„Siedzimy w pięknym słońcu, w Warszawie, jest cicho, ładnie, jest spokój. Tak samo było w czerwcu 1914” – mówi węgierski filozof i intelektualista Gáspár Miklós Tamás w rozmowie z Krytyką Polityczną.
Przemysław Witkowski: Czy w Europie Środkowej i Wschodniej mamy jakąś specjalną skłonność do faszyzmu?
Gáspár Miklós Tamás: Nie esencjonalizowałbym. Aby wyjaśnić, czemu Europa Wschodnia ma wyjątkowo paskudną wersją społeczeństwa kapitalistycznego, musimy najpierw pozbyć się pomysłu, że ma to coś wspólnego z „totalitarnymi” nawykami umysłowymi lub „zacofanymi” obyczajami zakorzenionymi rzekomo w autorytaryzmie czy służalczości. Oprócz niezadowolenia gospodarczego, nierówności społecznych i regionalnych oraz żałosnego stanu usług społecznych przyczyny tego stanu są dość specyficzne.
To skąd tu taka popularność „silnych ludzi”, charyzmatycznych wodzów? Skąd też tyle rasizmu? Pod tym ostatnim względem Czechy, Polska i Węgry prowadzą w europejskich rankingach.
Główną tożsamością polityczną w Europie Środkowej jest biały, „aryjski”, heteroseksualny mężczyzna. Klasy zostały tu wymazane jako jednocząca opcja. Tymczasem jedynym wielkim historycznym konkurentem nacjonalizmu i rasizmu była klasa, pod tym względem historyczny spadkobierca chrześcijaństwa. Ukrywanie jej istnienia i znaczenia zawsze było centralnym elementem całej ideologii establishmentu.
I tak w Ameryce prawica mówi dziś „bezrobotni”, a tak naprawdę myśli „czarni”. Otrzymujący pomoc społeczną to „element” i „migranci”. Samotne matki to „puszczalskie”. Nawet członkowie najniższych warstw społecznych akceptują niszczenie sfery socjalnej, która to im się przecież życiowo najbardziej opłaca, jeśli tylko uderza to rykoszetem w „rasowo” obcych.
Czyli co, rasa wygrała?
To nie jest takie proste. Warszawa, Praga czy Budapeszt są też pełne bogatych „nie białych”. Osiedlają się tu turyści i ludzie biznesu. Nikt się temu nie sprzeciwia. Nie są atakowaniu jako „niżsi rasowo”. Bogaci nie liczą się jako „obcy”: muzułmanie, czarni czy migranci.
Jednak dla lokalnych biednych uchodźcy są już konkurencją na rynku pracy. Są uważani do tego za „rywali do socjalu”, a rezultatem tego jest panika, nie zawsze bezpodstawna. Tak, to są biedne kraje, a masowy napływ migrantów stanowiłby ogromne obciążenie dla systemu opieki społecznej. Ludzie doskonale wiedzą, że ich państwa nie działają. Kiedy już teraz system nie jest w stanie zaopiekować się lokalną populacją, to jak mają ufać, że poradzi sobie z masową migracją?
Jak ludzie mieliby okazywać solidarność innym w systemie, który jest egoizmem w czystej postaci?
Czyja to wina?
Prawdziwym problemem jest słabość państwa opiekuńczego, brak solidarności społecznej i ostra antyludowa polityka klasowa. Mimo że konserwatywna inteligencja tłumaczy świat w kategoriach kulturowych lub otwarcie rasistowskich. Straszy, że wszędzie jest zagrożenie. W zależności od światopoglądu dybią na nas „kolorowe” mniejszości, międzynarodowe finanse czy amerykańskie imperium, migranci albo LGBTQ. No i muzułmański dżihadyzm. Walczmy więc razem – bogaci i biedni – w imię zachowania „chrześcijańskiego dziedzictwa” i „uratowania Europy” przed „kulturalnym samobójstwem”. W to, niestety, wielu wierzy.
Dlaczego?
Bo „za każdym faszyzmem stoi nieudana rewolucja”. Wielu polityków w dzisiejszej Europie, zwłaszcza skrajnie prawicowych, obiecuje państwo opiekuńcze, ale tylko dla „pracowitych”, rodzimych, „godnych szacunku”, białych ludzi. Tradycyjna klasa robotnicza zmieniła się. 90 procent austriackich pracowników przemysłu zagłosowało na Norberta Hofera. To dość uprzywilejowana grupa, która broni swojej pozycji przed konkurentami na rynku pracy – uchodźcami, bezrobotnymi, migrantami i kobietami, którzy pracowaliby za mniej. Obwiniają więc owe grupy, zamiast domagać się włączenia ich do systemu wyższych płac.
Dodatkowo państwo zasila ich drobnymi transferami i widowiskami sportowym. Stali się w wielu miejscach reakcyjną siłą służącą interesom tyranów. Taka była rola proletariatu w późnej republice i wczesnym imperium rzymskim. Możemy więc skończyć w jeszcze gorszym społeczeństwie. Rasizm, ksenofobia, seksizm i homofobia mobilizują różne grupy, które stają się filarami państwa represji.
Sądzisz, że liberałowie zorientują się w końcu, że niszcząc jakąkolwiek lewicową opcję robią miejsce dla faszystów?
Kojarzysz Ferenca Gyurcsány’ego? To były premier Węgier. Jego Węgierska Partia Socjalistyczna (MSZP) jest dziś najsilniejszą partią opozycyjną na Węgrzech. Ale ciągle ma ledwie 13-14 procent w sondażach. Cała opozycja miałaby dziś razem ok. 40 procent. No więc MSZP zagłosowało przeciwko rezolucji o ratowaniu uchodźców na Morzu Śródziemnym. Czyli zagłosowali tak, jak orbánowcy, a przeciwko własnej socjaldemokratycznej grupie. Efekt? Oczywiście prawicowe gazety nie napisały o tym ani słowa, bo nie chciały przysparzać popularności Gyurcsány’emu. Dodatkowo był on atakowany przez lewicowych intelektualistów.
I tak to cały czas wygląda. Klasa wyższa, średnia i część akademickiej inteligencji naprawdę nadal sądzą, że głównym zagrożeniem dla nich jest komunizm. Najbardziej w peryferiach UE, bo które rządy są najbardziej antykomunistyczne i antylewicowe w Europie? Polski, węgierski, rumuński.
A na zachodzie Europy jest w tej materii inaczej?
Kapitalizm wyrósł organicznie na Zachodzie. Nie zdewastował tam zupełnie wsi. Pozostały arystokratyczne i chrześcijańskie idee i praktyki honoru i miłości. Jakiś szacunek dla instytucji. Tradycje ruchu pracowniczego. Zostało zachowanych kilka odwiecznych standardów. I w krajach Zachodu, a z nich Anglię znam najlepiej, są jeszcze działające w społeczeństwie resztki chrześcijańskiego myślenia socjalistycznego. Nie mam na myśli religii sensu stricto. Chodzi mi raczej o społeczne dziedzictwo chrześcijaństwa, przede wszystkim protestanckiego.
Spójrzmy na Jeremy’ego Corbyna. To dla mnie typ momentalnie rozpoznawalny. Jestem Transylwańczykiem, a to protestancki region. Corbyn to wegetarianin, ma swój ogródek. Jest bardzo purytański w tym, że bycie biednym i hojnym to są swego rodzaju cnoty.
Starzejemy się jako społeczeństwo. Potrzebujemy migrantów i przyjmujemy ich. Ale z drugiej strony trzymamy się twardo neoliberalizmu i nie chcemy rozszerzać sfery socjalnej. Nie zamierzmy się dzielić. Co pozostaje? Rasizm obywatelski. „Nie są stąd, to nie są nasi”. A jak nie nasi, to nie należy im się prawo pracy, emerytura, zasiłek, służba zdrowia. Odpychamy ich, a oni wpadają z powrotem w religijność, etniczność. Choćby oni czy ich dziadowie przyjechali tu, żeby od tego uciec. Obywatelstwo staje się przywilejem. To dar dobrego państwa nadany jednym, ale już nie drugim.
Skąd ten regres?
Niebezpieczne rozróżnienie między obywatelem a nieobywatelem nie jest oczywiście wynalazkiem faszystowskim. Wyrażenie „My, naród” też długo nie obejmowało czarnych niewolników i rdzennych Amerykanów. Etniczne, regionalne, klasowe i wyznaniowe definicje „narodu” doprowadzały do ludobójstw zarówno w koloniach, jak i w Europie czy Azji.
Jednak to właśnie idea uniwersalnego obywatelstwa jest podstawą koncepcji postępu podzielanej przez liberałów, socjaldemokratów i wszystkich innych spadkobierców oświecenia. Kiedy zrównano w ten sposób obywatelstwo z ludzką godnością, jego rozszerzenie na wszystkie klasy, zawody, obie płci, wszystkie rasy, wyznania i lokalizacje było tylko kwestią czasu.
W 1914 roku zdołano cofnąć ten proces, wykorzystując nieodłączną sprzeczność tej idei – fakt, że obywatelstwo jest jednocześnie „uniwersalne”, a jednak ogranicza się do państwa narodowego. Dziś też powstaje podwójne państwo: państwo prawa dla głównych populacji centrum kapitalistycznego i państwo arbitralnych dekretów dla nieobywateli, którzy są resztą.
Co to jest, jak nie faszyzm?
Faszyzm nie był konserwatywny, nawet jeśli był kontrrewolucyjny. Pomimo pewnego romantyczno-reakcyjnego charakteru tego buntu nie przywrócił on dziedzicznej arystokracji czy monarchii. Ale wrogość wobec powszechnego obywatelstwa jest, owszem, główną cechą faszyzmu. Tylko że przecież odrzucanie uniwersalizmu jest dokładnie tym, co dziś praktykujemy w demokratycznych okolicznościach. Ukułem termin postfaszyzm, aby opisać zespół polityk, praktyk i ideologii, które można zaobserwować praktycznie wszędzie we współczesnym świecie. Nie są totalitarne ani rewolucyjne. Nie opierają się na masowych ruchach ani irracjonalnych filozofiach. Nie grają też, nawet żartem, kartą antykapitalizmu.
Dążę do tego, że być może cele prawicowej totalitarnej maszyny okresu przedwojennego mogą być obecnie osiągnięte w drodze procesów parlamentarnych i demokratycznych. Postfaszyzm nie potrzebuje szturmowców i dyktatorów. Jest całkowicie zgodny z neoliberalizmem, który rehabilituje obywatelstwo jako łaskę od suwerena, a nie powszechne prawo człowieka.
Dlaczego tak się dzieje?
Dziesiątki milionów głodnych ludzi pukają do drzwi UE. Tymczasem bogate kraje wymyślają coraz bardziej wyrafinowane kłódki. Niechęć rośnie. Prowadzi to do czerpania coraz hojniej ze skarbca nazistowskiej i faszystowskiej ideologii.
A nie mogą oni, jak mówi skrajna prawica, zostać u siebie?
Najubożsi nie mają innego wyjścia z nieludzkich warunków niż ucieczka. Tak zwane centrum ustanawia w odpowiedzi szczelne bariery na granicach bogatych krajów, a tzw. wojny humanitarne toczone są w celu zapobieżenia napływowi mas uchodźców i zalaniu przez nich unijnych systemów opieki społecznej, które i tak są przeciążone. Obywatelstwo w eurozonie okazuje się jedną z nielicznych bezpiecznych opcji we współczesnym świecie. Jednak to przywilej niewielu.
Przepływ jest jednokierunkowy. Kapitał może łatwo zmienić adres, ale siła robocza – szczególnie ta niewykwalifikowana, z biednych krajów peryferyjnych – nie. Jeśli ktoś utkwił w peryferiach, jest skazany na pracę w lokalnych mordowniach. Postfaszyzm nie musi pakować cudzoziemców do pociągów towarowych, aby ich zabić. Wystarczy uniemożliwić wejście do pociągu, który jedzie do lepszego świata. Ruchy postfaszystowskie, szczególnie w Europie, są ruchami antyimigracyjnymi.
W samym centrum też nie jest za wesoło w kwestii migracji tych najbiedniejszych, patrz Romowie.
No tak. Romowie to europejski homo sacer. Ich dzieje są pełne tej detencji, deportacji i paszportyzacji. Cały czas wiele ich społeczności to dotyka. Są prześladowani zarówno przez policjantów, jak i sąsiadów.
Kto jeszcze dla owego postfaszyzmu jest wyrzutkiem?
Ludzie, których rozpoznanie wymaga moralnego wysiłku, nie jest udzielane natychmiast i których włączenie wymaga uznania równości. Wszędzie od Węgier po USA mniejszości stały się wrogami i oczekuje się, że godzić się będą z zawieszeniem ich praw obywatelskich i praw człowieka. Związek między obywatelstwem, równością i terytorium, niegdyś uważany za konieczny i logiczny, zaczyna się chwiać.
Lewica słabnie. Staje się częścią liberalnego obozu, jego wyrzutem sumienia, który przypomina, że powinniśmy być lepsi. Nie nazwałbym jednak tego stanowiskiem politycznym, tylko raczej religijnym, moralnym.
To już było dyskutowane w rosyjskiej dziewiętnastowiecznej Narodnej Woli. To odwieczna pokusa dla lewicy, stać się tym silnym moralnym komponentem, jak wtedy mówiono: „Gutmensch”. Czuć się lepszym od tego obrzydliwego świata. Zresztą sam się muszę tu przyznać, że jeśliby nie było tych małych enklaw: barów, klubów, księgarni, to gdzie bym się podział? Sam miewam tak, że chcę być otoczony ludźmi, co do których mam pewność, że nie są faszystami.
Ale to jest jakieś zoo czy rezerwat, nie nazwałbym tego drogą po zwycięstwo.
Kiedy skrajna prawica powtarza, że nie wolno być elitarnym, to z reguły sugeruje, że czas zostać ksenofobem i rasistą. Tak jak ona. Im się zdaje, że to prawdziwe uczucia ludzi pracy. Lewica jest dziś oskarżana przez prawicę o brak kontaktu z masami. Tymi samymi masami, którymi prawica tak bardzo gardziła w przeszłości.
To co, czeka nas jednak faszyzm w typie Bolsonaro: wytnijmy całą Amazonię i zostawmy wolny handel, silną władzę, armię i policję?
Mussolini też był dopinającym budżet, wolnorynkowym politykiem… Siedzimy w pięknym słońcu, w Warszawie, jest cicho, ładnie, jest spokój. Tak samo było w czerwcu 1914 r.
To jaka w końcu ma być ta europejska lewica, żeby nas uratować?
Socjalizm nie zawiódł, ponieważ nigdy go nie wcielono realnie w życie. Trzeba próbować.
**
Gáspár Miklós Tamás – węgierski filozof i intelektualista. Urodził się w Klużu w Rumunii, ale od lat mieszka w Budapeszcie. W okresie władzy ludowej dysydent. W latach 1986–1988 wykładał w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Francji. Kontynuował studia na Oxford University. Po 1989 r. był przewodniczącym Sojuszu Wolnych Demokratów i posłem. W latach 2010-11 pełnił funkcję przewodniczącego pozaparlamentarnej Zielonej Lewicy. Jest głośnym przeciwnikiem rządu Viktora Orbána i Fideszu, a także kapitalizmu i neoliberalizmu. Jego praca teoretyczna opiera się na ideach włoskiego autonomizmu (Antonio Negri), niemieckiego Neue Marx-Lektüre (Hans-Georg Backhaus i Helmut Reichelt) oraz amerykańskiego marksizmu politycznego (Robert Brenner i Ellen Meiksins Wood). Odwołuje się także do spostrzeżeń m.in. Georges’a Bataille’a i Moishe Postone’a.