Liban to dziś państwo upadłe. Wszechobecna jest korupcja, brakuje prądu, gazu i produktów pierwszej potrzeby. Inflacja sięga 291 proc., ubóstwo dotyczy nawet 82 proc. populacji, a ropę dowozi cysternami Hezbollah.
Po trzynastu miesiącach politycznego impasu Liban wreszcie ma nowy rząd – w poniedziałek 20 września parlament przegłosował wotum zaufania dla gabinetu Nadżiba Mikatiego. Nowy premier obiecał reformy, które mają przynieść ulgę temu pogrążającemu się coraz bardziej w długach krajowi.
Trudno byłoby, aby ktoś w trakcie wielogodzinnej sesji parlamentu podważył głębszy sens reform, których Liban potrzebuje, by wyjść z kryzysu. Tym bardziej że posiedzenie opóźniła przerwa w dostawie elektryczności, przypominająca politykom o tym, z czym muszą się codziennie mierzyć zwykli Libańczycy.
Liban po eksplozji: od Szwajcarii Bliskiego Wschodu do bankruta w szponach Hezbollahu
czytaj także
Prąd dowiezie dyktator
Regularne problemy z dostawami elektryczności skutecznie utrudniają życie i pracę każdemu – mechanikom, sklepikarzom, restauratorom, lekarzom. By jakoś poradzić sobie z tym problemem, Libańczycy korzystają z prywatnych agregatów prądotwórczych. Nie zawsze jednak posiadanie agregatu daje gwarancję dostaw prądu. Aby hałaśliwe urządzenie działało, konieczne jest tankowanie go olejem napędowym, który obecnie w Libanie także jest towarem na wagę złota.
Świat co rusz obiegają zdjęcia i nagrania kolejek na stacjach benzynowych, które nie są w stanie zaspokoić popytu Libańczyków na paliwo, same dysponując jedynie ograniczoną ilością towaru do sprzedaży. Bez paliwa coraz bardziej realna zdawała się groźba zamknięcia piekarni, szpitali, sklepów. A zdobycie paliwa stało się tym trudniejsze, że libański funt jest praktycznie bezwartościowy.
Od roku 2019 waluta kraju straciła około 90 proc. swojej wartości. Z ulic coraz śmielej wypiera ją dolar amerykański, który już wcześniej pełnił funkcję waluty wykorzystywanej w międzynarodowych transakcjach, a nawet w niektórych prostych wymianach.
Obecnie bank centralny próbuje ograniczyć udział dolara na rynku, jednocześnie ratując własne rezerwy walutowe. Na libańskich ulicach za jednego dolara amerykańskiego trzeba dziś zapłacić nawet 20 tysięcy funtów libańskich. W kraju, którego gospodarka zależna jest w dużej mierze od importu, to recepta na katastrofę. Dołożyło się do niej całkowite zniszczenie portu w Bejrucie w eksplozji saletry amonowej 4 sierpnia ubiegłego roku, która zabiła ponad 200 osób, a niemal 7 tysięcy zraniła.
Wciąż nie znaleziono winnych zaniedbań, które doprowadziły do wybuchu, choć wyznaczony po eksplozji na głównego śledczego sędzia Fadi Sawan postawił zarzuty 37 osobom, głównie urzędnikom niższej rangi. Sawan został zwolniony, kiedy w listopadzie nie otrzymał odpowiedzi od parlamentu na wniosek o umożliwienie przesłuchania 12 byłych i obecnych ministrów. Postanowił działać na własną rękę i ignorując immunitety, postawił zarzuty m.in. pełniącemu obowiązki premiera Hassanowi Dijabowi. Politykom się to nie spodobało i już w lutym Sawana zastąpił sędzia Tarek Bitar.
W środę 22 września prawnicy byłego ministra prac publicznych Josefa Fenianosa złożyli wniosek o odwołanie sędziego Bitara ze stanowiska, po tym, jak Bitar postanowił wydać nakaz aresztowania polityka, również nie mogąc się doczekać reakcji parlamentu na prośbę o zniesienie immunitetu.
Trudno przewidzieć, czy obecny rząd Mikatiego ułatwi śledztwo, czy też dalej będzie je utrudniał. Sam premier Mikati jest w Libanie postacią kontrowersyjną. Jest jednym z najbogatszych Libańczyków, z majątkiem szacowanym na 2,7 miliarda dolarów, i dwukrotnie już był premierem kraju. Dwa lata temu, kiedy na ulicach miast wybuchały protesty przeciwko korupcji, Mikatiemu postawiono zarzuty nielegalnego wzbogacenia się na dofinansowywanych przez państwo pożyczkach mieszkaniowych. Mikati zaprzeczył, a prokuratura wycofała się z zarzutów. Niektórzy jednak przypominają też, że to właśnie ten polityk był premierem, kiedy do bejruckiego portu przypłynął statek MV Rhosus, na którego pokładzie znajdowała się saletra amonowa.
Eksplozja w porcie wzmocniła tylko problemy, z którymi już wówczas mierzył się Liban. Według Komisji Gospodarczo-Społecznej ds. Azji Zachodniej ONZ (ESCWA) 74 proc. Libańczyków żyje poniżej granicy ubóstwa. Co więcej, wielowymiarowy wskaźnik ubóstwa, biorący pod uwagę nie tylko dochody, ale także dostęp do takich towarów i usług pierwszej potrzeby jak paliwo, elektryczność czy opieka zdrowotna, w ciągu ostatnich dwóch lat wzrósł dwukrotnie i obecnie dotyczy już 82 proc. populacji.
Połowa Libańczyków nie jest w stanie uzyskać dostępu do leków, a ceny żywności od 2019 roku wzrosły dziesięciokrotnie. To wraz z inflacją sięgającą 291 proc. sprawiło, że Bank Światowy uznał libański kryzys za jeden z najpoważniejszych od połowy XIX wieku.
Upadające państwo w ostatnich miesiącach nie mogło zrobić wiele, by poradzić sobie z kryzysem, zwłaszcza że samo pogrążone było w kryzysie politycznym. Tymczasowy poprzedni rząd premiera Saada al-Haririego w lipcu podpisał jednak umowę z Bagdadem, zgodnie z którą Irakijczycy będą Libanowi dostarczać milion ton ciężkiego paliwa rocznie. Taka ilość miała wystarczyć, by zaspokoić potrzeby energetyczne kraju na cztery miesiące.
Libańczycy podpisali także umowę z Egiptem na dostawy gazu ziemnego, który do Kraju Cedrów ma dotrzeć za pomocą jordańskich i syryjskich rurociągów. Egipcjanie, według słów Tareka El-Molli, ministra ropy naftowej i surowców mineralnych, są gotowi na to, by dostarczyć surowiec „tak szybko, jak to możliwe”. Amerykański rząd zdecydował się zaś przymknąć oko nawet na to, że do ratowania sektora energetycznego Libanu zaproszono też… syryjskiego dyktatora Baszara al-Asada. Jednak przez lata wojny domowej w Syrii tamtejsze rurociągi zostały poważnie uszkodzone. Zanim do Libanu popłynie syryjski gaz i prąd, konieczne będą naprawy, które potrwać mają przynajmniej kilka miesięcy.
Hezbollah w butach państwa
Rolę państwa w zapewnieniu stabilnych dostaw paliwa postanowił przejąć szyicki Hezbollah, którego przywódca Hassan Nasr Allah zapowiedział z końcem sierpnia, że do Syrii wypłynął irański tankowiec z ropą przeznaczoną do użytku przez Liban.
Iran-backed Hezbollah brought dozens of trucks carrying Iranian fuel into Lebanon which is facing a crippling energy crisis. The Lebanese government said its permission was not sought to import the fuel https://t.co/sfh9xrojgF pic.twitter.com/rrDpS3tofj
— Reuters (@Reuters) September 17, 2021
Związany z irańskim reżimem Hezbollah zorganizował dostawę do Syrii, by uniknąć narażenia Libańczyków na międzynarodowe sankcje, mogące być skutkiem bezpośredniego przybycia irańskiego statku.
16 września do Libanu wjechał konwój 80 ciężarówek transportujących ropę z tankowca. Nasr Allah podał, że paliwo będzie dostarczane bezpłatnie do państwowych szpitali, domów opieki, sierocińców czy Czerwonego Półksiężyca i Czerwonego Krzyża. Niewielkie opłaty, „poniżej kosztów”, jak twierdzi przywódca Hezbollahu, wnieść będą musiały jedynie prywatne ośrodki zdrowia czy biznesy, które będą chciały skorzystać z irańskiej ropy.
Wielu sympatyków Hezbollahu wiwatowało, kiedy ozdobiony flagami szyickiej milicji konwój wjeżdżał do kraju. Niektórzy wyrażali radość przy pomocy salw wystrzeliwanych z karabinów. Nie wszyscy jednak cieszyli się jednakowo. Niektórzy wyrażali obawę, że sytuację w kraju mogą jeszcze pogorszyć amerykańskie sankcje, a Nadżib Mikati podkreślił, że dostawa od Hezbollahu nie została uzgodniona z jego rządem i jest „pogwałceniem libańskiej suwerenności”.
Irańczycy są gotowi nie tylko, by dostarczać paliwo wspieranej przez siebie milicji. Jak na konferencji prasowej zaznaczył Said Chatibzadeh, rzecznik prasowy ministerstwa spraw zagranicznych Iranu, mogą także sprzedawać paliwo, gdyby tylko Libańczycy „chcieli rozwiązać problemy swoich obywateli”.
Rząd Mikatiego najprawdopodobniej nie będzie jednak chciał z tego rozwiązania skorzystać, obawiając się zarówno sankcji, jak i nadmiernego wzmocnienia siły Hezbollahu. Ten już dzisiaj jest nie tylko potężną siłą polityczną w kraju, ale też jedynym ugrupowaniem, które w latach 90. nie rozbroiło się po wojnie domowej. Dzisiaj szyicka organizacja swoją mocą może z powodzeniem konkurować z libańską armią i jest jedną z najbardziej liczących się sił w regionie.
**
Jakub Katulski – politolog, orientalista, absolwent Instytutu Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ. Specjalizuje się w relacjach Izraela z sąsiadami i Europą. Współautor bloga Stosunkowo Bliski Wschód.