Polityka klimatyczna skryta za fasadą IRA, gigantycznego amerykańskiego pakietu stymulacji inwestycji, może obok niższych emisji przynieść także większą spójność społeczną, choć nie bez poważnych napięć na linii ekologia–demokracja oraz USA–reszta świata.
Czy Stany Zjednoczone zaczną wreszcie gospodarować choć trochę bardziej „na zielono”? W kręgach ekspertów ds. klimatu, ekologów czy po prostu zorientowanych w świecie obywateli to pytanie wywołuje tylko irytację. W końcu mowa o kraju, który do budżetu węglowego planety dołożył się najwięcej w całej historii. I chociaż dzisiaj największym emitentem CO2 według państw są Chiny, to już przeciętny mieszkaniec tego kraju rocznie dokłada do atmosfery o niemal połowę mniej gazów cieplarnianych niż Amerykanin; podobnie jest w perspektywie historycznej – USA odpowiadają za 20 proc. wszystkich emisji po roku 1850, a Chiny za 11 – choć trzeba przyznać, że szybko nadrabiają zaległości i według niektórych szacunków w dziele ocieplania planety dogonią rywala już za około 15 lat.
Jednocześnie USA na pokład cywilizowanej – choćby deklaratywnie – polityki klimatycznej wsiadły bardzo późno, a i to nie na dobre, bo przecież z podpisanego przez Baracka Obamę porozumienia paryskiego zdążył się na całą kadencję wycofać jego następca, Donald Trump. Wcześniej, bo od czasów prezydentury Billa Clintona, kompleksowe projekty polityk klimatycznych rozbijały się o interesy lobby paliw kopalnych i motoryzacyjnego, ale przede wszystkim o ścianę oporu republikańskich administracji lub większości parlamentarnej.
Dopiero obecna administracja zadeklarowała zmianę podejścia i ostentacyjnie, bo w pierwszym dniu urzędowania Joe Bidena, zapisała USA z powrotem do porozumień paryskich, ale na konkrety w postaci polityk publicznych musieliśmy czekać tak naprawdę kolejne półtora roku. Czyli do sierpnia 2022 roku, kiedy to Kongres uchwalił głośny Inflation Reduction Act wraz z zapowiedzią wartego kilkaset miliardów dolarów wsparcia dla produkcji i konsumpcji sprzyjających dekarbonizacji amerykańskiej energetyki, transportu i reszty gospodarki.
Meyer: jak dekarbonizacja i reanimacja przemysłu wpłynie na Amerykę do 2030 roku?
czytaj także
Historię ciężkich bojów o tę ustawę, a także wyjaśnienie jej nazwy (co ma klimat do inflacji?!), mechanizmów działania oraz spodziewanego wpływu na klimat i gospodarkę światową znajdziecie w dwóch obszernych wywiadach, jakie ukazały się w Krytyce Politycznej w ostatnich tygodniach – z reporterem Robinsonem Meyerem oraz historykiem gospodarki Adamem Toozem. Ja sam – z pomocą ekspertek – spróbuję pokazać, że polityka klimatyczna skryta za fasadą gigantycznego pakietu stymulacji inwestycji może obok niższych emisji przynieść także większą spójność społeczną, choć nie bez poważnych napięć na linii ekologia–demokracja oraz USA–reszta świata.
Sojusz związkowców i ekologów
Warto zacząć od fundamentów, czyli tzw. bazy. Jeden z moich rozmówców, Robin Varghese z Open Society Foundations wskazuje na gospodarcze tło tego, co zwłaszcza w USA traktuje się jako przejaw wojny kulturowej. Spór między zwolennikami ambitnej polityki klimatycznej a całą resztą, od „spowalniaczy” reform aż po jawnych negacjonistów globalnego ocieplenia i innych kryzysów ekologicznych, ma niestety podstawy w ekonomii politycznej.
Tak się bowiem składa, że „USA mają dwa modele wzrostu: stary, oparty na gospodarce przemysłowej, która umiera od lat 70., i nową gospodarkę wysokich technologii. Jedno i drugie jest bardzo energochłonne, ale tej drugiej jest w zasadzie obojętne, czyli zasilana jest paliwami kopalnymi czy nie. Ta pierwsza niestety jedzie właśnie na nich, biorąc pod uwagę, życie jak wielu ludzi zależy od sektorów skupionych wokół paliw kopalnych. Przemysł samochodowy z całym łańcuchem dostaw to tylko jeden z przykładów. Oczywiście, zasilanie fabryk prądem bezemisyjnym jest jak najbardziej wyobrażalne, ale przecież nie wystarczy, bo transformacji trzeba poddać sam produkt, czyli bardzo emisyjne samochody spalinowe”.
IRA to nie jest program klimatyczny w stylu europejskim [rozmowa z Tooze]
czytaj także
A transformacja „produktu”, czyli przestawienie całego sektora transportu (bo nie chodzi przecież o zamianę pojazdów z silnikami spalinowymi na elektryczne czy wodorowe, co samo w sobie jest wyzwaniem horrendalnym) na działanie bezemisyjne oznacza niesłychane turbulencje w obszarze rynku pracy, struktury osadnictwa, sposobów zarabiania na życie i po prostu poruszania się. W ten sposób dekarbonizacja gospodarki nakłada się kolejną warstwą na procesy, z którymi świat pracy w krajach uprzemysłowionych mierzy się już od dziesiątków lat.
Prawica populistyczna przedstawia dekarbonizację wyłącznie w kategoriach zagrożenia sposobu życia milionów, wykreowanego za sprawą szalonych lewackich idei; wielu technokratów z kolei traktuje to jak kolejny bezalternatywny proces, który ma oczywiście swe godne ubolewania „koszty ludzkie”, ale przecież nie pierwsze w historii.
czytaj także
Spojrzenie z innej strony – i budowanie sojuszy między związkowcami a ekologami – proponuje część lewicy, dla której polityka klimatyczna w interesie ludzi pracy jest nie tylko możliwa, ale i konieczna. Nawet, dodajmy, jeśli nieoczywista w kraju „pasa rdzy” oraz wołowych steków i krążowników szos uważanych za emblematy narodowej kultury.
Zaczęło się w Seattle
Jednym z przykładów takiego podejścia jest Blue Green Alliance z siedzibą w Waszyngtonie – platforma skupiająca środowiska pracownicze i ekologiczne, działające na rzecz rozwiązań łączących tworzenie dobrych miejsc pracy, łagodzenie zmiany klimatycznej i budowanie bardziej sprawiedliwej gospodarki, zwłaszcza dla społeczności dotkniętych kryzysem dezindustrializacji.
Powstali w roku 2006, ale ich źródeł można szukać w głośnych protestach – niezbyt trafnie nazywanych wówczas „antyglobalistycznymi” – w Seattle w roku 1999. Jak mówi wiceprezes Blue Green Alliance, Ben Beachy: „zaczęło się od znalezienia przez ekologów i związkowców wspólnej sprawy: odparcia zagrożenia w postaci modelu handlu, który sprzyja wyścigowi do dna standardów pracowniczych i środowiskowych. Takiego modelu, który pozwala korporacjom przenosić biznes do tych krajów, gdzie te standardy są najgorsze. Z czasem zobaczyliśmy, że mamy nie tylko wspólnego wroga, przed którym trzeba się bronić, ale i wspólne postulaty polityczne, łączące tworzenie dobrych miejsc pracy z ochroną środowiska, a przy okazji zadośćuczynienie tym ludziom, którzy przez ostatnie dekady zostali najbardziej niesprawiedliwie potraktowani”.
Przez wiele lat takie podejście, choć promowane przez lewe skrzydło demokratów pod hasłem Zielonego Nowego Ładu, nie znajdowało przełożenia na politykę na poziomie federalnym. Postulowany przez „niebiesko-zielonych” („niebieski” od blue collars, czyli robotników) pakiet inwestycji, który nadałby nowy impuls gospodarce np. poprzez renowację i rozbudowę infrastruktury (sypiącej się od lat i coraz mniej odpornej na klęski żywiołowe) czy instalowanie źródeł energii z wiatru i słońca, zwłaszcza w zaniedbanych dotąd regionach – wydawał się poza politycznym zasięgiem aż do zeszłego roku.
czytaj także
Koniunktura polityczna i praktyczne szanse realizacji ogólnie słusznych postulatów to jednak niejedyny problem na styku polityki ekologicznej i pracowniczej w USA. Tak się bowiem składa, że niezbędne do zielonej transformacji gałęzie przemysłu nie zawsze świecą przykładem, gdy chodzi o standardy pracy, a nawet własny ślad ekologiczny.
Robotnicy tyrający „za miskę ryżu” w kopalniach niklu w Indonezji i tracący zdrowie w chińskich przetwórniach metali ziem rzadkich, a także 30 tysięcy (!) dzieci wydobywających kobalt w Demokratycznej (tylko z nazwy) Republice Konga i trujące wszystko wokół kopalnie miedzi w Chile i Peru to tylko najbardziej spektakularne przypadki. Co jednak istotne, odrodzenie lub stworzenie na nowo tych branż w USA nie gwarantuje wyższych standardów.
Mój rozmówca z Blue Green Alliance przypomina, że np. przeniesiona z USA do Chin produkcja aluminium – niezbędnego do produkcji paneli słonecznych i elektrowni wiatrowych, na które popyt wzrośnie w kolejnej dekadzie wielokrotnie – generuje tam aż 65 proc. więcej emisji na jednostkę produkcji. Inaczej mówiąc, nie tylko dla zwolnionych z pracy amerykańskich robotników (z ponad 20 hut aluminium zostało w USA ledwie pięć), ale i dla planety nie jest bez znaczenia, w którym jej miejscu produkuje się coś lub wydobywa.
Kłopot w tym, że i Stany Zjednoczone w kwestii standardów pracowniczych mają wiele za uszami, a już szczególnie kluczowy dla transformacji sektor wydobywczy. Ben Beachy przyznaje: „musimy zreformować nasze prawo górnicze, żeby i robotnicy w kopalniach, i społeczności dookoła nich byli porządnie zabezpieczeni. Bo teraz działamy w warunkach prawa pochodzącego jeszcze z XIX wieku”.
Dynamika i stagnacja
Czy Inflation Reduction Act odpowiada, choćby częściowo na te wyzwania? W pewnym zakresie jest to prawdziwy przełom: „Przykładem niech będzie jeden z zapisów IRA na temat ulg podatkowych dla firm stawiających OZE z wiatru i słońca. Ulga jest pięciokrotnie wyższa, jeśli pracownikom budowlanym płacisz wynagrodzenia na poziomie średniej, a także tworzysz ścieżki kariery przez uregulowane programy stażowe, dzięki czemu zwiększa się szansa, by tworzone tam miejsca pracy były dobrej jakości”. Co prawda, w trakcie negocjacji nie przeszły zapisy o dodatkowych premiach pod warunkiem zatrudniania uzwiązkowionej siły roboczej, niemniej nie wszystko stracone. A raczej – wiele będzie zależało od tego, na ile zdeterminowane i skuteczne w lobbingu będą środowiska propracownicze.
Tak się bowiem składa, że IRA tworzy ogólne ramy dla polityki federalnej, ale diabeł tkwić będzie w szczegółach, w dużej mierze rozpisanych dopiero przez odpowiednie agencje rządowe, zwłaszcza Departament Energii. Szczegóły dotyczą warunków, na których firmy dostaną finansowanie lub ulgi w ramach konkretnych programów. A z kolei warunki to będą między innymi – ambitniejsze lub nie – standardy pracownicze i środowiskowe. Wiemy już, że w ramach niektórych funduszy firmy będą musiały wykazać, w jaki sposób angażują do współpracy lokalne związki zawodowe i grupy mieszkańców oraz jakie oni z danego projektu wyniosą korzyści. Najlepiej przedstawiając konkretne porozumienia z ich reprezentantami.
Kiedy rozmawiam z Benem Beachym, nachodzą mnie różne wątpliwości – a co np. ze stanami, w których obowiązuje tzw. prawo do pracy, które oznacza tyle mniej więcej, że działalność związkowa jest tam mocno ograniczona lub w praktyce niemożliwa?
Mój rozmówca tego nie bagatelizuje, tym bardziej że to ponad połowa stanów USA, w tym cały „pas słoneczny” na Południu, szczególnie istotny z punktu widzenia rozwoju fotowoltaiki. „Faktycznie, to jest ogromny problem i strukturalna przeszkoda dla tworzenia jakościowych miejsc pracy. Związki zawodowe od dawna walczą o to, by prawo wstępowania do związków było powszechne dla wszystkich pracowników, ale to wymagałoby przeprowadzenia ustawy federalnej przez Kongres”.
Nietrudno stwierdzić, że przy obecnym układzie sił – sama IRA przeszła chyłkiem, jednym głosem – na taką ustawę nie ma na razie szans. Ale „tylko część pieniędzy z IRA będzie płynęła przez władze stanowe, a większość bezpośrednio, z funduszy federalnych do biznesu. A wtedy mniej znaczy to, czy dana firma jest w stanie zdominowanym przez republikanów, czy demokratów, ani nawet czy obowiązują tam ograniczenia praw związkowych. Żaden gubernator nie będzie mógł zablokować tych środków ani unieważnić wymaganych warunków”.
W kontekście skrajnej polaryzacji amerykańskiej polityki i równie skrajnie reakcyjnej – antyekologicznej i antyzwiązkowej – polityki republikanów w Kongresie oraz władz nie tylko „czerwonych” stanów realizacja pełnego potencjału IRA nie będzie prosta. Już samo jej przegłosowanie okupione było licznymi kompromisami; uczynienie z ustawy wehikułu sprawiedliwej społecznie transformacji ekologicznej będzie zadaniem wprost karkołomnym.
To tak naprawdę kolejny objaw sytuacji, którą cytowany już wcześniej Robin Varghese zdefiniował jako połączenie „technologicznej dynamiki ze społeczną stagnacją”. Za tę drugą odpowiada przede wszystkim „głęboki kryzys bazy przemysłowej, która dawała stabilność i szanse życiowe wielu częściom kraju”, obecnie pozostawionym na pastwę „dysfunkcjonalnej polityki”.
W tej sytuacji polityka prowadzona w ramach Inflation Reduction Act wydawać się musi próbą wyciągania siebie z bagna za własne włosy: jeśli nie zadziała, tzn. nie stworzy warunków dla odrodzenia ruchu związkowego i trwałego sojuszu, mówiąc zgrubnie, ekologów ze związkowcami, to nawet bardzo umiarkowany, zielony zwrot amerykańskiego kapitalizmu może zostać zmieciony przez kolejnego autorytarnego populistę w Białym Domu lub choćby republikańską większość w Kongresie.
Z drugiej strony trudno będzie o mobilizację polityczną na rzecz takiej „niebiesko-zielonej” agendy, jeśli bardzo wiele społeczności i grup zawodowych naraz nie zacznie odczuwać, że nowa gospodarka, od baterii przez pompy ciepła aż po turbiny wiatrowe i fotowoltaikę jest także dla nich, nawet jeśli nie stać ich na własny samochód elektryczny.
IRA pomoże Bidenowi?
Czy to jest w ogóle możliwe? Wiceprezydent Blue Green Alliance jest optymistą: „Mamy tu realny potencjał, by pokazać, że zmiana klimatu wymaga nie tylko redukcji emisji, ale i tworzenia tysięcy miejsc pracy oraz inwestowania w społeczności degradowane przez lata. Znalezienie rozwiązań, na których każdy wygrywa, to nie tylko świetna polityka publiczna, to także zręczna polityka w sensie gry o władzę. Skierowanie funduszy federalnych na dobre miejsca pracy, czystsze powietrze i działanie proklimatyczne pozwoli połączyć potencjał związków zawodowych, środowisk ekologicznych, ale też grup walczących o równość rasową i klasową. A takie koalicje są niezbędne po to, żebyśmy przezwyciężyli naprawdę potężne, okopane na swych pozycjach grupy interesów, które bronią niesprawiedliwego status quo. A tym więcej robotników i lokalnych społeczności uzna działania na rzecz klimatu za swój priorytet, im częściej będą widzieć ich skutki w comiesięcznym przelewie na konto od pracodawcy”.
Buzek: Polityka klimatyczna USA nie powinna nas niepokoić. Europa nadal będzie w awangardzie
czytaj także
Czy zatem IRA pomoże administracji Bidena i Partii Demokratycznej wygrać kolejne wybory – co daje przynajmniej szansę na bardziej ambitne polityki klimatyczne? Sceptycznie widzi to Yamide Dagnet, szefowa działu Climate Justice w Open Society: „Jeśli popatrzymy na sondaże opinii publicznej, to oczywiście ludzie chcą więcej działań na rzecz klimatu. Nie ma jednak dwupartyjnej zgody w tej sprawie, mamy więc rozdźwięk między społeczeństwem a elitą polityczną. Sądzę, że za sprawą IRA może dojść do pewnych przesunięć politycznych, ale raczej w wąskim niż szerokim sensie. A to znaczy tyle, że da się zbudować poparcie dla działań na rzecz klimatu także wśród republikanów. Dalej będą przeciw aborcji czy małżeństwom jednopłciowym, ale będą za częścią polityk publicznych, na których skorzystają, np. w obszarze zielonej energii, transportu itd. Natomiast nie widzę perspektyw na to, by dało się ich przeciągnąć na stronę szerszej agendy demokratów”.
Sprzeciw republikańskiej prawicy to jednak niejedyny problem, z jakim mierzyć się będą rzecznicy sprawiedliwej społecznie polityki klimatycznej. Tak się bowiem składa, że jednym z elementów agendy Bidena – logicznie wynikającym z potrzeb transformowanej gospodarki – jest lokalizacja na terenie USA kopalń i zakładów przetwórstwa dostępnych na miejscu surowców krytycznych. Ich złoża znajdują się często na terenach zarządzanych przez rdzenne społeczności, nie mówiąc o tym, że każde tego typu przedsiębiorstwo wywiera ogromny wpływ na całe otoczenie. Boleśnie przekonują się o tym mieszkańcy okolic eksploatowanych szeroko na kontynencie amerykańskim złóż gazu i ropy łupkowej, a także mieszkańcy terenów, po których przebiegają rurociągi.
Yamide Dagnet wskazuje przytomnie, że „przecież wiele z potrzebnych inwestycji musi zostać skonsultowanych ze społecznościami lokalnymi. Ale to oczywiście oznacza zawieszenie prac, opóźnienia, być może w ogóle zatrzymanie projektów”. Pilność działań na rzecz klimatu nie może jednak – tak jak niegdyś i dziś interesy branży paliw kopalnych – prowadzić do wniosku o konieczności zawieszenia mechanizmów demokratycznych. Uwzględnienie interesów lokalnych to zresztą nie tylko kwestia praw człowieka i obywatela czy standardów demokracji: „może się bowiem wydawać, że bez tych ludzi sprawy pójdą szybciej. Tylko tą metodą można w ogóle nie dokończyć projektu, bo ludzie na miejscu – mieszkańcy czy pracownicy – mogą go zawetować praktycznie. Kopalnie i zakłady przetwórcze to przedsięwzięcia obliczone na wiele lat. Im dłużej będą działać bez autoryzacji społecznej, tym większe prawdopodobieństwo zakłócania ich działań”.
IRA – największy program inwestycji w czyste technologie, jaki widziały Stany Zjednoczone – ma wielki potencjał przebudowy największej gospodarki świata i przy okazji przyspieszenia dekarbonizacji innych regionów świata. Choć mierzyć się będzie z wieloma napięciami i barierami, być może po raz pierwszy w amerykańskiej historii daje mocne narzędzia do zbudowania nowych sojuszy i koalicji społecznych, które podtrzymają uruchomiony wraz z zeszłorocznym programem trend.
Pewne jest chyba tylko jedno – że nic w tej sprawie nie jest przesądzone. Ustawa przyjęta blisko półtora roku temu przez Kongres i podpisana przez Joe Bidena to nie jest koniec Ameryki paliw kopalnych; to nie jest nawet początek jej końca. Ale może to koniec najtrudniejszych w USA początków „zielonej transformacji”. O jej dalszym ciągu na końcu przesądzą obywatele.
**
Tekst powstał we współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla w Warszawie. Zawarte w tekście/wywiadzie poglądy i konkluzje wyrażają opinie autorki/rozmówczyni i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.