Unia Europejska

Brexit. Co by tu jeszcze spieprzyć?

Jeśli w ciągu najbliższych kilku miesięcy pojawią się brytyjskie próby sabotażu instytucji europejskich, to raczej będą przypominać skecze o francuskim ruchu oporu z ‘Allo, ‘Allo albo przebiegłe plany lorda Czarna Żmija. Oto sześć powodów, dlaczego brytyjski sabotaż instytucji UE się nie uda.

Jest 28 marca 1996 roku, czwartek. Następnego dnia ma się rozpocząć dwudniowe posiedzenie Rady Europejskiej, na której negocjowana będzie reforma traktatu z Maastricht, mająca na celu poszerzenie kompetencji UE w zakresie polityki bezpieczeństwa i polityki zagranicznej. W tym samym czasie Komisja Europejska, bazując na rekomendacji służb weterynaryjnych analizujących rozprzestrzenianie się BSE (znanej szerzej jako „choroba szalonych krów”), wprowadza zakaz importu praktycznie wszystkich produktów pochodzenia wołowego z Wielkiej Brytanii.

Mocno poobijany i dołujący w sondażach rząd Johna Majora stawia wszystko na jedną kartę i idzie na kurs kolizyjny z Europą. Wielka Brytania postanawia zmusić KE do zmiany decyzji i zdjęcia embarga na mięso, sabotując wszystko, co tylko wymyśli Komisja Europejska, na każdym posiedzeniu międzyrządowym – nawet jeśli dana polityka jest po myśli rządu Jej Królewskiej Mości.

Czołowym zwolennikiem ówczesnej taktyki jest znany ze swojej wrogości wobec UE wiceminister ds. europejskich w brytyjskim MSZ David Davis. Ten sam David Davis 20 lat później zostaje pierwszym brytyjskim ministrem ds. wyjścia z UE w rządzie Theresy May. Jego taktyka negocjacyjna? Powtarzać w kółko te same komunały o nieugiętej Brytanii, głównie przed brytyjskimi dziennikarzami, dopóki UE się nie zgodzi na wszystkie brytyjskie żądania.

Obie historie z perspektywy mają podobny przebieg – najpierw Wielka Brytania robi coś bezsensownego (unika działań ws. BSE albo głosuje za wyjściem z Unii), UE nie zgadza się wziąć na siebie konsekwencji nonszalancji brytyjskiej klasy politycznej, po czym Brytyjczycy walczą z Brukselą, prężąc w mediach muskuły i obrażając kogo tylko się da. Z jakim skutkiem? Brytyjski sabotaż na niewiele się zdał, a negocjacje rozpoczęte w marcu 1996 zakończyły się pomyślnie podpisaniem traktatu amsterdamskiego w październiku 1997 przez centrolewicowy rząd Tony’ego Blaira. Konserwatyści katastrofalnie przegrali wybory w maju 1997 (BSE była oczywiście tylko jednym z elementów kampanii wyborczej), a zakaz eksportu wołowiny utrzymał się przez następne 10 lat. Nawet bardzo proeuropejski jak na brytyjskie standardy rząd Blaira nie był jednak w stanie przywrócić w Europie zaufania zniszczonego przez duet Major–Davis.

Oto sześć powodów, dla których desant brexitowych mścicieli nie sparaliżuje Unii Europejskiej

1.  Unia tak nie działa

To pierwszy powód, dla którego większość UE nie boi się gróźb Nigela Farage’a albo Jacoba Rees-Mogga. Zdaniem brexitowców zmuszony do przełożenia brexitu i udziału w zbliżających się eurowyborach brytyjski rząd, europosłowie i europosłanki powinni obrać podobną jak w 1996 roku taktykę i utrudniać życie nowej Komisji i Radzie Europejskiej, wetując wszystko jak leci.

Polityka unijna albo uciera się dostatecznie długo, aż wszyscy będą zadowoleni (czasem kupując poparcie ustępstwami w innych obszarach) i znajdzie się większość, albo odkłada się ją ad calendas graecas, albo znajduje się inną drogę, obchodząc brytyjskie pretensje naokoło. Ta ostatnia taktyka zadziałała na przykład w 2011 roku, kiedy kolejny konserwatywny premier David Cameron zawetował regulacje w bankowości.

2. Szklanka do połowy pełna

Ostrożny optymizm w kwestii desantu brytyjskich sabotażystów sugeruje lektura sondaży. Przynajmniej na Wyspach wybory do PE wcale nie muszą pójść po myśli faszyzującej prawicy. Najnowszy sondaż YouGov pokazuje, że wciąż istniejący skrajnie prawicowy UKIP oraz nowa partia ich byłego lidera Nigela Farage’a, Brexit Party (Partia Brexitowa), notują łącznie wyniki dokładnie na poziomie tych z 2014 roku (29% wtedy vs. 28% teraz). Otrzymaliby więc dokładnie taką samą przewidywaną liczbę mandatów i nie zmienili znacząco układu sił w europarlamencie.

Jeśli chodzi o potencjalny wynik Labour, to wciąż nie jest jasne, czy taktyka Jeremy’ego Corbyna i szefostwa partii pt. „siedzenie okrakiem na płocie” przyniesie konsekwencje negatywne czy pozytywne. Silny głos proeuropejski skupi się zaś wokół centrowych rozłamowców z nowej partii Change UK i konsekwentnie prounijnych Liberalnych Demokratów. Póki co jednak nie ma powodów zakładać, że te partie podgryzą Partię Pracy mocniej niż torysów. Chwilowo wyborcy prounijni wydają się być mocniej zmotywowani, chcąc potraktować te wybory jako symulację drugiego referendum brexitowego.

3. Porozmawiajmy jak dorośli

Trzecim argumentem za optymizmem jest fakt, że europosłowie i europosłanki są zdecydowanie bardziej prounijne niż ich partie w kraju i zazwyczaj dobrze współpracują w swoich frakcjach w PE. Widać to zwłaszcza w obydwu dużych partiach; ich reprezentacje w PE dość otwarcie wchodzą w spory ze swoimi kierownictwami w Londynie. A jakąkolwiek efektywną partyzantkę w Brukseli można prowadzić praktycznie wyłącznie z konstruktywnych pozycji rządowych.

4. Boris Johnson (jeszcze) nie będzie premierem

Ostatnie głosowania w Izbie Gmin pokazały, że skrajnie prawicowe skrzydło torysów może w porywach liczyć na około 100 głosów (Izba ma 650 miejsc). Tym samym ich próby zepchnięcia kraju w brexitową przepaść są mało prawdopodobne, choć powodują, że w kwestiach okołobrexitowych osłabiona May musi dogadywać się z opozycją. Po nieudanym grudniowym przewrocie parlamentarnym i obronionym wotum nieufności następne wewnętrzne głosowanie nad losem swojej premierki torysi mogą zorganizować dopiero w rok po poprzednim. May może więc zostać usunięta tylko poprzez upadek rządu i nowe wybory.

„Brexit”: psychodeliczna groteska

czytaj także

5. Niewierny jak prawicowiec

Piąty powód do optymizmu – brytyjskie ruchy skrajnie prawicowe regularnie się rozsypują. UKIP wprowadziło reprezentację 24-osobową, a obecnie została ich siódemka. Reszta uciekła do innych partii albo została wyrzucona. Patrząc na historię podobnych przedsięwzięć, widzimy, że potencjalne sojusze z faszyzującymi partiami z Włoch (Liga), Francji (Zjednoczenie Narodowe), Węgier (Fidesz) czy Polski (PiS) będą prawdopodobnie krótkotrwałe. Członkowie skrajnych frakcji w Izbie Gmin też nie mogą polegać na sobie nawzajem, zwłaszcza jeśli dojdzie do przetasowań i walki o władzę w Partii Konserwatywnej. Zapewne każde z nich skończy z więcej niż jednym nożem w plecach.

6. Brytyjska niewiedza jest błogosławieństwem

Po szóste, trzeba pamiętać, że brytyjska klasa polityczna, w zasadzie wzdłuż całego spektrum, jest obecnie kompletnie uodporniona na uczenie się. A zwłaszcza uczenie się o rzeczach, które nie dzieją się w Londynie. Tym samym, jak dowodzi przykład Davida Davisa, nikt nie ma problemu z powtarzaniem dziś tej samej taktyki, która utopiła brytyjskie cele polityczne w Europie na dekadę, z wiarą, że tym razem się uda. Poza Keirem Starmerem, posłem Partii Pracy i ministrem ds. brexitu w gabinecie cieni laburzystów, praktycznie nikt w Westminsterze nadal nie rozumie, jak działa UE. I wszyscy ze swoją ignorancją nadal czują się komfortowo. Z punktu widzenia Brukseli może to być korzystne w najbliższym czasie, bo nie da się wygrać w grze, której zasad się nie zna.

**

Jeśli w ciągu najbliższych kilku miesięcy pojawią się jakieś brytyjskie próby sabotażu instytucji europejskich, to raczej będą przypominać skecze o francuskim ruchu oporu z ’Allo, 'Allo albo przebiegłe plany lorda Czarna Żmija z serialu Czarna Żmija. Jedyne, czego UE naprawdę powinna się obawiać, to wysokiej wygranej skrajnej prawicy w UK w najbliższych wyborach do Parlamentu Europejskiego. Nawet jeśli nie przełoży się to bezpośrednio na destabilizację instytucji unijnych, to z pewnością przyczyni do wzmocnienia faszyzujących ruchów w samej Brytanii w następnych wyborach parlamentarnych, a przy okazji wzmocni je w innych krajach UE.

Tym samym ruchy prezydenta Francji Emmanuela Macrona, prowadzące do jak najszybszego odcięcia brytyjskiej gangreny politycznej, mogą okazać się zgubne – odcięta kończyna nadal będzie siała zarazę. Kraje unijnego centrum powinny raczej systematycznie wyciągać rękę do prounijnych ruchów w Królestwie, dostarczać im politycznej amunicji i zaplecza w walce o zjednoczoną Europę. Mimo że liderzy obu głównych partii politycznych na Wyspach prą do brexitu, to ich postawy widocznie miękną. May dostała serię bolesnych nauczek podczas negocjacji w Brukseli, a Corbyn – pod wpływem swojej partii i groźby odpływu młodych głosów – zdaje się powoli przesuwać w stronę drugiego referendum.

On może jeszcze powstrzymać Brexit

czytaj także

Patrząc wreszcie z polskiego podwórka, w najbliższych wyborach powinniśmy starać się wysłać do PE kontyngent ludzi, którzy UE rozumieją i nie boją się o nią zawalczyć – na przekór różnym rozsadnikom i sabotażystom.

Gdula: Polskiej rodziny bronią Biedroń z Scheuring-Wielgus, a nie Kaczyński

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jacek Olender
Jacek Olender
Filozof, komentator Krytyki Politycznej
Rocznik 1987. Studiował konserwację dzieł sztuki oraz filozofię. W tej pierwszej dziedzinie zrobił doktorat w Londynie i obecnie jest pracownikiem naukowym na Wyspach. Pisze o nauce i polityce. Były członek partii Razem.
Zamknij