Świat

Donald Trump i złoty deszcz postprawdy

Jeśli dziennikarz śledczy z Pulitzerem nie jest w stanie dojść do czegokolwiek po lekturze „kompromatów” Trumpa, to co ma z tym zrobić czytelnik?

Jeśli jest jakiś lepszy dowód na głębokość bagna, w którym tkwimy po „roku postprawdy”, chętnie go poznam. Bo niedawne rewelacje o prezydencie-elekcie Trumpie, kontekst ich ujawnienia i reakcje pokazują najlepiej, że społeczeństwa Zachodu uwierzą już we wszystko lub nie uwierzą w nic – a instytucje, których zadaniem jest poszukiwanie prawdy, nie tylko znajdują się pod ostrzałem, ale i hurtem dostarczają amunicji swoim przeciwnikom. Amerykański socjolog Neil Postman przestrzegał trzydzieści lat temu przed „zabawieniem się na śmierć”. Tymczasem na Titanicu odpowiedzialnego dziennikarstwa mamy właśnie orgię, jaka zawstydziłaby nawet załogę z darkroomu na wieczorze kawalerskim Wilka z Wall Street. Oto relacja z pola bitwy.

11 Stycznia 2017

11 stycznia w południe czasu nowojorskiego portal Buzzfeed opublikował tekst pod tytułem „Te dokumenty pokazują, że Trump ma głębokie powiązania z Rosją”. Ciekawe, bo sam portal w nagłówku podaje, że w rzeczy samej dokumenty nic nie „pokazują”, bo „oskarżenia są niepotwierdzone, a sam raport zawiera błędy”. Nic to jednak, lepsza taka wrzutka niż żadna. W dobie clickbaitów (rozdmuchanych nagłówków, które mają zachęcić potencjalnego czytelnika lub czytelniczkę) żadna plotka, nawóz gównoprawdy, nie może się zmarnować. Buzzfeed kilkukrotnie w swoim tekście zaznacza, że ani redakcji portalu, ani nikomu innemu nie udało się ustalić, rzecz ma jakikolwiek związek z prawdą. Piszą natomiast, że dokumenty pochodzą prawdopodobnie od byłego agenta brytyjskiego wywiadu, który na zlecenie przeciwników Trumpa zbierał haki na kandydata. „Raport” jest ich zbiorem, koncentrującym się na rzekomych związkach i aktywności Donalda Trumpa w Rosji. Co w nim jest?

Trump-Report
Fot. Buzzfeed.com

Najbardziej skandalizujący jest fragment, który sugeruje, że w 2013 roku Donald Trump zapłacił prostytutkom, aby nasikały do łóżka w apartamencie prezydenckim hotelu Ritz Carlton w Moskwie, gdzie wcześniej zatrzymała się para prezydencka Michelle i Barack Obama. Brzmi jak wizualizacja wszystkich stereotypów o zboczonym chamidle, za jakiego prezydenta-elekta uważa duża część opinii publicznej. Trump w przeszłości chwalił się obmacywaniem kobiet i spekulował, czy mógł „zrobić” księżną Dianę w trakcie swojej wizyty w Anglii (odpowiedź: tak, uważa, że mógł). W innym miejscu dokumenty opublikowane przez Buzzfeed wspominają o tym, że przebywając w Rosji wręczał łapówki i „podejmował czynności seksualne”, świadków jednak uciszono.

Rzekome ekscesy Trumpa w moskiewskim hotelu miały zaś nagrać rosyjskie służby i zachować nagrania jako „kompromat” na prezydenta – materiał, którym można by go szantażować. Jednak od samego zastanawiania się, czy scena ta mogła mieć miejsce (albo gorzej: wyobrażania sobie jej przebiegu) bolą zęby. Nic już nas nie może zdziwić, ale i nic nie brzmi wiarygodnie, rzeczywistość wyprzedza żarty, a parodia nie nadąża za faktami. Jeżeli tego typu „wrzutki” mają służyć jakiemuś celowi – na przykład próbie kompromitacji prezydenta-elekta – to jednocześnie odnoszą efekt niezamierzony: pogoń informacji tak szokujących i groteskowych, że aż niewiarygodnych (pamiętacie, jak Hillary Clinton sprzedawała broń ISIS?), niszczy resztki zaufania do informacji w ogóle, a wyborcy i tak pozostają przy swoich opiniach. Powstaje chaos, który osłabia demokracje, a wzmacnia tylko oligarchię tweetów i kliknięć.

