Taśma produkcyjna jest tutaj nazywana linką. Na lince to, kim jesteś, widać po kolorze koszulki. Szare oznaczają pracowników zatrudnionych przez Škodę, zielone – brygadzistów, którzy najczęściej są Czechami, niebieskie należą do pracowników agencyjnych. W pięćdziesięciotysięcznej Mladej Boleslavi działa około trzydziestu agencji pośrednictwa pracy.
Kładka jest wąska, po obu stronach obudowana wysokim parkanem. Od poniedziałku do piątku Grzegorz wspina się na nią dwa razy dziennie.
Teraz pod nogami ma przejeżdżające samochody, nad głową słońce, które wzeszło całkiem niedawno. Patrzy przed siebie, na głowy mężczyzn i kobiet, którzy tak jak on zmierzają do bramy numer sześć.
Fabryka Škody to serce Mladej Boleslavi. Zajmuje jedną trzecią powierzchni miasta i zatrudnia ponad 15 tysięcy ludzi. Pracę w koncernie planują już czeskie nastolatki: na terenie Škody działają szkoły – zawodówka i technikum, a poza jej murami są też uczelnie wyższe. Jeśli skończysz szkołę Škody, masz zagwarantowane miejsce w fabryce. Wielu mieszkańców pracuje także w dziesiątkach położonych na obrzeżach Mladej zakładów, które dostarczają części do produkcji samochodów.
Na wsi auto to często konieczność, ale w mieście powinno być zbędne [rozmowa]
czytaj także
Od kilku lat w mieście rośnie liczba cudzoziemców: Słowaków, Polaków, a od niedawna także Ukraińców. Na Facebooku działa nawet grupa „Polacy w Mlada Boleslav” licząca blisko 800 członków. Kuszeni są przez agencje pośrednictwa pracy zarobkami nieporównywalnymi ze stawkami w polskich zakładach. W sieci znaleźć można ogłoszenia oferujące 31 000 koron (ponad 5000 zł) za pracę w lakierni. Na miejscu często okazuje się, że rzeczywiste wynagrodzenie jest mniejsze.
Część Polaków decyduje się na dojeżdżanie z przygranicznych miejscowości, bo Mladą od granicy dzieli zaledwie około 80 kilometrów, ale większość wynajmuje mieszkania na miejscu albo gości w „ubytowniach” – hotelach robotniczych. Tych w całej Mladej jest kilkadziesiąt.
W ciągu tygodnia fabryka Škody działa non stop, podobnie jak większość jej podwykonawców.
Kiedy ulicami miasta suną grupki ludzi ubranych w białe kombinezony, to znak, że w halach produkcyjnych niebawem nastąpi zmiana warty.
Pierwsza zmiana
Przed bramą Grzegorz dopala papierosa. Wyjmuje przepustkę. „Bip bip” – dźwięczy maszyna i uwalnia barierkę. Grzegorz przechodzi na drugą stronę. Tu zwarty sznur pracowników rozdziela się na kilka drobnych nitek rozciągniętych w różnych kierunkach. Od bramy do hali spawalni, w której pracuje, Grzegorza dzielą jeszcze trzy minuty marszu.
Jest 5:30 rano. Zanim o 6 wejdzie na taśmę produkcyjną – tutaj nazywaną linką– w szatni założy biało-zielone spodnie robocze. Z osobistej szafki wyjmie buty z utwardzonymi noskami, dzięki którym stopy unikną zmiażdżenia. Włoży niebieską koszulkę z krótkim rękawem i logiem międzynarodowej agencji pośrednictwa pracy Manpower. Pod pachę wciśnie narękawniki sięgające od nadgarstka do łokcia i rękawice z jednym palcem. Chronią one przed skaleczeniem, a zarazem pozwalają wyczuć na karoserii nawet najmniejszą anomalię.
W kieszeni lądują jeszcze okulary ochronne, maska filtrująca powietrze i zatyczki do uszu. Wszystko to Grzegorz włoży dopiero, gdy stanie na taśmie. Teraz ma jeszcze czas na szybkiego papierosa. Kątem oka widzi, że pracownicy nocnej zmiany rozchodzą się do szatni, czyli „linka już stoi”.
O 5:50 wchodzi na swoje stanowisko. Zanim majster da znak i taśma ruszy, Grzegorz przygotowuje miejsce pracy. Na stoliku układa szlifierkę, pilniki i specjalny ołówek do markowania błędów na karoserii. Obok kolega wykonuje te same czynności. Grzegorz odpowiada za sprawdzenie lewej strony karoserii i połowy dachu, kolega rewiduje stronę prawą. W brygadzie oprócz Grzegorza jest jeden Węgier, dwóch Słowaków i dwóch Czechów. Na całej zmianie pracuje sześć brygad. Każda robi co innego.
W hali rozlega się dźwięk dzwonka – sygnał, że linka zaraz ruszy. Grzegorz stoi prawie na samym jej końcu. Kiedy samochód, a właściwie jego karoseria, wjeżdża na stację Grzegorza, ten ma tylko 45 sekund, by sprawdzić, czy po prawej stronie nie ma nieprawidłowości, i naprawić usterkę. Oko nie dostrzeże wszystkich detali, dlatego Grzegorz zdaje się na dłonie. Metodycznie przesuwa je po powierzchni samochodu. Gdy wyczuje wgłębienie tam, gdzie nie powinno go być, nie ma chwili do stracenia.
czytaj także
Jeśli usterka jest znaczna i nie da się jej usunąć natychmiast, Grzegorz zaznacza miejsce ołówkiem i puszcza samochód dalej. Ktoś się nim zajmie, gdy pojazd zjedzie z taśmy. Takie rozwiązanie nie zawsze jednak jest dobre, bo na postoju przeznaczonym dla wadliwych karoserii jest tylko 15 miejsc. Grzegorz ołówka używa więc w ostateczności. Większość wad woli naprawić sam. W ruch idą pilniki i szlifierka.
Jeśli czuje, że praca zajmie mu dodatkowe 15 sekund, wstrzymuje ruch linki. Każde spóźnienie skutkuje jednak kolejnym poślizgiem. Grzegorz wie, że brygadzista nie patrzy na to przychylnym okiem. Trzeba wyrobić plan: podczas jednej zmiany do sprawdzenia jest średnio 450 karoserii.
Do spawalni Grzegorza karoseria przyjeżdża w częściach. Są one cięte z ogromnych arkuszy blachy przez roboty, potem inne roboty modelują je i scalają w docelowy kształt. Na końcu ludzie ustawieni na lince montują do pojazdów drzwi, bagażniki i pozostałe elementy.
– Na początku nie rozumiałem, skąd te błędy. Przecież jest komputer, który to wszystko robi. Ale tak naprawdę to my jesteśmy na końcu ciągu technologicznego. Zakładasz piąte drzwi i przyciśniesz je kolanem: już masz wgniecenie. Gdyby wszystko potrafiły montować roboty, to pewnie byłbym niepotrzebny – kwituje.
Grzegorz od siedmiu lat nie mieszka w Polsce. Korzystając z pośrednictwa agencji pracy, czyścił kraby w Anglii, był elektrykiem w Niemczech, potem krótko mieszkał w Szwajcarii i Austrii. W fabryce Škody jest od półtora roku. Wraz z innymi polskimi pracownikami wynajmuje mieszkanie zaledwie 300 metrów od fabryki.
czytaj także
Po siedmiu latach tułaczki docenia socjal. Wcześniej mieszkał w takich miejscach, gdzie nie wiedział, czy kiedy wróci, to nadal będzie miał wszystko w pokoju. Od agencji dostaje środki czystości, ubrania i „takie różne pierdołki” dające poczucie, że ktoś o niego dba.
– Poza tym jak zachoruję, mam chorobowe – zaznacza. – Ale nie opłaca się chorować. W Czechach pierwsze trzy dni chorobowego są niepłatne, potem dostajesz 60 procent pensji. Więc nie choruję. To też ciekawe, bo w Polsce chorowałem. Ale tam miałem żonę, dzieci. Miałem co robić. Teraz nawet chory idę do pracy. Nieraz z katarem i gorączką, ale da się przeżyć. Za to nie jeżdżę po piwie na rowerze, więc nogi nie złamię, bo to już byłby problem. Kiedyś planowałem przyszłość, teraz mniej o niej myślę.
