Świat

Intelektualna nędza lewicowego współczucia

Jeśli tragedia w Bejrucie jest nam potrzebna tylko do pokazania hipokryzji Europy, no to spieprzyliśmy sprawę.

Pierwszy raz dowiedziałem się o powstaniu w Baixa de Cassanje z krótkich wzmianek w przykurzonych rumuńskich dziennikach z lat 60. Miałem jakieś 18 lat i doszukiwałem się w starej prasie przejawów konfliktu w środowisku rumuńskich intelektualistów o zapatrywaniach socjalistycznych. W przerwach od śledzenia poetyckich sprzeczek zaglądałem na ostatnie strony gazet, zazwyczaj poświęcone wiadomościom ze świata. Tam znalazłem wzmianki o powstaniu. Był rok 2007 lub 2008, nie miałem stałego dostępu do Internetu, więc tylko tak mogłem prześledzić zdarzenia w Angoli sprzed 40 lat. Oczywiście nie rozumiałem niczego: o zimnej wojnie pojęcie miałem mgliste, prawie żadne, a wyrywkowe podczytywanie tych kilku rozproszonych artykułów tylko wzmagało mętlik w mojej głowie.

Tym niemniej, w porównaniu z efemerycznymi przedmiotami studiowanych przeze mnie retorycznych sporów intelektualistów, wieści z wojny w Angoli zdały mi się trzeźwiącym policzkiem zdrowego rozsądku i moralnej przyzwoitości – lodowatym przypomnieniem o istnieniu walk okupionych krwią, a nie nieprzychylnymi recenzjami. Dopiero kilka lat później zdołałem częściowo zrozumieć wydarzenia w Angoli z lat 60. i 70., luźno łącząc fakty, dochodząc do wstępnych wniosków, wciąż niedoinformowany, ale poinformowany trochę lepiej; niewiedzący tyle, ile trzeba, ale przynajmniej odrobinę więcej. Wtedy jednak mój obraz buntu w Baixa de Cassanje i jego stłumienia przybrał silniejsze i bardziej złowrogie zarysy: już nie jako „straszna historia z Afryki”, odcieleśniona narracja wyjątku, ale opowieść o kolonializmie i przemocy, rasie i zysku. Opowieść, która – poprzez swoją strukturę – wplatała się mocno w tkaninę codziennej przemocy portugalskiego kolonializmu. Z tej perspektywy moje moralne wzburzenie, odczuwane kilka lat wcześniej, zdało mi się niczym więcej jak współczuciem podglądacza, pustym humanitaryzmem, zapewne zwyczajowym poklepaniem po plecach mojej wewnętrznej wrażliwości przez nią samą.

Kwiaty i maskotki w miejscu zamachu terrorystycznego w Paryżu / fot. EP audiovisual services

Więcej niż „straszne historie z Afryki”

Pośród towarzyszy i towarzyszek, którzy nie są Arabami ani muzułmanami (i tylko o nich będę tu mówić), masakry w Paryżu wywołały wojnę o to, co znaczy współodczuwanie i solidarność; o to, czy nasza uwaga skierowana na Paryż i medialne relacje z tego miasta nie wzmacniają tylko strukturalnych nierówności pomiędzy Paryżem a Bejrutem, Francją a Libanem czy Kenią. Bo to oczywiste, że żadna masakra na terenie Iraku nie wzbudziłaby niestety tego samego poczucia solidarności i empatii, które wywołały zdarzenia w Paryżu. To jasne, że nie zobaczymy Liberty Tower w kolorach libańskiej flagi, Washington Square Arch w barwach Kenii ani żadnego innego niezachodniego kraju nawiedzonego katastrofą. A nawet w tym nieprawdopodobnym przypadku, gdyby ktoś jednak postanowił dać wyraz pamięci o masakrach w Iraku czy Kenii, to nowojorczycy pewnie nie rozpoznaliby kolorów i nie domyśliliby się ich znaczenia. Geografia empatii wciąż przypomina szesnastowieczne mapy, których białe plamy i dziś wyznaczają granice naszej solidarności; położenie tego, co uważamy za znajome, i tych, których rozpoznajemy jako bliźnich, siostry, braci.

Jednak wśród moich towarzyszy i towarzyszek odpowiedź na istnienie białych plam i braków równowagi, na uciszone opowieści o przemocy i śmierci, była najczęściej reaktywna (jak ujął to Lucian George): „To przewrotne, że lewicowcy opłakują akty terroryzmu na Bliskim Wschodzie tylko wtedy, gdy akurat współwystępują one ze zdarzeniami w Europie, dzięki czemu można je wykorzystać jako kijek do bicia tych zaściankowych, zadufanych w sobie Europejczyków. Nie wydaje mi się, bym zobaczył choć jedną Twitterową łzę wylaną dla Bejrutu w dzień wybuchów”. Ja również mam pewne wątpliwości co do takich intelektualnych reakcji Europejczyków (które błędnie uznaje się za krytyczne), posługujących się tragediami w Kenii, Libanie czy Afganistanie do przypomnienia innym Europejczykom, że liczy się przecież nie tylko ich kontynent.

Mam podejrzenie, że taki dialog zamyka się w błędnym kole. Bardzo obawiam się, że nasza rzekoma krytyka europocentryzmu może tylko wzmagać ten deliryczny, wsobny stan, przez który Europa postrzega wszystko poza sobą jako ulotne odbicie jej własnych problemów. Tragedię ludzkiej śmierci niepostrzeżenie zmienia się w tragedię kilku niedogranych taktów samokrytyki. Boję się, że nie jest to solidarność czy współodczuwanie z Bejrutem, ale przejaw słabości naszego zmysłu krytycznego, nie mówiąc już o empatycznych zdolnościach do wsparcia towarzyszy i towarzyszek z Libanu.

Jak na ironię, ofiary zamachów w Paryżu i Bejrucie stają się tylko pionkami w naszej grze współczucia, podczas gdy moralny skandal, jakim jest i zawsze powinna być śmierć, zostaje zagłuszony przez harmider naszych „krytycznych” dążeń. Zagłuszenie nie ominęło nawet tych śmierci, które i tak nie znajdują dla siebie miejsca w zachodniej sferze publicznej. Wielu towarzyszy i towarzyszek odsunęło na bok te kwestie, zastępując je upraszczającym kolażem katastrof, w którym Bejrut zjawia się wyłącznie obok Paryża, widzianym jedynie jako działalność teoretyczna, jako konieczna praca krytyki. Zaskakuje powaga towarzysząca tym fejsbukowym grom w skojarzenia.

Jeśli krytykę właściwie redukuje się do bezkrytycznego powerpointowego zestawiania jednej tragedii z drugą, no to spieprzyliśmy sprawę.

Parlament Europejski po zamachach na redakcję Charlie Hebdo / fot. EP audiovisual services

Humanitaryzm w cukrowej skorupce

Nie należę do tych, którzy za jedyną właściwą odpowiedź na śmierć przyjmują ciszę indywidualnej żałoby. I nie sądzę, że jedyną reakcją na moralny skandal przemocy powinna być milcząca postawa zasmuconego zdziwienia. Myślę, że współodczuwanie może być czymś więcej niż kolażem katastrof wykorzystanych do besztania zatwardziałego europocentryka, zaściankowej Europejki. Sądzę, że Bejrut nie powinien wyświetlać w naszych internetowych aktualnościach tylko jako przypomnienie o ograniczoności naszych zmartwień, o pustych miejscach na naszej mapie empatii. Może o Bejrucie powinniśmy się dowiedzieć po prostu ze względu na Bejrut. I może solidarność da się wyrazić lepiej niż przez nasze reaktywne działania, które ostatecznie zdają się odnosić wyłącznie do naszych własnych mało znaczących wewnętrznych zmagań z Europą, w której żyjemy.

Współodczuwanie i solidarność jako afekty niekoniecznie wynikają z bezpośredniego zetknięcia z przemocą i śmiercią; zazwyczaj z łatwością tuszujemy je podczas codziennego przeglądania stron internetowych, czytając o kolejnym nieszczęściu w kolejnej części świata, o której wiemy tak niewiele. I nie chodzi tylko o beztroskie zaskoczenie w obliczu katastrof, kilka smutnych myśli, jakąś fejsbukową rewolucję i znów wszystko po staremu.

To nasze momenty à la Fundacja Melindy i Billa Gatesów, wybielanie obojętności przez połknięcie pigułki chwilowej troski w cukrowej skorupce, to przez swoją tymczasowość jest tak okrutne jak dowolny gest wykluczenia. To pusty humanitaryzm.

Współodczuwanie mogące wywołać solidarność wymaga o wiele więcej, wymaga konkretnego typu pracy i bezpośredniego zaangażowania: znajomości kontekstów, tekstów, odniesień kultury, małych i dużych historii miejsc nawiedzonych tragedią. Wszelkie katastrofy odcinają nas zaś od konkretnej opowieści rozwijającej się w konkretnym krajobrazie: wątków indywidualnego życia splecionych z wydarzeniami makrospołecznymi, muzyki i procesów tworzenia się narodu, kapitalizmu i ruchów społecznych, książek i strajków. Ponieważ towarzyszą życiu ofiar ataków terrorystycznych, te wątki, ciągłości i powiązania historyczne są niszczone i zagłuszane przez przemoc. Współodczuwanie wymaga zaangażowania się w te lokalne opowieści, lektury, dyskusje, kontakty. To rodzaj indywidualnej pracy pojmowania, potrzebnej by uniknąć pustego humanitaryzmu powszechnego współczucia.

Kwiaty i maskotki w miejscu zamachu terrorystycznego w Paryżu / fot. EP audiovisual services

Instrastruktura współodczuwania

Jakiekolwiek wydarzenie w Turcji jest dla niektórych z nas ważne i może wywołać burzę entuzjazmu czy żalu nie dlatego, że Turcja plasuje się wysoko na barometrze międzynarodowego współczucia, ale dlatego że może słuchamy Seldy [Bağcan – urodzonej w 1948 roku zaangażowanej politycznie tureckiej piosenkarki folkowej] albo próbujemy dowiedzieć się więcej o straszliwych latach 70. czy 90., kontaktować się z naszymi towarzyszami i przyjaciółmi na miejscu, śledzić ich analizy i troski. A zatem to nie tak, że zachodnie media nie doniosły o wydarzeniach Bejrucie; informacji dostarczyła nawet mainstreamowa prasa. Ale na lewicy reakcja były rozczarowująco znikoma. Liczebność ofiar na nic nie wpłynie, jeśli brakuje empatycznej kulturowej bliskości, która sprawia, że wydarzenie w Londynie wyda się ważniejsze niż w Afryce Wschodniej.

Jednakże naiwne i idealistyczne byłoby jednak sprowadzanie braku reakcji do prostego problemu determinacji i woli; do czyjejś decyzji o zaangażowaniu się w pracę rozumienia konkretnego kontekstu, do intelektualnej pracy pojmowania. Przekroczenie pustego humanitaryzmu tymczasowego smutku wymaga znacznie więcej. Empatia przewyższająca proste współczucie w katastrofie wyłania się z konkretnej infrastruktury solidarności: wspólnych projektów, spotkań, kontaktów, nauki, walki, platform internetowych, tłumaczeń, współpracy. Zakłada nie tylko indywidualną pracę „zainteresowania się”, ale też wspólną pracę tworzenia tych powiązań i infrastruktury, które umożliwią lepszą komunikację z naszymi towarzyszami na Bliskim Wschodzie i w innych miejscach. Zakłada tworzenie więzów, budowę sojuszy, organizację spotkań, wzajemne wydawanie prac, przekład, upublicznianie głębokich konfliktów społecznych, w które angażują się nasi towarzysze i towarzyszki na Bliskim Wschodzie. To umożliwi nam baczne przyglądanie się walce naszych towarzyszy i towarzyszek i – miejmy nadzieję – wzięcie jej również na swoje barki. Z braku takiej infrastruktury nasze współodczuwanie i solidarność nieuchronnie przerodzą się w puste wsparcie humanitarne, symboliczny status na Facebooku, który tak niewiele pomaga naszym arabskim i muzułmańskim towarzyszom i towarzyszkom w Europie i poza nią.

Tej pracy podjęło się niewielu z nas. Nie było i nie ma wystarczającego zaangażowania w ugrupowania lewicowe w świecie arabskim i poza nim; zaangażowania pomiędzy lewicowymi ruchami w Europie a towarzyszkami i towarzyszami z Turcji czy Libanu. Zatem, nawet na antyeuropocentrycznej lewicy, rozwijamy nasz dyskurs mówiąc w trzeciej osobie, rzadko w bezpośrednim dialogu z ludźmi żyjącymi w białych plamach naszej mapy empatii. Łatwo krytykować imperializm Stanów Zjednoczonych w rozmowie prowadzonej wyłącznie z ludźmi Zachodu takimi jak my, bez potrzeby zadania sobie trudu przetłumaczenia trosk i zmagań społecznych naszych braci na Bliskim Wschodzie. Rezultat może być czasem bardzo smutny, jak w przypadku niefortunnego wsparcia dla Basszara Al-Assada w niektórych kręgach europejskiej lewicy. Bez dialogu wprost z towarzyszami i towarzyszkami na Bliskim Wschodzie łatwo przekształcamy globalną walkę przeciw Imperializmowi w lokalną walkę przeciwko prawicowym siłom na miejscu. To szczególnie widać w USA, gdzie globalne problemy wprowadzają do lokalnych sporów tylko wymiar izolacjonistyczny. Na transformacji globalnych zmagań w krajowe spory przegrywają zawsze ci aktorzy globalni, których nie zaproszono do dialogu – ci, dla których zabrakło miejsca na globalnej mapie empatii.

Kwiaty na miejscu zamachów w Paryżu / fot. EP audiovisual services

Co widzimy z Manhattanu?

Niestety wprowadzono tak niewiele z tej ważnej infrastruktury. Kryzys uchodźczy najskuteczniej odsłonił ten niedostatek bezpośredniej komunikacji i brak wspólnych sieci solidarnościowych. Potrzeba nam koordynacji bliskowschodnich sił progresywnych ze wschodnio- i zachodnioeuropejskimi. Potrzeba nam tłumaczeń, wspólnych spotkań, dyskusji, tworzenia sojuszy i ich prowadzenia, budowy organizacji, struktur formalnych i nieformalnych. Pod nieobecność sieci solidarnościowych kryzys uchodźczy wziął progresywne siły lewicowe z zaskoczenia.

Jednym z rezultatów tego braku kontaktu lewicy europejskiej z innymi lewicami jest fakt, że pomoc uchodźcom w wejściu do Twierdzy Europa, bezpośrednie wsparcie w sytuacji tak ekstremalnej, staje się coraz trudniejsze i trudniejsze, pozostawione pojedynczym osobom czy inicjatywom na niewielką skalę. Bohaterskim, lecz nielicznym.

Dla każdego, kto pomieszkał poza Manhattanem czy Kensington, powinno być jasne, że nie ma wspólnego świata. Wspólny świat należy tworzyć, a tego nie da się zrobić za pomocą zrywów humanitarnego współczucia, ale poprzez bezpośredni dialog z naszymi towarzyszami i towarzyszkami w Bejrucie czy Stambule. Białe plamy na naszej mapie empatii można zapełnić tylko takim zaangażowaniem. Współodczuwanie jest wynikiem ciężkiej pracy tworzenia wspólnego świata przez budowę infrastruktury solidarności, dzięki której możemy uniknąć fałszywego współczucia w katastrofie. Wymaga ono codziennego bohaterstwa aktywizmu: organizacji spotkań, tłumaczeń, sojuszy. I sądzę, że pozostawienie tej działalności mainstreamowym mediom czy mainstreamowym siłom politycznym byłoby naiwne: fala reakcyjnej retoryki i polityki wywołana przez ataki w Paryżu jest na to jeszcze jednym dowodem. Ta praca jest szczególną odpowiedzialnością lewicy. Co sprawia, że widoczne już dziś dążności w tym kierunku są tym bardziej godne podziwu i wartościowe.

Dan Cirjan jest historykiem, pochodzi z Rumunii, mieszka w Nowym Jorku. 

Przełożyła Aleksandra Paszkowska

 

**Dziennik Opinii nr 347/2015 (1131)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij