Twój koszyk jest obecnie pusty!
Leszczyński: Dlaczego tak wielu ludzi wierzy w koronabzdury?
Siedzę w domu z potwierdzonym zakażeniem i przeglądam teksty covidowych negacjonistów. W mediach społecznościowych jest ich pełno.

Siedzę w domu z potwierdzonym zakażeniem (czuję się znośnie, dziękuję) i przeglądam teksty covidowych negacjonistów. W mediach społecznościowych jest ich pełno. Okazuje się, że mamy w Polsce wielu ludzi, którzy nie wierzą w istnienie wirusa; nie wierzą, że maseczki chronią przed zakażeniem; inni uważają, że epidemię zaprojektowano w laboratoriach po to, aby doprowadzić do „depopulacji” Europy i wymordować osoby starsze. Są też tacy, co sądzą, że noszenie maseczek odbiera im męskość i narusza ich prawa obywatelskie. Inni twierdzą z kolei, że prawo nie nakazuje im noszenia maseczek. Ci mogą mieć nawet rację, bowiem nasz parlament, mimo że miał na to parę miesięcy, nie uchwalił stosownej ustawy.
Pierwszy wniosek — że nasza ojczyzna ma liczną populację egoistycznych idiotów i idiotek — jest banalny. Odnotujmy ten fakt i nie wracajmy do tej sprawy. Ciekawsze jest co innego: dlaczego tak wielu ludzi — ponieważ ewidentnie jest ich wielu — wierzy w takie bzdury?
W 2002 roku wspólnie z fotografem Krzysztofem Miękusem pojechałem na kilka miesięcy do Afryki zbierać materiały do reporterskiej książki o epidemii HIV/AIDS (ukazała się rok później pod tytułem Naznaczeni. Afryka i AIDS). Interesowała nas przede wszystkim społeczna strona tej katastrofy. To, jak prowadzą życie ludzie w społecznościach, w których 30—40 proc. osób w wieku reprodukcyjnym to nosiciele wirusa. Jak zawierają małżeństwa, randkują, jak znoszą chorobę w jej ostrej fazie? Co o niej myślą? Wówczas skutecznych leków na HIV/AIDS jeszcze w Afryce nie było, a eksperci z rozmaitych organizacji międzynarodowych przewidywali, że kontynent dotknie demograficzny i gospodarczy kataklizm.
Na miejscu odkryliśmy z pewnym zaskoczeniem, że równocześnie z epidemią szerzył się negacjonizm. Spotkaliśmy wielu wykształconych ludzi, którzy wierzyli, że HIV został wyprodukowany przez Zachód po to, aby zniszczyć Afrykę i ukraść jej bogactwa naturalne. Inni nie wierzyli, że choroba w ogóle istnieje. Najsławniejszym ze „sceptyków” (trzeba wziąć to słowo w cudzysłów) był ówczesny prezydent RPA, Thabo Mbeki, który powołał nawet panel doradczy złożony z rozmaitych szarlatanów i fantastów, niekiedy ze stopniami naukowymi, którzy go przekonywali, że wirus albo nie istnieje, albo jest nieszkodliwy, a zdrowi ludzie umierają w 35. roku życia, dlatego że źle się odżywiają. Ministrą zdrowia (!) w RPA była wówczas pani o skomplikowanym nazwisku — Mantombazana „Manto” Tshabalala-Msimang. Ponieważ uparcie odmawiała wprowadzenia do obiegu leków powstrzymujących HIV i zamiast nich zalecała dietę z czosnku i oliwy, Manto zyskała sobie przydomek „Dr. No.”. (Zmarła w 2009 roku z powodu komplikacji po przeszczepie wątroby, którą zniszczyła, pijąc za dużo wysokoprocentowych trunków).
W HIV nie wierzyły nie tylko elity, ale także zwykli ludzie. W Ugandzie program wspierania zakażonych drobnymi kwotami pieniędzy spowodował, że ludzie zakażali się celowo, aby się do niego zakwalifikować (dziś w USA studenci uniwersytetów podobno zakażają się celowo koronawirusem, aby zarabiać na sprzedaży osocza). Jedni wierzyli, że seks z dziewicą leczy z HIV — co prowadziło do wzrostu liczby gwałtów na dzieciach. Inni z kolei nie wierzyli w istnienie wirusa i nie chcieli używać prezerwatyw. Fantazjowali, że prezerwatywy nie chronią przed zakażeniem — wbrew jednoznacznemu stanowisku nauki — albo że odbierają im męskość. Jeszcze inni nie chcieli się testować, a uzyskawszy pozytywny wynik, pędzili do szamanów i biskupów (w Afryce jest wiele kościołów i wielu biskupów). To ostatnie akurat nie było głupie — nic lepszego nie było wówczas dostępne dla przytłaczającej większości chorych.
Opisaliśmy też z Krzysztofem długą listę rozmaitych szarlatanów, którzy robili pieniądze na ludzkim strachu. Spotkaliśmy więc takich, którzy rozmawiali z przodkami przez telefon i leczyli chorych ziołami; chińskich doktorów, którzy sprzedawali w kolorowych kapsułkach preparaty rzekomo leczące chorobę; wreszcie biskupów, którzy codziennie rozmawiali z Jezusem i mogli go poprosić o wyleczenie wskazanej osoby. Jeden z biskupów, szef małego afrochrześcijańskiego Kościoła, miał ciekawą teorię na ten temat. Twierdził, że każdy z nas ma w niebie komplet „części zamiennych” — sprawnych organów, które Jezus na jego prośbę może nam zainstalować na miejsce niedomagających. „Z HIV jednak jest problem” — wyznał nam zafrasowany. „Nie wiadomo, co wymienić”.
Kiedy opowiadałem o tych wszystkich postawach wobec HIV po powrocie do Polski, spotykało mnie niedowierzanie. Jak ludzie w Afryce mogą być tak nieracjonalni? Jak mogą tak bardzo nie ufać nauce? U nas w Europie, na Zachodzie — słyszałem wtedy — to zupełnie co innego! My byśmy się nigdy tak nie zachowywali. Oczywiście była to reakcja często podszyta niewypowiedzianym rasizmem, w tym subtelnym i ukrytym rasizmem osób wykształconych oraz uważających siebie za otwartych, liberalnych i tolerancyjnych. Nawet oni uważali często Afrykanów za bardziej rozwiązłych (gdyż zakażali się przez seks, a więc musieli mieć więcej niż jednego partnera czy partnerkę, zupełnie inaczej niż my w pobożnej Polsce!) oraz mniej racjonalnych od wykształconych i rzekomo ufających naukowej wiedzy Europejczyków.
No i proszę: minęło parę lat i wystarczył koronawirus — który nawet w części nie jest tak śmiercionośny jak HIV, ponieważ HIV przed wprowadzeniem skutecznych terapii zabijał zawsze i niechybnie — żeby wszystkie złudzenia dotyczące zachodniej „racjonalności” oraz przywiązania do nauki wyrzucić na śmietnik. W Polsce i tak nie jest pod tym względem tak źle jak w USA, gdzie „koronasceptykiem” był sam prezydent — miesiącami z namaszczeniem i powagą szerzący fake newsy na jego temat, podczas gdy w kraju umierały dziesiątki tysięcy ludzi (wirus zabił już ponad 200 tys. Amerykanów). Żadne wykształcenie — Donald Trump, przypomnijmy, skończył studia na Uniwersytecie Pensylwanii, bardzo dobrej uczelni — nie chroni przed negacjonizmem. Zachód wcale nie jest na to impregnowany.
Negacjonizm ewidentnie ma znacznie głębsze korzenie. Podejrzewam, że w istocie stanowi reakcję na poczucie bezradności. Nagle pojawia się niewidzialny wirus, który wywraca dotychczasowe życie do góry nogami. Nie ma wojny, nie ma najazdu Obcych, domy i fabryki stoją, jak stały, ale miliony ludzi tracą pracę, a życie wielu innych zmienia się nie do poznania. W obliczu tego kataklizmu człowiek może czuć się bezradny. Negacjonizm jest więc próbą odzyskania poczucia kontroli w świecie, który się jej nie poddaje. Jakoś to nawet rozumiem: nie każdy łatwo znosi bezradność.
PS. Co oczywiście nie zmienia faktu, że należy zwracać uwagę ludziom chodzącym po ulicy bez maseczek — mają prawo do życia w świecie fantazji, ale nie do narażania innych.

