Na lince to, kim jesteś, rozpoznaje się po kolorze koszulki. Szare oznaczają pracowników zatrudnionych przez Škodę, zielone – brygadzistów, którzy najczęściej są Czechami i też pracują w koncernie, niebieskie należą do pracowników agencyjnych takich jak Grzegorz.
W pięćdziesięciotysięcznej Mladzie Boleslav działa około 30 agencji pośrednictwa pracy.
– Nie wszystkie są godne zaufania. Niektóre żerują na swoich pracownikach – podkreśla aktywistka Petra Baborovska z organizacji Centrum Pro Integraci, pomagającej migrantom, których w Mladzie jest kilkanaście tysięcy.
Agencje proponują zarobek nie tylko w Škodzie, ale także w kilkudziesięciu okolicznych przedsiębiorstwach. Firmy niechętnie chwalą się współpracą z agencjami. Podczas wycieczki po fabryce Škody przewodniczka zabiera grupę do hali, w której na taśmie pracownicy montują wnętrza samochodów. Wśród szarych i zielonych koszulek migają tylko pojedyncze niebieskie.
– To robotnicy, którzy przyszli na zastępstwo. Są zatrudnieni nie przez samą Škodę, ale przez agencję pośrednictwa pracy. Dzięki nim jesteśmy w stanie wypełnić luki, gdy któryś z naszych pracowników zachoruje – tłumaczy przewodniczka.
Tyle że w halach, do których zwiedzający nie mają wstępu, „niebieskich” jest znacznie więcej. Owszem, czasem kogoś zastępują, biorąc nadgodziny. Ale każdy z nich pracuje też w normalnym wymiarze. Grzegorz ocenia, że u niego w spawalni „niebiescy” stanowią około 30 procent pracowników.
czytaj także
Tu monopol ma międzynarodowa agencja pośrednictwa pracy Manpower. Grzegorz trafił do niej przez ogłoszenie w sieci. W tamtym czasie od dwóch i pół roku pracował w czeskim Libercu, najpierw przy produkcji klimatyzacji do japońskich samochodów, potem składał szyberdachy. Wtedy też zatrudniała go agencja, tyle że czeska. Miał dość mieszkania w hotelu robotniczym, a Manpower gwarantowała pomoc w wynajęciu mieszkania i jego dofinansowanie, a przede wszystkim oferowała znacznie lepsze pieniądze. Grzegorz podpisał z nimi umowę na rok.
Teoretycznie po roku każdy pracownik agencyjny powinien przejść pod skrzydła Škody, stać się „škodowiakiem”, ale pół roku temu Grzegorz odnowił kontrakt z agencją. W odróżnieniu od robotników zatrudnionych przez koncern on jako pracownik agencyjny może brać nadgodziny i dzięki temu zarabiać więcej. Cztery dni w tygodniu pracuje po 8 godzin, a w piątki idzie na dwie zmiany i na taśmie spędza 16 godzin: przychodzi na 6 rano, wychodzi o 22. Miesięcznie zarabia około 30 000 koron, co w przeliczeniu daje około 5000 złotych. Agencja może go jednak zwolnić z dnia na dzień.
– Nie martwię się. W Mladej pracy jest w bród. Jak mnie stąd zwolnią, szybko coś sobie znajdę. Wolę więcej zarobić, niż czuć się bezpiecznie – deklaruje.
Druga zmiana
− Poratujecie dwoma groszami? – słyszy Basia po polsku, kiedy wraca do domu po swojej zmianie. Wypytuje nieznajomego, skąd jest i jak to się stało, że prosi o pieniądze na ulicy. Przyjechał z Opola, pracował w Škodzie, testował auta, jedno rozbił, wyrzucili go. Basia sama jest z Opola i wie, że czasem w życiu może się po prostu nie udać. Wygrzebuje z kieszeni trochę drobnych, choć w historię mężczyzny do końca nie wierzy.