A w tym „raporcie” jest wszystko: negocjacje na Kremlu, łapówki, tajne finansowanie, hakerzy i Władimir Putin u steru. Znajdziemy sugestię, że rosyjska administracja już rok temu obiecała współpracownikom Trumpa warte 10 miliardów euro akcje Rosnieftu – firmy petrochemicznej – w zamian za zniesienie sankcji (z jednej strony zarzut ten ma dość wiarygodną fasadę, jesteśmy w stanie uwierzyć, że tego rodzaju korupcyjna propozycja mogła z Kremla wyjść, z drugiej należałoby założyć, że Kreml gotów jest przeprowadzić dodatkową prywatyzację udziałów, która jednocześnie wprost wzbogaciłaby otoczenie amerykańskiego prezydenta, i jeszcze przy tym liczy, że albo uda się utrzymać operację w tajemnicy, albo że nie wzbudzi ona podejrzeń – mało prawdopodobne). Znów, skazani jesteśmy na spekulacje, domysły, szukanie podwójnego dna.

Zupełnie innego rodzaju rozmowę prowadzilibyśmy, gdyby materiały, o których mowa, miały jakiś stempel autentyczności. Ale skoro nawet sami autorzy publikacji piszą, że nie byli w stanie potwierdzić ich zawartości, to skąd ma się wziąć zaufanie do ich treści? Za raportem połączonych służb amerykańskiego wywiadu o rzekomej rosyjskiej ingerencji w amerykańskie wybory ktoś przynajmniej wziął osobistą odpowiedzialność: podpisał się pod nim James Clapper, dyrektor wywiadu, a poważne gazety – jak „New York Times” – postanowiły żyrować jego ustalenia własną powagą, część z innych mediów przeprowadziła zaś własne śledztwa i analizy. A tutaj? Nie jesteśmy nawet w stanie powiedzieć, że dane medium – w tym przypadku BuzzFeed – „twierdzi, że…”, bo nic nie twierdzi! Choć pod materiałem podpisała się trójka całkiem nieanonimowych dziennikarzy – w tym jeden z Pulitzerem na koncie! – jednocześnie zastrzegają oni, że to do czytelnika należy zadanie „oceny materiałów”.

Bądźmy przez chwilę poważni – jeśli dziennikarz śledczy z Pulitzerem nie jest w stanie dojść do czegokolwiek po lekturze materiału, to co ma z tym zrobić czytelnik? Przeprowadzić własne śledztwo? Te jednak kończą się różnie. Czasami, jak w przypadku pracy śledczej Davida Fahrentholda z „The Washington Post”, który badał działalność fundacji Trumpa, czytelnicy dostarczają kluczowych poszlak i wraz z autorem materiału dochodzą do istotnych konkluzji. Czasem jednak kończy się tak, jak wtedy, gdy pewien mężczyzna postanowił „przeprowadzić własne śledztwo” w oparciu o całkowicie wyssane z palca i przekazywane dalej przez sztab Trumpa informacje, jakoby Hillary Clinton… przewodziła siatce pedofilów z siedzibą w waszyngtońskiej pizzerii. Tamten fake news mógł doprowadzić do prawdziwej tragedii, bo samozwańczy „śledczy” oddał w stronę lokalu trzy strzały, które szczęśliwie nikogo nie raniły, choć niewiele brakowało.

Jak zatem bronić dziennikarstwa i piętnować fałszywe wiadomości płynące z obozu Trumpa i tak zwanej „alternatywnej prawicy” oraz partyjnych kanałów w rodzaju Fox News, kiedy – raz po raz – liberalna strona sporu robi coś podobnego? Buzzfeed ryzykuje dalszym rozmienianiem resztek waluty, jaką jeszcze ma dziennikarstwo, na drobne, w zamian za lajki i kliki. Możliwe konsekwencje są dwojakie. Po pierwsze, jak pisze na łamach „The Atlantic”, David Graham: „Jeśli okaże się, że teczka Trumpa jest pełna nieścisłości, będzie pojawiać się już za każdym razem, gdy ktoś przedstawi wiarygodne i poparte dowodami oskarżenia wobec Trumpa. Drobiazgowo udokumentowane historie zostaną z góry odrzucone przez jego zwolenników, którzy pospieszą, aby  przypomnieć kompromitującą teczkę, na dowód, że dziennikarzom ufać po prostu nie można”. Drugi wariant jest natomiast taki, że w istocie sprawa skończy się „happy endem”, to znaczy pojawią się jednak wiarygodne dowody, a decyzja Buzzfeeda o publikacji obroni się siłą faktów – o ile, oczywiście, po takim początku afery ktoś w nie uwierzy. Nie jest absolutnie wykluczone, że Donald Trump ma powiązania z Rosją, które do tej pory ukrywał, podobnie jak nie jest wykluczone, że rosyjska wojna informacyjno-wywiadowcza z Ameryką wcale się nie skończyła, a publikacja teczek jeszcze bardziej podważy wiarę w amerykańskie instytucje medialne i polityczne – a o to przecież chodzi. Może naprawdę Donald Trump kazał prostytutkom sikać na łóżko? A może wymyślił to jakiś nastolatek z Reddita czy 4chana, legendarnych kolebek internetowego trollingu i mrocznego humoru, skutecznie nabierając redakcje portalu? Kto wie?

Ale żebyśmy w ogóle mogli zacząć się o to spierać, powinniśmy mieć dowody, czyjekolwiek słowo albo chociaż poszlaki. A mamy „dokument” nieznanego autorstwa i z nieznanego źródła. Prezydent-elekt rzeczywiście wziął go za dowód –„medialnego spisku” przeciwko niemu, o którym mówi od niemalże roku bez przerwy.

11 Stycznia 2017, godziny popołudniowe

Prezydent-elekt ogłasza pierwszą od pół roku konferencję prasową. To znaczy, że – w końcu! – będzie można zadać mu pytanie, a nie słuchać monologu. Albo i nie?

„Nie. Ty nie. Ty nie! Twoja redakcja jest fatalna. Jest fatalna. Ona zadaje pytanie. Nie bądź niegrzeczny. Nie-bądź-nie-grze-czny. Nie dam ci zadać pytania. To wy jesteście fake news.” – powiedział Trump Jimowi Acosta, dziennikarzowi telewizji CNN, który próbował zapytać o to, czy sztab Trumpa kontaktował się z Rosjanami. To samo pytanie zadała później inna dziennikarka, i usłyszała odpowiedź: „nie”. Przynajmniej tyle.

Jak można było się spodziewać, prezydent-elekt odniósł się do rewelacji opublikowanych przez portal BuzzFeed. „To wstyd […] że to opublikowano. Co do Buzzfeed, to kupa śmieci. Myślę, że poniosą tego konsekwencje. Już ponoszą”. Cała konferencja była dość groteskowym show.

Trump stwierdził, że to wszystko wymysły, polowanie na czarownice i zapytał, „czy to nazistowskie Niemcy?”. Mocne dementi. „To robota chorych ludzi” dorzucił jeszcze prezydent-elekt.

W momencie, w którym Trump otwierał konferencję prasową, świat obiegły już informacje, jakoby całość materiału była fałszywką, spreparowaną dla żartu przez użytkowników 4chana. W Polsce – w tonie kategorycznym – o tym, że raport „był internetowym żartem”, napisała „Rzeczpospolita”. W tekście na witrynie internetowej gazety, rp.pl, dziennikarz Hubert Kozieł pisze: „Na tym [4chan] popularnym forum internetowym kilu użytkowników zaplanowało dokonanie takiego dowcipu. Wymyślili historię o tym jak Trump zatrzymał się w Moskwie w pokoju hotelowym zajmowanym wcześniej przez Baracka Obamę i wynajął dwie prostytutki, by obsikały łóżko, na którym wcześniej spał Obama. Miał to zrobić z nienawiści do demokratycznego prezydenta. Trolle wysłały maila z tą historią do Ricka Wilsona, republikańskiego sztabowca znanego z niechęci do Trumpa. On przekazał tę fałszywą informację CIA oraz demokratycznym sztabowcom. CIA włączyła ją do tajnego raportu o ingerencji Rosji w wybory, który pokazała Obamie i Trumpowi. Fragment raportu z tą dezinformacją wyciekł następnie do mainstreamowych mediów”.

Druga część tego cytatu opiera się na  przechwałkach, które rzeczywiście na forum padły. Jak jednak wcześniej pisał szkocki „Independent”, we wpisach nie było informacji o rzekomych ekscesach Trumpa w moskiewskim hotelu. Niewykluczone jest, że tę akurat plotkę ktoś wymyślił i przekazał prasie, a ona trafiła następnie do wywiadu. Wywiad zaś prewencyjnie włączył ją do materiałów przekazanych prezydentowi Obamie i prezydentowi-elektowi Trumpowi – w charakterze informacji o potencjalnie wybuchowym materiale, który może pojawić się w prasie. Wydaje się, że CIA, wbrew temu, czym chwalą się użytkownicy 4chana, nie „kupiło” fałszywki, ale raczej doniosło do Białego Domu o jej istnieniu. Czy sam raport w całości powstał jednak na 4chanie? Trzeba zapytać o daty – raport obejmuje kilka miesięcy, zarówno sprzed, jak i po rzekomym kawale żartownisia z 4chana. A co ciekawe, równocześnie inną wersję o pochodzeniu raportu zaczęły podawać duże anglosaskie media.

12 stycznia 2017

 „Guardian”, „Washington Post” i „New York Times” w niedługim odstępie czasu potwierdziły informację o tym, że za kompilacją plotek, pogłosek i oskarżeń, które złożyły się na „raport”, ma stać były brytyjski szpieg, Christopher Steele. Steele pracował w Rosji na początku lat 90., był (przynajmniej towarzysko) bliski samemu kierownictwu brytyjskiego MI6, szansę na dyrektorską posadę stracił jednak po 2001 roku, kiedy wywiad bardziej niż Rosją zainteresowany był dżihadystycznym terroryzmem. Ze służby odszedł w 2009 roku, odkąd pracuje w sektorze prywatnym, realizując komercyjne zlecenia w dziedzinie wcale nieodległej od tego, co robił dla rządu Jej Królewskiej Mości.

„Guardian” opublikował obszerny tekst z najlepszymi „referencjami” Steele’a – koledzy i współpracownicy mówią w tekście, że Rosję znał doskonale, miał bogate kontakty, nieposzlakowaną reputację i najwyższe standardy zawodowe. Spekulują, że ktoś taki jak Steele nigdy by nie dostarczył swoim klientom niepotwierdzonych plotek – proponują więc odmienną interpretację dokumentów. Ich zdaniem, kompilacja jest dziełem nie samego Steele’a, tylko osoby pochodzenia rosyjskiego (wskazują na to np. błędy językowe), która informacje dla niego zbierała. „Raport” więc nie jest bynajmniej „produktem wywiadowczym”  w żadnym sensie, ale raczej zbiorem doniesień informatorów brytyjskiego agenta, które – być może dlatego, że firma Steele’a ostatecznie straciła zleceniodawcę – nigdy nie doczekały się weryfikacji i opracowania. „Guardian” przedstawia nawet możliwy kontekst: Steele ustnie poinformował swoich zleceniodawców, że pracuje na surowym materiale, który nie nadaje się do jeszcze do niczego.

Jednak właśnie ten materiał, bez dodatkowych zastrzeżeń, wyciekł jako „raport”.

Za (przynajmniej częściową) wiarygodnością dokumentów opowiedział się Witold Jurasz, były dyplomata, a aktualnie komentator polityczny i prowadzący program publicystyczny „Prawy do lewego” na antenie Polsat News 2. Na Facebooku napisał: „Dokumenty te wywołały polityczne trzęsienie ziemi w Waszyngtonie, choć ja zakładam, że nie są wcale tymi, który agencje wywiadowcze przedstawiły prezydentowi B. Obamie i D. Trumpowi. Podejrzewam, że musi być coś poważniejszego, co nie nadaje się jednak do publikacji, bo jest wiedzą operacyjną. Niezależnie od tego, czy to, co ujawniono jest prawdą, czy wrzutą, dokumenty są fascynujące. Jeśli skądinąd są wrzutą, to z zasady muszą być w większości prawdziwe, w przeciwnym wypadku nikt by ich nie wziął na poważnie. Raporty genialnie pokazują układy rządzące na Kremlu”. Pojawia się też jeszcze inna linia argumentacji – same informacje pochodzą od rosyjskich służb, które „karmiły” nimi Zachód właśnie w tym celu, aby później zdekonspirować „fałszerstwo” i dalej ośmieszać demokratów i liberalne media. Zyskać ma Rosja, która ujawni fałszerstwo i złe intencje swoich przeciwników. Legitymacja mainstreamowych mediów ucierpi.

13 stycznia 2017, piątek

Buzzfeed broni tekstu i pisze, że m.in. izraelski wywiad badał te same dokumenty. Ponadpartyjna komisja w amerykańskim Senacie ma zbadać związki Trumpa z Rosją. Wszyscy pozostają przy swoich opiniach. Do inauguracji prezydenta został tydzień.

Epilog

W kategorii dziennikarstwa, które może wypalić w twarz, to zagrywka o naprawdę wysoką stawkę. Może zniszczyć Trumpa jeszcze przed inauguracją albo doprowadzić do rozpoczęcia procedury impeachmentu. Ale może zniszczyć publikujących, pociągnąć w dół liberalne media, a Trumpowi dać teflonową powłokę na resztę kadencji. Nic już go nie obciąży przez cztery lata. Albo osiem.

Nie ma lepszej definicji „epoki postprawdy”, uwierzcie. A czy po „postprawdzie” dowiemy się prawdy? Dokumenty agencji wywiadowczych mają przynajmniej 25-letnią klauzulę tajności, po której mogą zostać opracowane i udostępnione. Tylko jaka to wtedy będzie era? „Post-postprawdy?”. Pozostaje liczyć, że dokumenty ujawni wcześniej, na przykład w 2024, prezydent Ivanka Trump.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij