Po raz pierwszy o protestach czarnoskórej ludności zaczyna się mówić nie jako o zamieszkach chuliganów, lecz miejskiej insurekcji.
Okładka tygodnika „Time” z ubiegłego tygodnia nie pozostawia wątpliwości: protesty w Baltimore to powtórka z roku 1968. Warto przypomnieć szczegóły tych wydarzeń, gdyż nasza zbiorowa pamięć o globalnym roku 1968 zdominowana jest przez obraz milicji pałującej studentów na Uniwersytecie Warszawskim i sowieckich czołgów wjeżdżających do Pragi. Niewiele osób w Polsce wie, że w Ameryce również używano broni ciężkiej do pacyfikacji pokojowych demonstracji. W kwietniu 1968, po tym jak zabito Martina Luthera Kinga, protesty wybuchły w ponad 110 miastach. W Chicago w wyniku walki z policją zginęło 39 osób, a do miasta wjechało ponad 6 tysięcy żołnierzy. W Waszyngtonie „porządek” zaprowadzało ponad 13 tys. wojskowych, w tym elitarne jednostki marines.
Ostatni raz wojskowi maszerowali ulicami tego miasta podczas wojny secesyjnej. Rok wcześniej w Detroit w wyniku starć z policją oraz amerykańską armią zginęły 43 osoby. Wtedy też po ulicach jeździły czołgi, wprowadzono stan wyjątkowy oraz godzinę policyjną. Dokładnie tak samo jak teraz w Baltimore.
Rewolucja, jaka w drugiej połowie lat 60. przetaczała się przez Amerykę, była tymczasowym sojuszem biednej ludności czarnoskórej i kontrkulturowej młodzieży z dobrych domów. Obie grupy miały wspólnego wroga – białą klasę średnią z przedmieść. Afroamerykanie, którzy masowo przyjeżdżali do miast przemysłowych Północy podczas dwóch fal „wielkich migracji”, dość szybko orientowali się, że w fabrykach spotyka ich taka sama dyskryminacja jak na farmach Południa. Gdy wprowadzali się do lepszych dzielnic, wybijano im szyby w domach lub zastraszano. Banki nie chciały udzielać im kredytów hipotecznych albo dawały o wiele gorsze warunki niż białym. Wbrew równościowej retoryce jeszcze z czasów Rooseveltowskiego Nowego Porządku, nie było im dane uczestniczyć w „amerykańskim marzeniu”. Gdy mimo dyskryminacji zaczęli coraz mocniej zaznaczać swoją obecność w życiu miast Ameryki, biała klasa średnia po prostu uciekła na przedmieścia. Gdy czarnoskóra ludność zaczęła głośno protestować, dołączyli do nich wychowani na przedmieściach hipisi, buntujący się przeciw pokoleniu swoich rodziców. Sojusz ten był krótkotrwały. Ale to właśnie biali „młodzi gniewni”, protestujący przeciw bezdusznemu stylowi życia amerykańskich suburbii, zdominowali narrację o globalnym roku 1968.
Sytuacja amerykańskiej społeczności czarnoskórej od tamtego czasu tylko się pogorszyła. Jak policzyła profesor prawa Michelle Alexander, w amerykańskich więzieniach znajduje się obecnie więcej czarnoskórych mężczyzn (ponad 800 tysięcy osób w 2008 r.) niż było niewolników w 1850 r. System więzienny w Ameryce przestał spełniać rolę karną czy wychowawczą, ale jest ogromnym biznesem zapewniającym tanią, a w zasadzie darmową, siłę roboczą. Od 1980 r. liczba więzień w USA zwiększyła się ponad cztery razy, mimo że poziom przestępczości pozostaje na tym samym poziomie. W 1980 r. było w USA 150 więźniów na 100 tys. mieszkańców, dziś liczba ta wynosi 760 (dla porównania w Niemczech to 90). O ile w Ameryce mieszka 5% ludności naszej planety, znajduje się tam też 25% wszystkich jej więźniów. Statystycznie co trzeci czarnoskóry mężczyzna w Ameryce wcześniej czy później wyląduje w pudle. Skala tego zjawiska jest tak duża, że prof. Ruth Gilmore z nowojorskiego uniwersytetu CUNY nazywa amerykański system więziennictwa „złotym gułagiem” (faktycznie – w Ameryce jest obecnie więcej więźniów niż w stalinowskim ZSRR). Amerykański gułag jest „złoty”, gdyż stanowi lukratywny biznes – w wielu stanach dominują prywatne więzienia, które często też „współpracują” z wymiarem sprawiedliwości czy aparatem policyjnym. Dwójka sędziów z Pensylwanii została ostatnio skazana za to, iż w zamian za łapówki otrzymywane od właściciela prywatnego więzienia wydawali wyroki na nieletnich Afroamerykanów, mimo że często nie było ku temu podstaw.
W 1940 r. 94% mieszkańców Nowego Jorku był białych – dziś to tylko 44%. W Los Angeles oficjalne „mniejszości” etniczne, czyli Latynosi i czarni, stanowią faktyczną większość. Podobnie jest w Chicago, Filadelfii i pozostałych dużych aglomeracjach. To główna różnica między dziś a rokiem 1968. Jednakże ta cicha rewolucja wciąż nie przebiła się do zbiorowej świadomości – w amerykańskich filmach i serialach wciąż większość stanowią biali aktorzy. Jednym z nielicznych wyjątków jest osadzony właśnie w Baltimore (który jest w 63 procentach czarny) legendarny serial The Wire (rozpowszechniany w Polsce pod tytułem Prawo ulicy), uważany za arcydzieło i najważniejszą produkcję w historii telewizji. The Wire obnaża mechanizm za pomocą którego wojna z narkotykami przerodziła się, jak ujął to współscenarzysta serialu i były policjant Ed Burs, w wojnę przeciwko czarnym, odbywającą się codziennie na ulicach miasta. The Wire pokazuje, jak młodzi ludzie bez żadnych alternatyw lądują w gangach narkotykowych i jak skonstruowane są reguły gry, w którą zostają wciągnięci. Skazani na porażkę, jeśli nie zostaną zabici przez narkotykowych rywali, lądują w wiezieniu. Badania potwierdzają analizę z The Wire: ponad jedna czwarta populacji Baltimore żyje poniżej granicy ubóstwa; w ciągu ostatnich kilku lat sytuacja miasta tylko się pogorszyła: w 2008 r. miasto znalazło się w oku cyklonu finansowego, jaki przeszedł wtedy przez Amerykę. Banki wciskały wielu czarnym rodzinom „toksyczne” pożyczki hipoteczne typu subprime, mimo że ci kwalifikowali się kredyty, które były bezpieczniejsze i które nie ściągały na nich ekononomicznej katastrofy. Ze 100 amerykańskich miast objętych dużymi badaniami mobilności społecznej, Baltimore wypada najgorzej. Jak pokazały inne badania, czarnoskóra młodzież w Baltimore dorasta w warunkach gorszych niż ich rówieśnicy w Nigerii czy Indiach.
The Wire demaskuje też bezmyślne i brutalne działania policji ukierunkowane wyłącznie na ulepszanie statystyk (za pomocą aresztowań) oraz jej instytucjonalny rasizm. W 2014 r. z rąk amerykańskich policjantów zginęło 1101 osób (to trzy ofiary dziennie!). W tym roku liczba ta wynosi już 392. Jeśli masz czarny kolor skóry, to prawdopodobieństwo że zastrzeli cię policjant jest 21 razy większe, niż gdy jesteś biały. Ale działania policji to przede wszystkim codzienne nękanie, które mieszkańcy odbierają niemalże jako okupację wrogich sił. W samym 2005 r. w Baltimore (liczącym 600 tys. mieszkańców) miało miejsce 100 tys. aresztowań. Jak wylicza pisarz Ta-Nehisi Coates, w ciągu ostatnich 4 lat ponad stu obywateli tego miasta wygrało proces sądowy przeciwko łamaniu praw człowieka przez policjantów. Jej ofiary to m.in. piętnastoletni chłopak, którego przestępstwo polegało na tym, że jechał na rowerze, 26-letnia ciężarna kobieta, która była wcześniej świadkiem innego pobicia, 50-letnia kobieta sprzedająca losy na loterię, 65-letni pastor skręcający sobie papierosa czy 87-letnia babcia, która pomagała swojemu zranionemu wnuczkowi. „Policjanci nie chcą nas bronić, oni chcą nas pozabijać” – mówi jeden z młodych mieszkańców Baltimore w filmie, który w mediach społecznościowych obejrzało już 650 tysięcy osób.
Jedną z tych ofiar jest Freddie Gray. Jego jednym przestępstwem było to, że na widok policji zaczął uciekać. Opuszczając policyjną furgonetkę miał już uszkodzony kręgosłup. Tydzień później zmarł w szpitalu. Na jego pogrzeb przyszły tysiące osób, które, według zeznań naocznych świadków, policja zaczęła prewencyjnie „traktować jak kryminalistów” i atakować. Gdy poleciały pierwsze kamienie, były one wciąż gestem samoobrony. Podobnie jak w 1968 płonęły samochody i wyleciały szyby, ale skala destrukcji miasta jest nieporównywalnie mniejsza. To, co wyróżnia tegoroczne protesty, to ich stosunkowo pokojowy charakter. Charakterystyczny jest film, który pokazuje, jak jeden z protestujących podchodzi do policji z koszulką, na której napisane jest „Fuck the police”. Nie robi nic, po prostu stoi. Po kilku sekundach podbiega do niego policjant i strzela mu gazem pieprzowym w twarz. Następnie jego kolega łapie protestującego za włosy i przewraca go na ziemię. Film ten był jednym z wielu, które pokazywały to, o czym coraz częściej mówi się w mediach – prawdziwym agresorem nie są „chuligani” wybijający w samochodach szyby, ale właśnie policja. Scena ta rozegrała się niemalże we fleszach aparatów i kamer.
Wojna na kamienie przerodziła się szybko w wojnę na słowa. W kolejnym filmie, który okrążył sieć, lokalny aktywista Joseph Kent próbuje przekonać korespondenta telewizji Fox News, aby ten pokazał rzetelnie, przeciw czemu protestują mieszkańcy Baltimore: biedę, dyskryminację i brak perspektyw. Ten milczy, uśmiecha się tylko i próbuje uciec przed Kentem i tym, co mówi. Scena nie pozostawia wątpliwości. „Biała” telewizja po prostu nie chce słyszeć o tym, co protestujący mają do powiedzenia. Telewizja woli mówić o „zamieszkach”, „chuliganach” i „kryminalistach”. Tyle że film, w którym Kent próbuje porozmawiać z dziennikarzem, w ciągu trzech dni obejrzało ponad 5 milionów osób.
Jednym z haseł roku 1968 było „Rewolucji nie pokaże telewizja”. Dziś jest o to coraz trudniej. Gdy opancerzona furgonetka (taka sama, jakiej armia USA używała w Iraku) podjechała we wtorek wieczorem w stronę Kenta, który chodził po ulicy z podniesionymi rękami i zachęcał – i protestujących, i policję – do nieużywania przemocy, kilku żołnierzy podbiegło nagle do niego i siłą wciągnęło go do pojazdu. Wszystko to było pokazywane na żywo w CNN. Przez kolejne 24 godziny, podczas których słuch o Kencie zaginał, w mediach społecznościowych wrzało, gdyż obawiano się, że podzieli on los Graya. Gdy wypuszczono go w czwartek, donosiły o tym już prominentne media głównego nurtu, w tym USA Today – największa w Ameryce gazeta.
Od czasów wojny w Wietnamie, którą najpierw amerykańska armia przegrała u siebie (gdyż opinia publiczna, po tym jak dziennikarze swobodnie donosili o nadużyciach wobec ludności cywilnej, wymusiła wycofanie wojsk), amerykański rząd ściśle kontroluje przekaz z linii frontu. Już podczas pierwszej wojny w Iraku dziennikarze musieli obserwować walki z dystansu, w efekcie czego pamiętamy z tego okresu wyłącznie spektakularne wybuchy z oddali. Nie mamy irackiego odpowiednika słynnego zdjęcia z Wietnamu, na którym amerykańskie wojsko zrzuca na wietnamskie dzieci napalm. Paradoksalnie „wojna domowa” (również ta informacyjna) trudniejsza jest do opanowania. Już drugiego dnia protestów hasztag #BaltimoreRiots został zdeklasowany na Twitterze przez #BaltimoreUprising – czyli zamiast o zamieszkach zaczęto mówić o powstaniu. Nie jest to nic nowego – m.in. pisarz Jeffrey Eugenides, który za osadzoną w jego rodzinnym Detroit powieść Middlesex otrzymał nagrodę Pulizera, opisywał rewoltę z 1967 r. jako „drugą amerykańską rewolucję”.
Dziś jednak świadomość, iż Afroamerykanie nie są „chuliganami”, ale obywatelami walczącymi o swoje prawa i równe traktowanie, powoli przebija się do mediów głównego nurtu.
Dziennik „Washington Post” zamieścił w czwartek ironiczny artykuł zatytułowany „Jak media opisywałyby Baltimore, gdyby to działo się zagranicą” i pisze w nim, jak walka o prawa człowieka przeradza się w „Amerykańską wiosnę”, opartą o silne społeczeństwo obywatelskie i media społecznościowe. Niebawem może się okazać, iż było w tym „żarcie” sporo racji. Nie tylko dzięki mediom społecznościowym można było stworzyć kontr-narrację do tego, o czym mówiło Fox News, ukazać hipokryzję władz z ostatniego tygodnia (np. to, że godzina policyjna nie była egzekwowana w stosunku do białych mieszkańców Baltimore), czy też wręcz bronić się przeciwko policji (np. istnieje osobna aplikacja, która ułatwia nagrywanie aktów przemocy ze strony policji.) Joseph Kent, opisywany jako „Martin Luther King z tatuażami”, a także inni jemu podobni to nowe pokolenie aktywistów, wyrosłe na gniewie, jaki przyniosła najpierw śmierć innego czarnoskórego nastolatka, zastrzelonego rok temu w Ferguson, a następnie uniewinnienie policjanta, który go zabił. W kolejnych amerykańskich miastach odbyły się (brutalnie tłumione przez policję – w Nowym Jorku aresztowano ponad 100 osób) pokojowe demonstracje solidarnościowe, które dotarły aż do Toronto i Izreela, gdzie czarnoskórzy etiopscy żydzi protestowali przeciwko brutalności tamtejszej policji. W sobotę prokuratura w Baltimore ogłosiła, iż śmierć Freddiego Graya będzie traktowana jak morderstwo, a sześciu policjantów, którzy do niej doprowadzili, zostanie postawianych przed sądem. Jest to pierwsze zwycięstwo insurekcji w Baltimore – choć do Amerykańskiej Wiosny oczywiście jeszcze daleko. Bo w odróżnieniu od państw Bliskiego Wschodu czy Afryki Północnej, amerykański system represji jest nie tylko listkiem figowym upadającego państwa, ale kluczowym narzędziem jednego z najbardziej, jeśli nie najbardziej zmilitaryzowanego kraju na świecie.
Od Ferguson do Baltimore – czytaj dalej:
Agata Popęda, Warto było, Baltimore
Jakub Dymek, Jak guma zmienia się w ołów
Agata Popęda, Więcej niż Ferguson. O sprawiedliwości w Ameryce
Jakub Dymek, Czarno-biała sprawiedliwość
Jakub Dymek, Ten czarny na pewno był agresywny
Agata Popęda, Nie ma czym oddychać
Jakub Dymek, Ferguson w ogniu
**Dziennik Opinii nr 128/2015 (912)