Świat, Weekend

Meyer: jak dekarbonizacja i reanimacja przemysłu wpłynie na Amerykę do 2030 roku?

W UE macie swój system handlu emisjami, który podraża cenę emisji gazów cieplarnianych – u nas robotę muszą wykonać dotacje i ulgi – mówi Robinson Meyer.

Michał Sutowski: W grudniu zeszłego roku w mieście Weirton w stanie Wirginia Zachodnia tamtejszy senator Joe Manchin wspólnie z sekretarz ds. energii Jennifer Granholm ogłosili powstanie nowej fabryki baterii. Podkreślili, że inwestycja jest efektem tzw. Inflation Reduction Act, czyli uchwalonego kilka miesięcy wcześniej głosami demokratów ponad trzystumiliardowego pakietu wsparcia dla biznesu i konsumentów w obszarach związanych z redukcją emisji CO2: od produkcji paneli fotowoltaicznych po leasing samochodów elektrycznych. Zacznijmy od tego, czy takie przedsięwzięcia pomogą partii Bidena politycznie? Przyciągną mieszkańców stanów, które ucierpiały wskutek upadku przemysłu?

Robinson Meyer: Myślę, że to będzie bardzo trudne, acz takie skutki polityczne można rozumieć na dwa sposoby. Pierwszy jest niemal nieprawdopodobny, drugi ma większe szanse. Ten pierwszy – tak to zresztą opowiadają ludzie z administracji prezydenta – polega na tym, że oto powstają nowe fabryki, społeczności niegdyś zależne od paliw kopalnych stają się zależne od produkcji czystej energii, wytwarzają baterie czy panele słoneczne.

I zamiast okopów starego świata stają się awangardą nowego?

Tak, a wyborcy powiedzą na to: o rany, jak to zmieniło moje życie, kocham Bidena, to nowy Franklin Delano Roosevelt, głosuję na demokratów.

Tak nie będzie?

Może gdzieś na marginesach, ale nie ma szans, żeby to się dokonało na skalę znaną z czasów Nowego Ładu w latach 30. i na co chyba administracja Bidena miała nadzieję.

A to dlaczego?

Bo utrata pracy to niekoniecznie jest kwestia osobistego doświadczenia, to czasem jest większa historia. Bo owszem, są ci starsi mężczyźni, którzy zagłosowali na Trumpa, bo kiedyś stracili robotę w fabryce. I psa z kulawą nogą to nie obeszło. I teraz przypomina mi się sytuacja, kiedy moja koleżanka, reporterka, pojechała na wiec Trumpa, bodajże w Alabamie. Słyszała wcześniej mnóstwo takich historii, chciała się sama przekonać – więc pyta wyborcę, czemu to jest jego kandydat? Czemu przyszedł na wiec?

Aby odzyskać nadzieję, trzeba pozwolić sobie nie wiedzieć, nie umieć i nie wierzyć

I co, zgadza się, chodzi o pracę?

On mówi: wiesz, podoba mi się Trump, bo on jako jedyny rozumie, przez co my przeszliśmy. Ja pracowałem tutaj w fabryce opon, ale ją zamknięto, w 2010 czy 2012. I tylko on kuma, co to znaczy. Moja koleżanka na to: o rany, rzeczywiście, to straszne, zamknęli całą fabrykę. I co się z tobą działo od tamtego czasu, co robiłeś?

Siedział na bezrobociu?

No właśnie nie, historia szła dalej tak, że on poszedł do ośrodka szkoleń zawodowych i teraz robi w IT, oczywiście zarabia więcej niż kiedyś w fabryce. Wtedy koleżanka pyta: ej, ale to o co chodzi, w czym problem?

To jak opowieść w duchu „śmiałości nadziei” Obamy.

Jasne, straciłeś robotę, ale się nie poddajesz, dostajesz szansę na przekwalifikowanie się, masz lepszą robotę niż kiedyś. Ale on mówi: no tak, mnie się udało, ale wielu chłopakom nie – ci z mojej fabryki nie mają wcale lepszej roboty. Dlatego ze względu na nich głosuję na Trumpa. No i trzeba niestety powiedzieć, że w wielu miejscach na Południu, ale też w Appalachach takie przypadki to raczej wyjątek niż reguła. I teraz: owszem, w ramach IRA jest zapisanych wiele rozwiązań, które mają pomóc np. pracownikom kopalni węgla, są plany, żeby w dokładnie tych samych miejscach, gdzie są lub były likwidowane, budować elektrownie oparte na nowych źródłach. Na dodatek to pomoże lokalnym społecznościom, bo bezemisyjna energia nie zanieczyszcza powietrza, linie energetyczne są gotowe, więc nie trzeba budować nowych, są na miejscu mocno uzwiązkowieni pracownicy…

No to w czym problem?

To jest bardzo dobra polityka i może zadziałać – ale nie w tych wyborach, nie w 2024 roku, tylko najwcześniej pod koniec dekady.

Teraz jest za wcześnie?

Może poza wyjątkami, właśnie w rodzaju Wirginii Zachodniej, gdzie przyjedzie senator Manchin i powie: proszę, oto efekty, i przetnie wstęgę. Dodajmy jeszcze, że jest kilka stanów, w których powstały lub budują się nowe fabryki technologii OZE oraz same elektrownie z czystych źródeł, jak Georgia i Arizona. I akurat one będą ważne już w kolejnych wyborach, to dwa z czterech–pięciu stanów, gdzie wynik jest nieprzesądzony i zaważy na całych wyborach. W tym sensie, na poziomie mikro te inwestycje z IRA mogą przynieść zauważalny efekt.

Ale to nie będzie opowieść pt. „a teraz demokraci odzyskają Południe”?

Nie, jeśli abstrahować od powolnego procesu, który już zachodzi, tzn. że część Południa znów się urbanizuje i bogaci; w efekcie np. Georgia już teraz przechodzi od bycia stanem „czerwonym”, czyli republikańskim, do „purpurowego”, czyli niezdecydowanego, w kierunku „niebieskiego”. Na Florydzie coś podobnego nie nastąpi, ale w Karolinie Północnej kiedyś mogłoby. Zobaczymy.

Aktywna Nadzieja na przekór klimatycznej bezsilności

czytaj także

To jest o jednym scenariuszu politycznym. A ten drugi?

Drugi dotyczy tego, że cokolwiek zdarzy się w wyborach 2024 czy kolejnych, i prezydenckich, i do Kongresu, jeśli republikanie będą rządzić, to na pewno postarają się spowolnić przejście na samochody elektryczne, utrudniać rozwój odnawialnych źródeł energii, zniechęcać do instalowania baterii i magazynów energii w sieci itp. I wtedy ci pracownicy tego sektora, ci mieszkańcy tych regionów – także ci republikańscy – będą protestować, bo to uderzy bezpośrednio w ich interesy, zaszkodzi ich zakładom pracy. Coś podobnego zadziało się za prezydentury Trumpa, kiedy republikanie w Kongresie przymierzali się do uchylenia Obamacare – wielu wyborców republikańskich, a zwłaszcza ci wahający się, ostro przeciw temu protestowali. To jest dużo bardziej prawdopodobny scenariusz, gdy chodzi o wpływ inwestycji z IRA na amerykańską politykę.

Napisałeś niedawno, że biorąc pod uwagę historię polityki klimatycznej w USA, zdumiewające jest, że IRA w ogóle doszła do skutku. Clinton próbował i poległ, Obama to samo, a w międzyczasie republikanie prowadzili jawną obstrukcję w tej sprawie – ludzie z administracji Busha nie otwierali nawet maili od Agencji ds. Ochrony Środowiska na temat wpływu emisji CO2 na klimat planety. Co się zmieniło, że demokraci w końcu zdołali tę ustawę przepchnąć?

Dobre pytanie. Sądzę, że rolę odegrały trzy duże czynniki: ceny energii, polityka partyjna oraz Chiny. Ten pierwszy wiąże się z tym, że demokraci zasadniczo zmienili sposób myślenia o polityce klimatycznej – za sprawą procesów w samej partii, ale też polityki administracji Trumpa. Bowiem gdzieś do 2015 roku, jeśli zapytałbyś demokratę o to, jak właściwie wyobraża sobie politykę w sprawie klimatu, byłaby to jakaś wersja podatku węglowego.

Czyli sprawić, żeby energia z paliw kopalnych podrożała, a to stworzyłoby bodziec do przestawienia się na bezemisyjną?

Właśnie tak. To podrażanie energii z paliw kopalnych było nie tylko uważane za najlepszy sposób na politykę klimatyczną, ale właściwie za jedyną opcję na stole. A potem Trump wygrał wybory, zaczął proponować kilka nowych, niemodnych dotąd polityk gospodarczych i demokraci mogli wreszcie powiedzieć: hej, my też mamy parę fajnych propozycji. Skoro wolno wprowadzać cła, skoro wolno dotować niektóre branże gospodarki, skoro można wreszcie robić politykę przemysłową – to róbmy ją, tyle że po swojemu. Po prostu lepiej, skuteczniej niż Trump. Jeśli popatrzymy na treść IRA, to demokraci nie wsadzili tam – z jednym wyjątkiem – żadnych instrumentów, które podwyższałyby ceny energii czy nakładały podatek na paliwa kopalne. Ten wyjątek to oczywiście podatek od emisji metanu z wycieków w górnictwie.

W Polsce też mamy z tym problem.

I to jest faktycznie duża rzecz, bo to tak naprawdę pierwszy mechanizm w rodzaju podatku węglowego w prawie amerykańskim – dotyczy CH4 emitowanego powyżej określonej normy, a więc mamy podatek od zanieczyszczeń powiązany z reżimem regulacyjnym. Krótko mówiąc, demokraci zdołali wreszcie spojrzeć na ostatnie 20 lat swych pomysłów na politykę klimatyczną i doszli do wniosku, że można faktycznie obniżyć emisje, subsydiując to, co dobre, i poddając ścisłej regulacji to, co złe. I że można osiągnąć te same cele bez wprowadzania podatku węglowego.

A co z nim jest nie tak? Czy też byłoby?

Gdyby go wprowadzić, republikanom dużo łatwiej byłoby prowadzić przeciw niemu kampanię i go w końcu zablokować czy zdemontować – sednem poprzednich projektów polityki klimatycznej był zawsze podatek w jakiejś formie, od emisji lub zanieczyszczeń.

A teraz są ulgi podatkowe?

Tak, zmniejszenie obciążeń zamiast dołożenia nowych. Do tego wszystkiego w przeprowadzeniu IRA ceny energii pomogły jako okoliczność – jak popatrzymy na historię polityki energetycznej w Stanach Zjednoczonych, to przełomowe ustawy wchodziły w życie wtedy, gdy ceny nośników energii były wysokie. Oczywiście rosyjska inwazja na Ukrainę podniosła ceny w USA w mniejszym stopniu niż u was, w Europie, niemniej i na nas miała swój wpływ. A to wzbudziło apetyt polityków na takie ustawodawstwo, które można by przedstawić jako korzystne dla konsumentów i producentów – patrzcie, robimy coś dla was, żeby było taniej.

Przejdźmy do drugiej kwestii: polityka partyjna.

Klimat jako kwestia polityczna wszedł na pierwszy plan, co miało kilka zalet. Przede wszystkim elicie Partii Demokratycznej rzeczywiście zaczęło na nim zależeć. Miała w pamięci, że za administracji Obamy z dwóch priorytetów: zdrowia i klimatu, udało się dowieźć tylko ten pierwszy. Dodajmy, że kolejną niezałatwioną sprawą była ustawa o infrastrukturze, która sypie się przecież od dziesiątków lat. Niepartyjni dziennikarze amerykańscy doszli też do wniosku, że mimo iż wielu republikanów neguje antropogeniczną zmianę klimatu, mamy prawo i obowiązek mówić, że to sprawa realna i że USA coś z tym powinny zrobić.

Zaraz, zaraz, to wy macie w USA bezpartyjnych czy bezstronnych dziennikarzy?

No, na przykład CNN.

Prawica roześmiałaby się na takie postawienie sprawy. Lewica demokratów zresztą też.

Wiem, ale chodzi mi o to, że wyborcy demokratów lubią zwracać się do mediów, które nie są tubami partyjnymi, żeby zorientować się, co się dzieje w świecie: „New York Timesa”, „Washington Post”, ale też CNN czy radia NPR. To tacy trochę dziwni wyborcy, którzy wolą mieć poczucie, że słyszą prawdę nieco z boku, a nie po prostu prawdę własnego obozu politycznego. W tym sensie medium „partyjnym” po stronie demokratów byłaby np. stacja MSNBC. Tak czy inaczej, elita demokratów jest dość wrażliwa na sygnały ze strony dziennikarzy środka, a ci już dawno temu uznali, że łatwo im będzie walić po głowie polityków za nieuznawanie zmiany klimatu za coś prawdziwego i za niechęć do działania w tej sprawie. Krótko mówiąc, koszt wizerunkowy nieprowadzenia przez Kongres ustaw klimatycznych byłby dla tej partii szczególnie duży.

Społeczna, ale nie antysystemowa. Taka powinna być transformacja energetyczna

Wspomniałeś o trzeciej kwestii, czyli Chinach.

Tak. Najprościej mówiąc, dopóki nie było presji konkurencyjnej na USA w sektorach czystej energii, nie było powodu, żeby je wspierać. Teraz ustawodawcy muszą to brać pod uwagę, a szczególnie stosuje się to do wspomnianego już senatora Manchina, na którego jednym głosie wisiała cała większość demokratów w tej sprawie. Z jego punktu widzenia konkurencyjność USA w obszarze samochodów elektrycznych, OZE czy baterii to równocześnie kwestia narodowego bezpieczeństwa, ale też problem rozwoju gospodarczego.

No dobrze, ale jak to się ma do jego Wirginii Zachodniej? Przecież to stan, który węglem stoi. Dlaczego zatem Manchina obchodzą sektory technologii bezemisyjnych?

Bo węgiel jest schyłkowy i to z powodów rynkowych, wypiera go przecież gaz ziemny. Manchin w tej chwili zapewne bardziej troszczy się o gaz, choć ma długie dziedzictwo zaangażowania w węgiel; co jednak istotne, jego działań nie napędzają wyłącznie postulaty własnych wyborców w stanie – jest przecież przewodniczącym senackiej Komisji ds. Energii, więc czuje, że ma poważniejsze zobowiązania. Zresztą nawet u swoich zyskuje punkty także za to, że wygląda na dobrego, nieuwikłanego w ciemne interesy, umiarkowanego demokratę czy prawie bezpartyjnego, takiego Amerykanina z ułańską fantazją, dla którego Chiny to sprawa kluczowa. Gdyby mu chodziło tylko o interesy konkretnych lobby czy konkretnych okręgów wyborczych, łatwiej byłoby się z nim dogadać.

Dostaniesz, co zapragniesz, wyłączymy Wirginię Zachodnią z różnych regulacji, zasypiemy twój stan dziesiątkami miliardów dolarów…

Tak, ale jemu nie o to chodziło. On nie chciał, żeby jego stan był zależny od rządu federalnego, a jednocześnie – żeby zrobić słuszną rzecz w sposób, który jego stanowi pomoże.

Skoro mowa o Chinach – w jednym z niedawnych tekstów piszesz, że Xi Jinping niespecjalnie lubi przedsiębiorców od software’u, deweloperka chińska jest w kryzysie i nie ma już sensu lać do ziemi tylu milionów ton betonu co dotąd, wreszcie wzmacnianie konsumpcji prywatnej też przywódcy KPCh nie leży. Zostaje mu zatem przemysł produkcji OZE, baterie i samochody elektryczne – niekontrowersyjne, bo i tak potrzebne, już nieźle rozwinięte i produkujące także na eksport. I dlatego jeśli Chiny będą stymulować gospodarkę po pandemii, to właśnie w tym kierunku. Te właśnie branże dostaną jeszcze więcej taniego pieniądza – czy w takich warunkach IRA będzie mogła przynajmniej ochronić rynek amerykański przed chińską konkurencją?

Na ten moment wygląda na to, że rynkowi krajowemu w USA ta ustawa pomoże. Oczywiście, można sobie wyobrazić, że na amerykańskich ulicach pojawią się w końcu chińskie samochody produkowane w Meksyku – po ekspansji na Brazylię, gdzie ich potentat BYD już sprzedaje „elektryki”, to właśnie Meksyk, połączony z USA strefą wolnego handlu, byłby dla Chińczyków następnym, logicznym etapem, trochę na zasadzie „żabich skoków”.

I co Amerykanie na to?

W tej chwili przekaz amerykańskiej administracji brzmi tak, że USA będą chronione przed zalewem chińskich e-samochodów, a to za sprawą subsydiów dla ich krajowej produkcji, ale także wydobywania potrzebnych minerałów i produkcji baterii na miejscu.

I przetwarzania.

Tak. Do tego przez kolejną dekadę amerykańscy producenci samochodów mogą być spokojni o cła na chińskie samochody w USA i różne bodźce zniechęcające do ich sprzedaży. Jednocześnie można to zrobić dlatego, że Amerykanie są w tej branży mniej zaangażowani na chińskim rynku niż np. europejscy producenci samochodów, jak Volkswagen. Dlatego też amerykański ustawodawca może zagrać ostrzej.

Buzek: Polityka klimatyczna USA nie powinna nas niepokoić. Europa nadal będzie w awangardzie

Skoro Chińczycy są tak dobrzy w samochodach elektrycznych, to czy Amerykanie nie będą woleli postawić na to, w czym są lepsi, czyli tradycyjne samochody spalinowe? Przy założeniu, że zignorują kwestię klimatu? I jakoś tam obronią swój rynek… Dla republikanów, którzy negują ten problem, to mogłoby chyba być jakieś wyjście?

Tylko w teorii i na krótko, bo to tylko kwestia czasu, kiedy w końcu chińskie samochody elektryczne zaczną konkurować kosztowo z silnikami spalinowymi, zarówno na etapie zakupu, jak i codziennego użytkowania. A wtedy zaleją nimi cały świat, a rynek samochodów spalinowych będzie się kurczył – jeśli amerykańscy producenci samochodów się nie przestawią, to po prostu wypadną z interesu. Oni muszą konkurować globalnie – i choćby z tego powodu również republikanie będą sprzyjać transformacji tego sektora. Dlatego fabryki samochodów muszą przejść na produkcję „elektryków”. demokraci z kolei naprawdę chcą zdekarbonizować gospodarkę i dlatego…

…fabryki samochodów muszą przejść na produkcję „elektryków”.

Otóż to. Przy czym istotna jest jeszcze druga kwestia. To nie jest historia pt. amerykańskie samochody spalinowe kontra chińskie „elektryki”. Tak się bowiem składa, że największy na świecie sprzedawca elektrycznych samochodów bateryjnych – a więc z wyłączeniem hybryd – to spółka amerykańska, która na dodatek produkuje w USA, czyli Tesla. To znaczy, że wielka trójka amerykańskich producentów samochodów: General Motors, Stellantis, czyli dawny Fiat Chrysler oraz Ford muszą konkurować globalnie nie tylko z chińskimi producentami, ale też na rynku krajowym z Teslą. A Tesla już się szykuje do przyjęcia gigantycznych subsydiów za produkcję różnych komponentów na miejscu.

Czy IRA faktycznie pomoże tylko firmom amerykańskim w Ameryce Północnej, w sensie – w strefie wolnego handlu między USA, Kanadą i Meksykiem?

Jest jedna klauzula, która rozmywa nieco krajowe wycelowanie subsydiów na e-samochody, a jest to konkretnie ulga podatkowa na leasing samochodu. Firma, która ci go udziela, może dostać 7500 dolarów od jednej sztuki. Są spory co do szczegółów wdrożenia tego rozwiązania, ale tekst ustawy mówi wyraźnie, że chodzi o samochód elektryczny, a nie „wyprodukowany w USA samochód elektryczny”. Tyle że nie można go potem wykupić na własność – wtedy musi być wyprodukowany w USA. Bo nie amerykański, to podkreślmy: producenci z Azji Wschodniej, japońscy czy koreańscy, np. Hyundai, też się mogą załapać, jeśli fabryka stoi na terytorium USMCA, czyli porozumienia handlowego USA, Kanady i Meksyku, jakie kilka lat temu zastąpiło tzw. NAFT-ę.

Jedna z autorek portalu Heatmap News, Emily Pontecorvo bardzo zwięźle opisała główny zamysł IRA: żeby pozbyć się paliw kopalnych, trzeba te czyste uczynić tańszymi. Czy twoim zdaniem to jest dobry pomysł? Najlepszy z możliwych? Najmniej zły z możliwych?

Cóż, ponieważ została przez Kongres przegłosowana, jest to najlepsza ustawa o polityce klimatycznej, jaką mamy w USA.

Zrobione jest lepsze niż doskonałe?

No tak. A czy to jest w ogóle dobry pomysł? Cóż, biorąc pod uwagę ograniczenia, z jakimi mierzy się amerykańska polityka klimatyczna, to jak najbardziej. Co więcej, tam jest bardzo wiele przełomowych rozwiązań, które niesłusznie umykają krytykom z lewej strony. Weźmy ulgi podatkowe na energię odnawialną – w USA już od ponad dekady obowiązywało coś podobnego na instalacje turbin wiatrowych i paneli słonecznych. Ale zawsze krótkoterminowo. Ulgi sukcesywnie przedłużano, ale…

W końcu ktoś mógł przestać? Na przykład republikańska większość w Kongresie?

Zawsze istniało ryzyko, że z powodów politycznych kiedyś to nie nastąpi. Teraz ulgi są zapisane ustawowo, co najmniej do roku 2032 lub do momentu, gdy poziom emisji gazów cieplarnianych z całego systemu produkcji energii elektrycznej spadnie o trzy czwarte względem poziomu z roku 2022.

Z wyzwaniami klimatycznymi nie radzi sobie ani sektor publiczny, ani prywatny

To raczej będzie długo po 2032 roku.

Raczej na pewno, a firma analityczna WoodMcKenzie twierdzi wręcz, że około roku 2060. Niemniej do tego czasu ulgi są zagwarantowane – o ile oczywiście ktoś nie uchyli tego zapisu, niemniej z powodów, o których mówiłem wyżej, to byłoby trudniejsze niż proste nieprzedłużenie czasowych rozwiązań. To jest też pierwszy przypadek w historii, kiedy osiągnięcie określonego poziomu emisji zostało zapisane w prawie jako cel polityki publicznej. A druga rzecz, to neutralność technologiczna – cokolwiek nie powoduje emisji, kwalifikuje się na ulgę, od produkcji lub inwestycji, w zależności od tego, co dana firma uzna za korzystniejsze.

Czy po roku obowiązywania Inflation Reduction Act możemy już coś powiedzieć o tym, w jakim stopniu faktycznie realizuje cele – te związane z dekarbonizacją gospodarki i te związane z miejscami pracy?

Na to jest jeszcze wcześnie, przede wszystkim dlatego, że spora część ulg podatkowych nie weszła jeszcze w pełni w życie, włącznie z tymi technologicznie neutralnymi ulgami dla sektora produkcji energii elektrycznej. To, co z pewnością działa, to budowanie łańcucha dostaw dla produkcji samochodów elektrycznych na poziomie USA, choć oczywiście jest tam wciąż mnóstwo słabych punktów, zwłaszcza w obszarze wydobycia minerałów oraz średnich ogniw łańcucha dostaw przy produkcji baterii – na pewno będziemy je składać na miejscu, ale czy produkować komponenty, nie jestem pewny.

Łańcuch dostaw ważna rzecz, ale czy Amerykanie w ogóle będą chcieli tymi elektrykami jeździć?

W pierwszej połowie tego roku sprzedaż wzrosła aż o połowę – choć oczywiście startujemy z niskiego poziomu, bo to tylko 7 proc. kupowanych w USA samochodów. Tak czy inaczej, od czasu przyjęcia IRA ogłoszono ponad 50 projektów związanych z wydobyciem lub produkcją, to będą inwestycje na kwotę 56 mld dolarów. Od 2021 roku w branży samochodów elektrycznych ogłoszono inwestycje na całe 100 mld, według Departamentu Energii to ma być nawet 75 tys. nowych miejsc pracy. Zdecydowanie niejasne jest natomiast, na ile wystarczające będą zachęty do modernizacji domów – instalacji paneli słonecznych, pieców indukcyjnych czy pomp ciepła, choć sprzedaż tych ostatnich w zeszłym roku wyprzedziła piece, po raz pierwszy w historii.

Kluczem do dekarbonizacji jest jednak produkcja prądu, no i elektryfikacja.

Za mało jest jeszcze danych z sektora energii elektrycznej. Wiemy co prawda, że tempo instalacji fotowoltaiki już w tym roku jest dużo szybsze, niż się spodziewano, a całe 83 procent nowych mocy zainstalowanych w sieci pochodzi z wiatru, słońca lub magazynów energii. Dużo słabiej to wygląda w sektorze morskich farm wiatrowych – aukcje na wykup akwenów przez inwestorów w poprzednich latach nie uwzględniały inflacji z lat 2021–2022, więc wielu z nich jest pod kreską. Trudno w tej sytuacji uwierzyć, że administracja Bidena dowiezie planowane 30 GW mocy zainstalowanej na morzu do roku 2030. No i wreszcie nie wiemy, jak zadziała dekarbonizacja sektora przemysłowego. Zachęty do inwestowania w technologie wodorowe i przechwytywania dwutlenku węgla są bardzo hojne, ale na jaką skalę właściciele hut oraz cementowni zdecydują się pójść tą drogą – to wciąż niewiadoma.

Część z tych technologii jest już całkiem dojrzała – jak fotowoltaika, część wymaga jeszcze wiele pracy nad efektywnością, nie mówiąc o prostej komercjalizacji. Czy Amerykanie wraz z IRA nie przyjęli podejścia: przyspieszmy wdrożenie tego, co już na pewno działa, podczas gdy Unia Europejska stawiała raczej na finansowanie rozwiązań dla przyszłości – zanim nie osiągną konkurencyjnych na rynku cen?

Czy zielona transformacja podzieli Zachód?

Tak jest faktycznie w przypadku polityki klimatycznej, ale już niekoniecznie w innych obszarach polityki przemysłowej. Historycznie USA były bardziej zainteresowane wspieraniem raczkujących technologii, a nasi decydenci polityczni widzieli swą rolę w tworzeniu dla niej warunków na etapie przed komercjalizacją – te służyły np. National Labs utworzone jeszcze w czasie II wojny światowej, różne granty badawcze czy National Institutes of Health. Legendarna DARPA finansująca między innymi technologie komunikacyjne była tu raczej wyjątkiem. Dopiero niedawno zaczęto myśleć inaczej, że musimy skupić się także na komercjalizacji i stworzyć warunki do tego, by technologie w fazie przedkomercyjnej mogły się przedrzeć z sukcesem na rynek. Bo teraz jest tak, że cały amerykański system innowacji bardzo sprzyja technologiom, które są o pięć lub mniej lat do udanej komercjalizacji, albo tym w fazie badań podstawowych – powyżej dekady do komercjalizacji. Natomiast w tym pośrednim okresie – między 10 a 5 lat do komercjalizacji, wiele technologii trafia w swoistą „dolinę śmierci”. Temu miała zaradzić przede wszystkim ustawa o chipach sprzed roku, ale też dwupartyjna ustawa o infrastrukturze z grudnia 2021, tzw. Invest in America.

A sama IRA?

Też, myślę, że jej zapisy wyrażają przekonanie ustawodawców, że nie można dotować wyłącznie raczkujących technologii, a potem już wolny rynek zrobi robotę. Trzeba pomagać też w skalowaniu, a do tego potrzebne jest wsparcie nie tylko rozwoju samej technologii, ale i produkcji na wczesnym etapie. Coś takiego w swej polityce przemysłowej robią Niemcy, bardzo dobrze robią Chiny, a historycznie Ameryka dotąd tego nie robiła.

A teraz chce spróbować? Departament Energii próbuje, zdaje się, pomóc producentom wodoru, nie tylko finansując badania, ale też tworząc nań rynek.

Próbuje z wodorem – zapowiedziano zakupy publiczne zielonego wodoru za miliard dolarów, ale też np. wspiera Forda, którego fabryka samochodów elektrycznych otrzymała wsparcie z Biura Programów Pożyczkowych. Wszystkie te instrumenty polityczne, podobnie jak neutralna technologicznie ulga podatkowa dla sektora energii elektrycznej wskazują na świadomość, że skala ma wielkie znaczenie. Na pierwszym miejscu, chcę to wyraźnie powiedzieć, jest przekonanie, że bez ulg podatkowych nie przeprowadzimy dekarbonizacji. Bez nich energia słoneczna i wiatrowa nie będzie w stanie wyprzeć konkurencji paliw kopalnych. W UE macie swój system handlu emisjami, który podraża cenę emisji gazów cieplarnianych – u nas robotę muszą wykonać dotacje i ulgi.

Mówiliśmy sporo o barierach politycznych i tym, co pozwoliło uzyskać większość na rzecz Inflation Reduction Act. Gdzie widzisz największe przeszkody dla powodzenia tego projektu – technologiczne, społeczne?

Może najpoważniejszy problem polega na tym, że rozwój i produkcja tych wszystkich nowych technologii, całej nowej ekonomii energii, wymaga zbudowania mnóstwa infrastruktury wspierającej: linii przesyłowych, rurociągów dla wodoru czy przechwytywania CO2. Według badaczy z Princeton, jeśli nie przyspieszymy budowy linii przesyłowych, możemy utracić nawet 80 proc. korzyści z redukcji emisji, które potencjalnie przyniosłaby IRA. I teraz, kiedy podobnego rodzaju infrastrukturę rozwijano w przyszłości, potrzebne było specjalne federalne ustawodawstwo, by „nasmarować narty”, czyli żeby cały proces mógł się faktycznie dokonać.

Jak w przypadku autostrad międzystanowych za prezydentury Eisenhowera w latach 50.?

Tak, choć znam przykład nieco bliższy, choć jednocześnie zapomniany. W USA mamy na poziomie federalnym, ale też stanowym i lokalnym regulacje dotyczące zagospodarowania przestrzennego, czyli tego, co i gdzie wolno budować. W 1996 roku władze wiedziały, że trzeba rozbudowywać sieć telefonii komórkowej, niestety w całym kraju rozmaite miasta i miasteczka blokowały wznoszenie wież przekaźnikowych. Wówczas jeszcze bardzo mało ludzi miało komórki, więc korzyść dla społeczności wydawała się niewielka, było za to wiele oporów i wątpliwości – od tych o psuciu krajobrazu aż po różne pseudoteorie przypominające te znane z debaty wokół technologii 5G.

Opowieść o Ameryce jako najdoskonalszej demokracji świata to jakiś żart

I na co się zdecydowano?

W pewnym uproszczeniu na rozwiązanie polegające na tym, że zablokowanie budowy przekaźnika wymaga wskazania alternatywnej lokalizacji – tak głosiła ustawa. Dzięki temu sieć telefonii komórkowej udało się w ogóle zbudować. Problem w tym, że nie mamy podobnej ustawy, która pozwalałaby zbudować infrastrukturę dla sieci energetycznej przyszłości.

A dlaczego właściwie żaden z republikanów nie zagłosował na IRA? Skoro w tym programie chodzi o to, że ze środków publicznych można dostać dużo pieniędzy i, jak wiemy, one spływają również do „czerwonych” stanów?

Odpowiedź na ten temat może być optymistyczna lub pesymistyczna. Pierwsza sprowadzałaby się do tego, że wejście w życie ustawy oznacza sukces prezydentury Bidena – jeśli głosujesz za, to lubisz Bidena, jak nie, to nie.

Normalka w spolaryzowanym kraju.

Oczywiście, a republikanie starają się zniechęcać demokratów do głosowania, pokazując, że Biden żadnego sukcesu nie osiągnął, nie dowiózł niczego istotnego. Jak się przyjrzymy wspomnianej już ustawie infrastrukturalnej, to przecież ona też zawiera sporo narzędzi polityki klimatycznej: są tam pieniądze na huby wodorowe, instalacje wychwytu dwutlenku węgla z atmosfery, rozbudowa systemu ładowarek do samochodów elektrycznych i napędów wodorowych, a do tego jeszcze zwiększenie – skromne, co prawda – uprawnień Departamentu Energii w kwestii budowy linii przesyłowych w USA. I to wszystko poparła część republikanów w Senacie, w tym ich lider w tej izbie, Mitch McConnell. To wszystko wskazuje, że w momentach przełomowych decyzji znajdą się politycy i tej partii, którzy rozumieją, że te technologie i nowa faza rozwoju gospodarczego pomogą i całemu krajowi, i ich poszczególnym stanom.

A jaka jest ta pesymistyczna interpretacja?

Jeśli spojrzymy na to, co Trump i podobni mu kandydaci mówią w republikańskich prawyborach, a także co mówią republikanie w Kongresie – widać, że odeszli od pryncypialnego sceptycyzmu w kwestii zmiany klimatu do mówienia zupełnie przypadkowych rzeczy, od tego, że to humbug i spisek, przez stwierdzenia, że może i ten proces ma miejsce, ale jest w sumie dla USA korzystny, aż po tezy, że może i niekorzystny, ale nic z tym nie można zrobić. Tam w kwestii zmiany klimatu panuje kompletny nihilizm, zwłaszcza w Trumpistowskiej części Partii Republikańskiej. Wyborców albo ten temat nie obchodzi, albo uważają, że polityka klimatyczna zagraża ich interesom, więc pragną przynajmniej jej spowolnienia. Jedyny plus tej sytuacji jest taki, że zupełnie polityki klimatycznej zatrzymać się nie da, bo jeśli amerykańskie firmy będą chciały konkurować globalnie, to będą musiały potraktować nową ekonomię energii bardzo serio.

**

Robinson Meyer – twórca i szef portalu Heatmap poświęconego problematyce zmiany klimatu i dekarbonizacji, wcześniej redaktor pisma „The Atlantic”, publikuje także na łamach „The New York Times”.

 

Tekst powstał w ramach programu Transatlantic Media Fellowship, w którym Fundacja im. Heinricha Bölla w Warszawie wspiera zaangażowane dziennikarstwo i udziela stypendiów dla dziennikarzy i dziennikarek na podróż do Stanów Zjednoczonych.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij