprowadzając kwotę jedynek, jaką partie muszą przeznaczyć na swoich listach dla osób nigdy wcześniej niezasiadających w parlamencie.
Co jednak najważniejsze, kryzys współczesnego parlamentaryzmu jest też kryzysem systemu partyjnego. Umowa społeczna, która w XX wieku łączyła partie z elektoratem, się wyczerpała. Formuła masowej partii, opartej na klasowej lojalności, odeszła w przeszłość, a nowa się nie wyłoniła. Ludzie coraz częściej mają poczucie, że partyjny spór ich nie dotyczy, i rzucają kolejne koktajle Mołotowa w system polityczny: Trump, brexit, Ruch 5 Gwiazd itd.
czytaj także
Nie wierzę, by partyjną politykę zastąpiła logika ruchów społecznych, populistyczna mobilizacja „ludu” przeciw „elitom”, liderzy w typie Macrona czy Biedronia albo formy demokracji bezpośredniej. Budowa nowego systemu partyjnego, zdolnego reprezentować podziały i interesy społeczeństw XXI wieku, wydaje się jednym z kluczowych politycznych wyzwań najbliższych czasów. Dziecięca choroba demokracji bezpośredniej w najlepszym wypadku odwraca uwagę od tego zadania, w najgorszym mu szkodzi.