Od lat 50., czyli wybuchu fali ruchów broniących praw obywatelskich, przedmiotem sporu w USA było przede wszystkim to, czy wolno w stanach południowych prześladować mniejszości rasowe. Otóż można i nie trzeba stosować klasycznej segregacji. Dziś Ameryka dyskryminuje systemem więziennictwa, a jutro będzie aborcją – mówi nam dra hab. Agnieszka Graff.
Paulina Januszewska: W Stanach Zjednoczonych nie ma i nigdy nie było ustawy, która na poziomie federalnym porządkowałaby prawo do aborcji. Dlaczego zatem to, co planuje Sąd Najwyższy, budzi tyle kontrowersji?
Agnieszka Graff: Należy pamiętać, że system prawny w Ameryce opiera się na precedensach i to one rozstrzygnęły kluczowe dla tego kraju kwestie. Dostęp do aborcji był jedną z nich. Sąd Najwyższy w precedensowej sprawie Roe vs. Wade z 1973 roku orzekł, że występująca pod pseudonimem Norma McCorvey z Teksasu, której nie umożliwiono przerwania ciąży, słusznie oskarżyła prokuratora swojego dystryktu, Henry’ego Wade’a, o ograniczenie jej praw. W tym przypadku powołano się na pogwałcenie konstytucyjnego prawa do prywatności.
Jednak wyrok, który obowiązywał przez prawie 50 ostatnich lat, nie ustanawiał prawa kobiet do aborcji, lecz wskazywał na brak prawa poszczególnych stanów do ograniczania prawa do przerywania ciąży swoim obywatelkom. Orzekający sędziowie, co ciekawe, byli w większości konserwatystami. Wtedy nie było polaryzacji wokół aborcji. Wyrok był próbą rozwiązania kryzysu medycznego, jakim były nielegalne aborcje i wynikające z nich tysiące śmierci.
Obecny wyrok Sądu Najwyższego również zapadł, choć nie został jeszcze ogłoszony, w konkretnej sprawie: Dobbs vs. Jackson Women’s Health Organization, w którym zaskarżono zapisy dotyczące ograniczeń w dostępie do aborcji w stanie Missisipi. W 2018 roku zakazano tam przerywania ciąży po 15. tygodniu, czyli niemalże całkowicie, bo z danych Instytutu Guttmachera wynika, że nawet 63 tys. zabiegów rocznie w Ameryce wykonuje się po tym terminie.
Owszem. Dokładnie chodzi o ostatnią – bo jej dalsza działalność stoi pod znakiem zapytania – klinikę aborcyjną w Missisipi. To wstrząsające, że w całym wielkim stanie funkcjonował zaledwie jeden taki ośrodek. Wprawdzie prowadzące klinikę kobiety zapowiedziały, że nadal będą pomagać i stworzą placówkę w Nowym Meksyku, ale – nie miejmy złudzeń – władze lokalne skutecznie im to utrudnią.
Wyrok w Sądzie Najwyższym zapadł w grudniu zeszłego roku, a z jego uzasadnienia, które powstało później i ostatnio wyciekło do mediów, wynika, że konserwatywna większość sędziowska podważa rozstrzygnięcie w sprawie Roe vs. Wade. Czyli uchyla je, kwestionuje 50 lat rozstrzygnięć prawnych i ustanawia nowy precedens. Uznano, że wyrok ograniczający prawo stanów, czyli lokalnych reprezentantów społeczeństwa, do decydowania o aborcji, był oparty na błędnym wnioskowaniu.
Czyli nie jest to de facto zakaz?
Nie, raczej otwarcie drogi do zakazów. Tak jak Roe vs. Wade nie było przyznaniem Amerykankom prawa do aborcji, tylko zamknięciem drogi do zakazywania. Orzeczenie w sprawie stanu Missisipi określi, gdzie ma zapadać decyzja o przerywaniu ciąży w USA. Od 1973 roku do tej pory odbywało się to na poziomie federalnym w ramach gwarancji konstytucyjnej, a dokładniej – 14. poprawki, która gwarantuje obywatelom i obywatelkom USA prawa do wolności i wywodzonej z niej prywatności. Teraz regulacja prawa aborcyjnego z powrotem znajdzie się w gestii stanów. A te podzielą się mniej więcej pół na pół.
Uzasadnienie jest takie, że Sąd Najwyższy oddaje decyzyjność w ręce samych obywateli, a w zasadzie demokratycznie wybranych przez nich reprezentantów.
To argumentacja głęboko bałamutna – bo rozmawiamy przecież o fundamentalnych prawach człowieka – ale bardzo starannie przeprowadzona. W konstytucji nie ma bowiem ani słowa o aborcji. Ergo, należy uznać, że ojcowie założyciele, którzy swoją drogą nie myśleli przecież o kobietach jako o podmiotach praw, nie mieli intencji, by w kategoriach zawartych w 14. poprawce – prawach i wolności – zawrzeć prawo do przerwania niechcianej ciąży. W związku z tym nie można się powoływać na konstytucję jako gwarancję prawa do aborcji. Taka jest, w skrócie, argumentacja zawarta w opinii. Sąd Najwyższy tak naprawdę nie wypowiada się więc w kwestiach światopoglądowych ani medycznych, lecz na tematy związane z ustawą zasadniczą. Jego wyroki są zawsze interpretacją konstytucji.
I demokraci nie mogą z tym nic zrobić?
Były próby zmiany prawa, ale nieskuteczne. Dwa miesiące temu podjęto nieskuteczną próbę wprowadzenia ustawy, która zagwarantowałaby dostęp do aborcji w ramach usług medycznych. Przeszła przez Izbę Reprezentantów, zastopował ją Senat. Sprawa ma być podnoszona raz jeszcze, ale szanse na powodzenie są nikłe – chyba że demokraci zdobędą jesienią większość w Senacie.
Jest jeszcze trzecie ramię amerykańskiej władzy, prezydent.
Joe Biden, notabene katolik, decyzji Sądu Najwyższego przygląda się – jak sam stwierdził – z wielkim zaniepokojeniem, nie tylko ze względu na jej konsekwencje dla kobiet. Obawia się, że zagrożonych jest także wiele innych praw, które w ostatnich dekadach zostały zagwarantowane właśnie w ważnych precedensach.
czytaj także
No tak, bo to otwiera lobby antyaborcyjnemu drogę do wprowadzenia zakazu przerywania ciąż pochodzących z gwałtu lub kazirodztwa, a reszcie fundamentalistów religijnych – uchyla furtkę do zniesienia takich kwestii jak małżeństwa jednopłciowe. Jakie widzisz tu jeszcze zagrożenia?
Żeby przewidzieć ciąg dalszy, wystarczy sobie uświadomić, jakie są składowe ideologii, w imię której zostaje obalony wyrok Roe vs. Wade. Jak słusznie powiedziałaś, stroną w tym sporze są amerykańskie odpowiedniki Ordo Iuris, czyli religijna prawica, ultrakonserwatyści działający w sojuszu z republikanami, a często po prostu w ich szeregach. Można w zasadzie powiedzieć, że w ciągu ostatnich 20–30 lat udało im się zdominować najważniejsze platformy partii republikańskiej i walczą w jej ramach z bardzo wieloma sprawami objętymi kategorią wojen kulturowych. Chodzi o „wartości rodzinne”, czyli prawa kobiet i mniejszości seksualnych. Mniej więcej od 1976 roku, czyli kilka lat po opublikowaniu wyroku w sprawie Roe vs. Wade, wokół tych kwestii konsolidowała się radykalna prawica religijna. Zaczęło się od sojuszu Phyllis Schlafly z Ronaldem Reaganem i trwa do dziś, z różnym powodzeniem.
Teraz na pierwszy ogień idzie aborcja?
Tak. Myślę, że to pierwszy wystrzał w nadchodzącej fali zmagań, której wzbieranie właśnie obserwujemy. To jest nowa faza wojen kulturowych. Konserwatyści będą dążyć do zakazania różnych form antykoncepcji, edukacji seksualnej i prawa do tranzycji. W następnej kolejności możemy się spodziewać próby przeniesienia na poziom stanowy praw osób tej samej płci do zawierania małżeństw. Ale też mogą nas zaskoczyć.
W jaki sposób?
Po pierwsze – obstawiam, że spróbują przepchnąć zakaz aborcji przez Sąd Najwyższy. Przecież uważają aborcję za ludobójstwo. Ale też nie wykluczałabym powrotu do korzeni.
Czyli rasizmu?
Owszem. Jednak to nie będzie otwarty rasizm, tylko po pierwsze poszerzanie uprawnień policji, a po drugie zmiany w edukacji, na przykład zakaz „krytycznej teorii rasy”. A po trzecie: stopniowe i niewidoczne gołym okiem uszczuplanie i tak wąskiego zakresu praw imigrantów. Zresztą już pojawiają się takie próby. W Teksasie planuje się zniesienie prawa do edukacji dla dzieci imigrantów – co oznacza podważenie kolejnego wyroku Sądu Najwyższego (z 1982 roku). Na Południu dość nagminną praktyką jest ograniczanie prawa Afroamerykanów i Latynosów do udziału w wyborach, przy czym niekoniecznie robi się to za sprawą konkretnych przepisów, raczej na poziomie urzędowych szykan i różnego rodzaju utrudnień, wykorzystania luk i braku regulacji w prawie federalnym.
No dobrze, ale co właściwie znaczy fakt, że aborcja przenosi się na poziom stanowy, i co rasizm ma z tym wspólnego?
Myślę, że na naszych oczach zachodzi gigantyczna zmiana. Wraz z wyciekiem, a już na pewno z ostatecznym ogłoszeniem decyzji Sądu Najwyższego, która – nie ma się co oszukiwać – jest nieuchronna, wojny kulturowe wchodzą w nową fazę. Stany Zjednoczone coraz wyraźniej przekształcają się w dwa państwa o dwóch różnych kulturach, które pozostają w bardzo ostrym konflikcie ze sobą.
To chyba nie powinno dziwić kogoś, kto mieszka w Polsce?
Polaryzacja amerykańska jest jednak dużo głębsza niż gdziekolwiek w Europie i ma swoją historię, która doprowadziła przecież do wojny domowej. Podział wokół aborcji może być początkiem tworzenia zupełnie nowej formy ustrojowej USA. Chodzi nie tylko o różnicę w dostępie do konkretnej usługi medycznej, ale de facto do podmiotowości kobiet w poszczególnych stanach. To znaczy, że na przykład kobieta w Luizjanie zostanie pozbawiona praw obywatelskich i praw do dysponowania swoim życiem i ciałem, bo tamtejsze władze już szykują więzienie za aborcję. Tymczasem mieszkanka stanu Nowy Jork może przerwać ciążę w dowolnym momencie. Rasizm jest tu istotny z punktu widzenia geografii i zamożności. Ograniczenia wynikające z uchylenia Roe vs. Wade uderzą bowiem w kobiety najbiedniejsze, zwykle pochodzące z mniejszości etnicznych. W Mississippi 69 proc. zabiegów dotyczy właśnie kobiet czarnych i Latynosek.
Amerykę czeka wielki spór o aborcję. Co warto o nim wiedzieć?
Czy dla reszty świata ma to jakieś znaczenie symboliczne, a może realne, biorąc pod uwagę fakt, że ultrakonserwatyści osiągają ogromne wpływy i ładują mnóstwo pieniędzy w antygenderowy, prolajferski lobbing na innych kontynentach?
Nie jest to nowa sytuacja, bo już za rządów Busha jedną ze strategii politycznych, z których cieszyli się konserwatyści, było ograniczanie finansowania federalnego na programy pomocowe, gwarantujące prawa reprodukcyjne w krajach rozwijających się. USA były, są i będą bardzo ważnym graczem na arenie międzynarodowej zarówno jako państwo, jak i sieć Kościołów, które prowadzą swoje misje w Ameryce Południowej i Afryce. Nie jestem w stanie przewidzieć, jakie to jeszcze będzie miało reperkusje, ale rzeczywiście na międzynarodowych stronach organizacji feministycznych widać duże zaniepokojenie tym, jak orzeczenie Sądu Najwyższego zmieni sytuację na globalnym Południu. Myślę jednak, że na razie najwięcej będzie się działo w samej Ameryce, gdzie mimo wzrastania ultrakonserwatystów i prób ograniczania prawa do aborcji w poszczególnych stanach zupełnie nie spodziewano się, że przerwanie ciąży stanie się niemal nielegalne.
Wiadomo już, że jeśli Roe vs. Wade upadnie, to – jak podaje Center for Reproductive Rights – 23 stany zakażą aborcji. To sporo.
Ta liczba nie obejmuje Kansas i Florydy, stanów, które się wahają i raczej też wprowadzą zakaz. Gdy spojrzysz na mapę, zobaczysz, w jak trudnej sytuacji znajdą się mieszkanki głębokiego Południa. Missisipi jest otoczone czerwonymi plamami, co oznacza, że jeśli tamtejsza klinika aborcyjna upadnie, to osoba chcąca przerwać ciążę będzie musiała pokonać w tym celu setki kilometrów.
Nie każdą będzie na to stać, a na pewno nie bardzo młodą i żyjącą w ubóstwie Afroamerykankę czy Latynoskę. Kobiety będą umierać, to nieuniknione. W jakimś sensie to będzie secesja, bo Południe i część środkowego Zachodu po prostu przestaną udawać, że jakkolwiek walczą z dyskryminacją. I odłączą się cywilizacyjnie od reszty USA, zamieniając się w takie miejsca, w których głęboka nierówność ekonomiczna, upłciowiona i urasowiona, stanie się normą. Gdyby pomyśleć o tym historycznie, można dostrzec, że to powrót do lat 50., gdy przedmiotem sporu w Ameryce było przede wszystkim to, czy wolno prześladować w stanach południowych mniejszości rasowe. Ruch Praw Obywatelskich sprawił, że nie można, ale teraz Południe znowu się odwinęło i mówi: „można i nie trzeba stosować klasycznej segregacji”.
Tylko?
Użyć „wojny z narkotykami” i sprywatyzowanego systemu więziennictwa, a teraz także, ograniczając m.in. czarnym kobietom dostęp do aborcji. O rewelacjach z Sądu Najwyższego nie myślę tylko w feministycznych kategoriach, chociaż oczywiście to moja podstawowa perspektywa. Widzę kolejny etap pogłębiającej się od dekad polaryzacji, wraz z którą wchodzimy w fazę pęknięcia. To już nie jest różnica światopoglądowa wewnątrz tego samego społeczeństwa amerykańskiego, lecz przepaść pomiędzy dwoma różnymi amerykańskimi społeczeństwami. Młode Afroamerykanki nie są członkiniami żadnego z nich, lecz zakładniczkami ultrakonserwatywnych białych południowców. Bo kobiety białe, należące do klasy średniej, po prostu sobie poradzą.
Czyli dla feministek też zaczyna się nowa faza?
Owszem. Faza walki, niekoniecznie legalnymi metodami. Feminizm jako styl życia, feminizm jako język coachingowo-terapeutyczny, feminizm jako abstrakcyjny dyskurs akademicki – to wszystko znajdzie się teraz na marginesie. Przyszedł czas na walkę o życie. To jest coś, czego w Ameryce jeszcze nie było.
A lata 70.?
Raczej przełom 60. i 70. – tak, to był czas radykalizmu. Najlepszym przykładem jest działalność aborcyjnego kolektywu Jane. Ale wtedy religijna prawica jeszcze się nie skonsolidowała, a ruch kobiecy szybko osiągnął zwycięstwa – głównie za sprawą konsekwentnego i radykalnego aktywizmu. Chwała im za to. Ale trzeba też pamiętać, że sprawa Roe v. Wade zakończyła się pomyślnie nie tylko dzięki zaangażowanym w nią prawniczkom. W USA atmosfera panowała wówczas polityczno-społeczna atmosfera sprzyjająca zmianom liberalnym. I te zmiany miały trwać wiecznie.
Od tej pory minęło 50 lat, czyli zdążyły dorosnąć dwa pokolenia kobiet, które były głęboko przekonane, że nic im nie grozi. W 1989 roku, gdy studiowałam w USA, na marsz na rzecz aborcji w Waszyngtonie z mojego kampusu pojechało kilkadziesiąt osób. Byłam wśród nich. Dla mnie, Polki świeżo po emigracji z Europy, wydawało się oczywiste, że o aborcji trzeba mówić cały czas, że nic nie jest dane na zawsze i że sporo mamy jeszcze do zrobienia w tej kwestii. A od amerykańskich koleżanek słyszałam: „Aborcja? Przecież mamy Roe vs. Wade. Nikt się nie odważy nam tego odebrać”. No to patrzcie teraz.
czytaj także
Ale też nie można powiedzieć, że to się wydarzyło z dnia na dzień?
Masz rację. To się działo stopniowo. 15 stanów już w tej chwili ogranicza dostęp do aborcji i ma przepisy, które uruchomią pełny zakaz w momencie uchylenia Roe vs. Wade. Tam od dziesięcioleci działają całe zastępy Kaj Godek. Te nowe prawa będą drakońskie, w 11 stanach nie będzie nawet wyjątku dla kazirodztwa i gwałtu. Na Południu USA nie będzie drugiej Polski czy Irlandii sprzed przyjęcia ósmej poprawki, lecz Salwador. Wciąż jednak są stany, które się wahają: Wirginia, Kansas i Floryda, która jest tu szczególnie ciekawa, bo właśnie tam ważyły się losy kilku ważnych wyborów w ostatnich dekadach.
Czy ta nowa fala aktywności kobiet walczących z brakiem dostępu do aborcji będzie miała w sobie cechy feminizmu populistycznego?
Rozumiem, że odwołujesz się do pojęcia, które proponujemy z Elżbietą Korolczuk w książce Kto się boi gender? Tak nazywamy masowość i oddolną solidarność kobiet, ruch, który mówi w imieniu kobiecego ludu, przeciwstawiając ten lud elitom. To właśnie się dzieje, to po prostu widać. Media społecznościowe odegrają tu szczególną rolę, bo zostaną wykorzystane do tworzenia sieci samopomocy. I takie grupy już funkcjonują – nie tylko na poziomie międzynarodowym, ale też zapewne w lokalnych, amerykańskich kontekstach. Upowszechni się feministyczna wersja couchsurfingu, czyli goszczenia kobiet – „sióstr” – ze stanu, w którym aborcja jest nielegalna. Wbrew temu, co piszą mainstreamowe polskie redakcje – Ameryki nie czeka powrót do stanu sprzed Roe vs. Wade.
Co dokładnie masz na myśli?
Przerwanie ciąży było wtedy zakazane niemal wszędzie. Zalegalizowano je w Nowym Jorku w 1970 roku, a w całym kraju kwitło podziemie aborcyjne. Nie było podróży, bo nie było dokąd jechać, chyba że do Meksyku, bo tam było taniej. Szacuje się, że w latach 50. i 60. wykonywano rocznie do miliona nielegalnych aborcji. Umierało około 3–4 tys. kobiet rocznie. Ikoniczne plakaty z kobietą broczącą krwią na kuchennym stole nie miały w sobie nic z przesady. Ale te czasy minęły. Dzisiejsza mobilizacja będzie polegała na finansowaniu wyjazdów aborcyjnych dla kobiet potrzebujących zabiegu i uruchomieniu systemu wysyłania pigułek aborcyjnych. Położone blisko granicy kliniki w stanach, gdzie aborcja pozostanie legalna, już się szykują na przyjmowanie tysięcy dodatkowych pacjentek. W internecie zaroiło się od instruktaży: jak wykonać aborcję farmakologiczną, czy jak to zrobić w miarę bezpiecznie w domu, przy użyciu pustego słoika i dwóch rurek.
Kobiety w Ameryce – tak jak i w Polsce – stają się coraz bardziej świadome, że aborcja nie jest aż tak skomplikowana?
Tak. Nastąpił ogromny postęp medycyny, ale też łatwiej dziś wsiąść w samolot i polecieć na aborcję. Dla wielu osób to wciąż bariera ekonomiczna, ale od pokonania jej są zrzutki. Na szczęście nikt nie wpadł jeszcze na to, żeby robić testy ciążowe na lotniskach czy drogach prowadzących do północnych stanów. Konserwatyści nie zabrali się jeszcze za prawo do informowania o aborcji, więc na taką „turystykę aborcyjną” trzeba będzie się teraz nastawić i do niej przygotować. Spodziewam się też masowych protestów. I myślę, że będą miały zupełnie inny charakter niż wszystkie dotychczasowe, które w dużej mierze odwoływały się do retoryki wyboru. Teraz pora na inną strategię, inny język.
Kamala Harris chyba tego nie wie, bo zdaje się jednak orędowniczką dawnej narracji. W swoich ostatnich wypowiedziach na temat uchylenia Roe vs. Wade odwoływała się głównie do „zamachu na wolność i prawo do prywatności”.
Kamala Harris udzieliła bardzo chłodnego i – zdaniem wielu feministek – dość konserwatywnego komentarza. Co ciekawe, mówiąc o wolności kobiet, nie użyła samego słowa „aborcja”. Cenię ją bardzo, ale to była wypowiedź liberałki, która boi się o to, że ktoś w USA podważa fundamentalne, wolnościowe prawa, głównie – prawo do prywatności. To jest spójne z retoryką amerykańskiego liberalnego feminizmu, który kształtował się po Roe vs. Wade, czyli w kontekście czasowym pozwalającym realizować pewne progresywne rozwiązania. Ta era właśnie się skończyła.
I co teraz?
Najwyższy czas pomyśleć nad nową retoryką. Myślenie i działanie, które z Elżbietą Korolczuk nazywamy feminizmem populistycznym, opiera się na innej logice niż feminizm liberalny. Nie odnosi się do abstrakcyjnych praw, ale przede wszystkim do emocji – oburzenia, rozpaczy, wściekłości. I empatii. Innymi słowy – do solidarności raczej niż praw jednostki. Pod tym względem Amerykankom może bardzo pomóc przykład irlandzki. „Twoja siostra, twoja matka, twoja córka, jej decyzja”, „Postaw się na jej miejscu” – to są hasła, które doprowadziły do liberalizacji prawa aborcyjnego w 2018 roku. Irlandzkie społeczeństwo poruszyły także opowieści kobiet, które bardzo chciały mieć dziecko, ale dowiadywały się w trakcie ciąży, że płód ma nieodwracalne wady i trzeba go usunąć. W takiej sytuacji stajesz się jego zakładniczką. Amerykanom – także tym konserwatywnym – trzeba pokazać okrucieństwo tych rozwiązań prawnych i osobiste zagrożenie dla nich i ich najbliższych. Muszą wyjść z klinczu, w którym w większości – zdaje się – są też Polki. Chodzi o to, że zawsze zaczynamy dyskusję od twierdzenia, że „aborcja to zło, ale…”. Otóż nie ma żadnego „ale”. Aborcja to zabieg medyczny, który jest niezbędny do życia kobietom. I kropka.
Czyli tu nie zadziała hasło: „Aborcja jest ok”?
Pomiędzy hasłem „Aborcja jest ok” a „Aborcja jest konieczna i ratuje życie” jest kolosalna różnica. Osobiście popieram oba, ale wiem, że generalnie w Polsce to pierwsze odbierane jako prowokacja. Nie chodzi o cyzelowane języka radykalnego feminizmu, tylko o taką strategię, która pozwoli feminizmowi dotrzeć do tzw. normalsów, nie ludzi o liberalnych poglądach, którzy wiedzą, co myślą i zwykle mają podejście: „moje ciało to moja prywatna sprawa”.
W Ameryce jest podobnie? Trzeba przekonywać normalsów?
Na pewno tak. Cała masa ludzi może myśleć, że aborcja to zło, ale gdy się zorientują, co im fundują tamtejsze Kaje Godek, to osiwieją w jedną noc. Mieszkańcy Alabamy to nie są ludzie, którzy twierdzą, że aborcja powinna być legalna zawsze (jak większość mieszkańców Vermontu czy stanu Nowy Jork). Ale ogromna większość z nich uważa, że aborcja powinna być legalna w przypadku gwałtu, kazirodztwa, nieodwracalnych i genetycznych wad płodu. To prawo za chwilę odbiorą im politycy. Żeby ich zmobilizować, żeby zaczęli bronić Roe vs. Wade, trzeba się odwołać do współczucia. Nie pytać ich: „Czy jesteś za wolnym wyborem”, tylko: „Czy naprawdę chcesz to zrobić swojej sąsiadce, córce i jej koleżance? Postaw się na jej miejscu”. Wojny kulturowe mają to do siebie, że zanika możliwość komunikacji z drugą stroną. Trzeba ją odblokować.
dra hab. Agnieszka Graff – kulturoznawczyni i publicystka, profesorka w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego. Autorka książek Świat bez kobiet (2001), Rykoszetem (2008), Matka feministka (2014), Memy i graffy. Dżender, kasa i seks (2015, z Martą Frej) i Kto się boi gender? (2022, z Elżbietą Korolczuk). Współzałożycielka Porozumienia Kobiet 8 Marca, członkini rady programowej stowarzyszenia Kongres Kobiet.