W Škodzie trudno stracić pracę. Kiedy sobie z czymś nie radzisz, przenoszą cię na inne stanowisko. Zdarzają się jednak tacy, co przyjeżdżają z Polski z nadzieją na duży zarobek, choć nigdy wcześniej nie byli w fabryce. Nie są przygotowani na ciężką pracę. Dostają pierwszą wypłatę i potem już się nie pojawiają. Problemem są też narkotyki – szczególnie łatwo dostać metamfetaminę, handluje się nią także na terenie fabryk. Basia sama widziała, jak ochroniarze przeszukiwali szafki pracownicze.
Ci, którzy porzucili pracę albo zostali z niej wyrzuceni, często mieszkają na ulicy, w parkach, barakach. Do Polski nie wracają.
W 2018 roku znany z antyimigranckich poglądów burmistrz MladejRaduan Nwelati powołał specjalne patrole angażujące czeską i polską policję do walki z przestępczością, kontrolowania miasta i pozbywania się z niego polskich bezdomnych. „Boleslav dla boleslavczyków”, „Zero tolerancji dla obcokrajowców. Chcesz pracować w naszym mieście? Dostosuj się albo wracaj do domu!” − głosiły plakaty wyborcze burmistrza, który jest członkiem skrajnie prawicowego skrzydła Obywatelskiej Partii Demokratycznej (ODS).
czytaj także
Basia i jej mąż Maksym planują zostać w Mladej przynajmniej kilka lat, więc starają się dostosować. Długo szukali mieszkania, co nie jest tu łatwe, bo po antyimigranckich nagonkach burmistrza, właściciele nieruchomości niechętnie wynajmują Polakom. Na początku sukcesem było znalezienie pokoju tylko dla dwojga.
W hotelach robotniczych trudno dostać lokum dla rodziny. Dogadali się jednak z właścicielem, że będą dopłacać za trzecią osobę i zamieszkają sami. Pokój był jednocześnie sypialnią, salonem i jadalnią. Na parapecie piętrzyły się opakowania ryżu, herbata. Nie wszystkie rzeczy mieściły się w szafkach, więc były skrupulatnie układane wokół stojącego pośrodku łóżka. Na ścianie powiesili plazmę, a pod nią, na podłodze, w kącie ustawili klatkę z królikiem.
Kuchnia była wspólna: kuchenka gazowa, kosz na śmieci − opowiada Basia. Tyle. Za zlew służyła umywalka w łazience, a garnki i patelnie każdy miał swoje. Basia wspomina, że wspólne mieszkanie z dużą liczbą osób męczy. Na szczęście potrafiła ustawić sąsiadów. Jak ktoś za głośno imprezował, krzyknęła raz czy dwa na klatce schodowej i zapadała cisza. Nikt nie protestował.
Pierwszy do Mladej przyjechał Marcin, brat Maksyma. W Škodzie pracuje w magazynie, jeździ na wózku widłowym. W przyszłości planują jeszcze ściągnąć do Czech mamę, bo jest ciężko chora, a polska emerytura nie starcza jej na życie. Marcin będzie pomagał finansowo, a czeska służba zdrowia się nią zaopiekuje.
W kraju Basia pracowała w sklepie spożywczym, a Maksym nie miał pracy, bo ma grupę inwalidzką.
– Na szczęście w Czechach to nie ma znaczenia – twierdzi Basia. – Dopóki chodzisz i ruszasz rękami, możesz pracować.
– Nasze problemy zaczęły się, gdy założyłam bar w Opolu – dodaje. Rano pracowała w sklepie, wieczorami w barze, jednak mało kto tam zaglądał. Gdy już ktoś się pojawił, to kupował mało, a siedział długo. Żeby otworzyć lokal, Basia zaciągnęła kredyt, którego nie miała jak spłacać.
Przeszukali z Maksymem internet i znaleźli ogłoszenie czeskiej agencji pośrednictwa pracy DP Work. Oferowała zatrudnienie w Mladej Boleslavi. W Faurecii, firmie produkującej elementy wnętrz dla Škody. 100 koron za godzinę brzmiało zachęcająco. Zwinęli interes i wyjechali, żeby móc przez kolejne trzy lata, co miesiąc, wysyłać do Polski 1000 zł na spłatę kredytu.
Na miejscu okazało się, że za godzinę zamiast 100, dostaną tylko 76 koron. Na próżno dopominali się o obiecaną stawkę.
– W Škodzie działają silne związki zawodowe KOVO, które dbają też o interesy pracowników zatrudnionych przez agencje. W innych firmach albo w ogóle ich nie ma, albo o pracowników agencyjnych nikt się nie troszczy. Nie mieliśmy do kogo się zwrócić – wspomina Basia.
Po pół roku poprosili agentkę z DP Work o znalezienie pracy za stawkę z ogłoszenia. Przeniesiono ich do TRW, firmy produkującej pasy bezpieczeństwa dla Škody. Kiedy jednak Maksym stawił się tam do pracy, szefowa zmiany odprawiła go z kwitkiem, mówiąc, że nie chce Polaków. W sumie w TRW popracował niecałe dwa tygodnie. Basia – trzy. Zrezygnowała, bo chciała być blisko męża. Postanowili zmienić pracodawcę.
czytaj także
– W Mladej agencje pośrednictwa pracy są na każdym kroku, można wejść z ulicy i zapytać o ogłoszenia – tłumaczy. Czeska agencja Zetka zaproponowała im miejsca w zakładach Benet. Pracowali przy produkcji elementów podwozia, znowu za 76 koron za godzinę, zamiast za obiecane 100 koron. – Ale już lepsze to niż siedzenie w domu – komentuje Basia.
A takie momenty też się zdarzały. Okres urlopowy w Škodzie oznaczał, że telefon Basi i Maksyma nie dzwonił, bo produkcja we współpracujących firmach się zatrzymywała. Przez trzy tygodnie siedzieli w domu i myśleli tylko o tym, jak w tym miesiącu opłacą ratę kredytu, pokój w hotelu robotniczym i za co kupią jedzenie.
Teraz pracują w małej firmie OSSPO, która współpracuje z agencją o tej samej nazwie. Maksym szlifuje elementy podwozia, Basia odpowiada za kontrolę wyrobów i wysyłkę do lakierowni. Już nie muszą słuchać, że do pracy nadają się wszyscy, tylko nie Polacy. Szefowie są mili, zatrudniają osoby różnych narodowości. Tym razem obiecano im 110 koron za godzinę, a po trzech miesiącach zatrudnienie bezpośrednio przez firmę.
Jakiś czas temu znaleźli trzypokojowe mieszkanie. Chętnie pożegnali się z hotelem robotniczym, mimo że zamiast 1000 koron płacą teraz za wynajem 11 razy więcej i wciąż mają współlokatorów. Za to pokoje są przestronne, toaleta oddzielona od łazienki. I wreszcie mają prawdziwą kuchnię.
Trzecia zmiana
Dorota siedzi przy stole w kuchni, jedną ręką strzepuje do popielniczki popiół z papierosa, drugą głaszcze psa. Jest 20:30. Dorota wstała zaledwie dziesięć minut temu. Spała od 16, bo dziś ma „nockę”. Pracę zaczynie o 22, a skończy o 6 rano, i tak przez pięć kolejnych dni. Nie lubi tych tygodni, gdy w grafiku jest wpisana na trzecią zmianę. Praca w nocy zupełnie rozbija jej dni. Na szczęście w następnym tygodniu ma „ranki”, potem popołudnia i tak w kółko. Najpóźniej za godzinę musi wyjść.
Coraz rzadziej myśli o tamtej Dorocie, która trzy lata temu przyjechała do Mladej z małym plecakiem i wielką obawą przed nieznanym. Obawa stopniowo malała, a plecak powoli rósł − wsiąkała w Mladą.
Polskę zostawiła bez żalu. Latami pracowała w różnych zakładach, roznosiła ulotki, ale pracodawcy nigdy nie oferowali jej umowy innej niż śmieciówka. Czasem w ogóle nic nie proponowali i Dorota pracowała na czarno. Kilka razy ktoś przyjął ją na zastępstwo – niedługo przed wyjazdem przez trzy miesiące pracowała w Lidlu. Potem znowu została z niczym. Tymczasowość stała się nie do zniesienia. Do tego Dorota od lat marzyła, by wyrwać się z toksycznego związku. Liczyła dni, aż jej młodsza córka osiągnie pełnoletniość.
– Wtedy razem uciekniemy – powtarzała.
Dorota do pracy zagranicą. Córka do wynajętego mieszkania, na które będzie zarabiać matka.
– Pewnego dnia wyszłam z domu tak, jak stałam. Zamknęłam drzwi i to był koniec mojego starego życia – mówi Dorota, zaciągając się papierosem.
czytaj także
Wcześniej na OLX znalazła ogłoszenie z ofertą pracy w Škodzie. Pracodawcą był jednak nie koncern samochodowy, ale czeska agencja pracy DP Work. Obiecywali 20 000 koron pensji miesięcznie i dopłatę do hotelu robotniczego.
Na miejscu okazało się, że zamiast do Škody agencja zamierza ją wysłać do firmy produkującej pasy bezpieczeństwa, a wynagrodzenie miało być znacznie niższe niż to podane w ogłoszeniu. O tym, co zastała w hotelu robotniczym, Dorota nie chce pamiętać. Mówi tylko, że w toaletach brakowało drzwi, a ściany były z tektury. Po trzech dniach chodzenia za koordynatorem z agencji wraz z grupą Polaków przeniesiono ją do hotelu o wyższym standardzie. Przemieszkała w nim kolejnych osiem miesięcy.
Na niższą pensję nie zgodziła się już pierwszego dnia, więc zamiast do produkcji pasów bezpieczeństwa wysłano ją na taśmę montażową do Škody.
Dorota coraz rzadziej myśli o tamtej Dorocie ze Śląska, bo teraz wynajmuje czeskie mieszkanie z czeskim chłopakiem, którego poznała jeszcze w hotelu robotniczym. Ma czeską umowę o pracę na czas nieokreślony, przygarnęła czeskiego psa, a ostatnio zabrała młodszą córkę na czeskie wakacje do Bułgarii.
„Czeskie wakacje” w nomenklaturze Doroty różnią się od polskich tym, że w ogóle są, a do tego człowieka stać na nocleg w hotelu i wygodę. „Polskie wakacje”, jeśli w ogóle były, to zawsze pod namiotem, bo tak taniej. Miały swój urok i Dorota dobrze je wspomina, ale woli mieć wybór.
czytaj także
Gasi papierosa. Kroi chleb na kanapki do pracy. Kiedy zamyka drzwi, jej chłopak powoli szykuje się do spania. On do Škody idzie na rano, ale pracuje w innej hali, więc zobaczą się dopiero po 14.
Dorocie dojście z domu do bramy głównej, przez którą wchodzi na teren Škody, zajmuje mniej czasu niż późniejsza wędrówka do hali, gdzie na jednej zmianie melduje się około 200 ludzi. Pracują w piętnastoosobowych zespołach. Połowę zatrudnionych stanowią kobiety, co jest dość niezwykłe, bo w wielu halach kobiet jest zaledwie kilka albo nie ma ich wcale. Dorota dociera do swojej hali o 21:40. Jeszcze nie wie, co dziś będzie robić. Z daleka widzi brygadzistę, który już czeka z otwartym zeszytem. Ma w nim zapisane, kto, co i kiedy robi na taśmie.
W jej zespole pracują Czesi, Słowacy, Polacy i jeden Mołdawianin. Zadaniem całej zmiany jest uszczelnienie średnio 730 aut. Zespół Doroty jest odpowiedzialny za 11 etapów tego procesu. Do hali przyjeżdżają karoserie, które przeszły pierwszą fazę lakierowania – zostały zanurzone w wielkim basenie, a następnie powędrowały do pieca, który utwardził warstwę farby. Wszystkie auta są jednakowo szare i teraz zostaną wyposażone w gumki, folie i korki umieszczane w zakamarkach karoserii.
czytaj także
Dziś Dorota zacznie od „komputera”. Gdy linka rusza, Dorota ma już w ręku skaner. Podchodzi do nadjeżdżającego auta i przykłada go do umieszczonej z przodu tabliczki z kodem. Na ekranie skanera widzi, że ten egzemplarz Octavii pojedzie aż do Arabii Saudyjskiej, a jego nabywca zamówił, oprócz plastikowych osłonek na tył karoserii, jeszcze dodatkowe uszczelnienie dachu i kilka innych ulepszeń. Dorota odkłada skaner i zabiera się za montowanie elementów, a na wszystko ma mniej niż minutę. Po godzinie pracy „na komputerze” zastępuje ją brygadzista, a ona może wyjść na papierosa albo do toalety.
Po dwóch godzinach w hali rozlega się dzwonek – znak, że linka staje, a pracownicy mają pięciominutową przerwę. Po niej Dorota przenosi się na „wozik”. Siedzi na fotelu umieszczonym na szynach, przed sobą ma plastikowe skrzynki – każdą z innym rodzajem gumek. Karoserie przejeżdżają teraz ponad jej głową, a ona z rękami w górze wkłada odpowiednie gumki we właściwie miejsca podwozia.
Pod dwóch godzinach znowu zmiana. Dorota idzie na koniec linki. Wkłada białe rękawiczki, zagląda w każdy zakamarek karoserii i sprawdza pracę kolegów. Przez ostatnie dwie godziny umieszcza gumki na prawym boku karoserii.
Z jedenastu stanowisk, za które odpowiada jej zespół, ona opanowała dziewięć. Dużo jak na jedną pracowniczkę, ale dzięki temu w pracy rzadko się nudzi, a poza tym zmęczenie rozkłada się równomiernie po całym ciele. Dorota jest zwinna i dzisiaj minuta na wykonanie zadania to dla niej mnóstwo czasu – zdąży jeszcze pogadać z koleżanką, nim podjedzie następna karoseria. Ale nie zawsze tak było.
czytaj także
Pierwszego dnia w Škodzie wysłano ją na montaż poduszek powietrznych. Nie dawała rady, bo jest za niska i ma niedużo siły. Jej ówczesny brygadzista zdziwił się, gdy następnego dnia zobaczył Dorotę w pracy. Był pewny, że ucieknie jak wielu przed nią. Ale dokąd miałaby uciekać, skoro Škoda była elementem planu jej ucieczki?
czytaj także
Po trzech dniach przeniesiono ją do hali, w której pracuje do dziś. Po roku i trzech miesiącach została pracowniczką Škody, choć niektórzy jej znajomi już cztery lata są zatrudniani przez agencję. Przez kilka pierwszych miesięcy po przeniesieniu zarabiała mniej, ale wreszcie pierwszy raz w życiu czuła się bezpiecznie.
Dorota chce w Škodzie doczekać czeskiej emerytury.
– Tylko tu mi się udało – mówi i zapala kolejnego papierosa.
Po pracy
− Zaczynałem 13 lat temu na spawalni – mówi Arek, sącząc piwo. Knajpa Kufr to miejsce, gdzie przychodzi prawie co wieczór. Spotyka się tu wielu pracowników z okolicznych fabryk. W tygodniu można obejrzeć wspólnie mecz hokeja, napić się piwa, porozmawiać. W weekendy czasem jest grill, ktoś przyniesie gitarę, ktoś inny skrzypce. Wszyscy się znają i głośno, po imieniu witają przy wejściu.
Arek też chce pracować w Škodzie do emerytury i zostać w Czechach. Przyjeżdżał tu od dzieciństwa, do cioci. Kiedy zaczął tu pracować, łatwo nauczył się języka. Już wcześniej dużo rozumiał, musiał tylko odważyć się mówić. Nigdy nie chciał mieszkać w hotelu robotniczym, więc szybko znalazł mieszkanie. W hotelu zdążył poznać Petrę, która mieszkała w tym samym budynku, w lokalu socjalnym. Teraz żyją razem. Tata Petry pracował w Škodzie, brat nadal tu pracuje, a jej syn chodzi do szkoły dla przyszłych škodowiaków i uczy się na ślusarza.
czytaj także
− Większość zaczyna od montażu – tłumaczy Arek. Tam najłatwiej się wdrożyć. Ale do pracy przyjeżdżają ludzie różnych zawodów. Są kucharze, stolarze. Przez pierwsze miesiące, czasem lata, prawie każdy zatrudnia się przez agencję pracy, i jeśli się sprawdza, zostaje škodowiakiem. Arek też zaczynał od najprostszej pracy, potem przyuczał się dalej. Przydzielono mu opiekuna, doświadczonego pracownika, który przez pierwsze trzy dni pomagał mu i pokazywał, co i jak robić.
− To stresujące, ale Polak potrafi. – Arek się uśmiecha. – Jak już jakiś czas popracujesz, możesz starać się o przeniesienie na inne stanowisko. Mamy wewnętrzny elektroniczny system, gdzie mogę sprawdzić, czy w innych działach są wakaty, i na nie aplikować. I tak, po kilku latach, w końcu dostałem się na hutę, gdzie chciałem pracować od początku, bo to mój wyuczony zawód.
Od roku odlewa silniki. We współpracy z robotem wypełnia formy ciekłym plastikiem i aluminium, którego temperatura dochodzi nawet do 600 stopni, następnie schładza je w wodzie, a gdy wystygną, sprawdza, czy odlane w ten sposób formy nie mają wad. Jeśli coś znajdzie, musi poprawić. W hucie jest niebezpiecznie, ale pracuje się tu krócej niż w innych sekcjach. Pracownikom przysługuje też więcej przerw. Jeśli temperatura w hali fabrycznej przekroczy 30 stopni, to pięciominutowe pauzy przekształcają się w dziesięciominutówki, a jeśli 35 stopni, to przerwa jest co godzinę. Dodatkowo pracownicy huty kończą 50 minut przed końcem zmiany.
czytaj także
Arek jest zadowolony. W Polsce za taką samą albo cięższą pracę, na przykład przy odlewaniu części do pociągów, zarobiłby 2000 złotych. Tu ma trzy razy więcej. Plus wszystkie benefity przysługujące pracownikom zrzeszonym w związkach. Škoda dopłaca do fitnessu, masażu, wczasów. Dzięki temu Arek może pojechać z Petrą nad morze, do Grecji. Do Polski nie jeździ na wakacje. Właściwie w ogóle tam nie jeździ, poza nielicznymi sytuacjami, kiedy musi coś załatwić. Do rodzinnego Gdańska jest za daleko, a poza tym jego rodzice już nie żyją. Jest jedynakiem, więc nie ma kogo odwiedzać. Wśród znajomych Polaków jest w mniejszości, która nie jeździ do kraju na weekendy.
Nie boi się kryzysu. Przeżył już jeden, ten w 2008 roku. Pracował wtedy pod agencją pracy i właśnie załatwiał dokumenty, żeby zostać zatrudnionym bezpośrednio przez Škodę. Przyszedł kryzys i firma wstrzymała zatrudnienia. Żeby zostać škodowiakiem, musiał poczekać jeszcze kilka lat. W końcu się udało. Arek się uśmiecha:
− Jeśli stracę tę pracę, znajdę inną. Przecież te dłonie potrafią pracować.
**
Alicja Borkowska – założycielka fundacji Strefa WolnoSłowa, reżyserka, animatorka kultury.
Magda Roszkowska – dziennikarka i redaktorka. Przez wiele lat związana z Fundacją Nowej Kultury Bęc Zmiana, gdzie współprowadziła magazyn kulturalny „Notes na 6 tygodni”.
***
Tekst powstał w ramach projektu Transeuropa Caravans 2019, zorganizowanego we współpracy między European Alternatives, Krytyką Polityczną i ECIT Foundation.