Świat

Alternatywna wersja historii według Borisa Johnsona

Przemowa rezygnacyjna Johnsona mogła wywołać złość, zażenowanie lub rozbawienie, w zależności od poglądów politycznych i nastawienia do życia. W swoim mniemaniu były premier jest zwycięskim bohaterem, uwielbianym przez tłumy przywódcą, podstępnie wyrzuconym z parlamentu.

W piątek 9 czerwca Boris Johnson znowu zrezygnował. Jedyne dziewięć miesięcy od swojej poprzedniej rezygnacji, wówczas z funkcji premiera, tym razem zrzekł się mandatu posła do Izby Gmin.

Niewielka to strata dla mieszkańców z okręgu Uxbirdge i South Ruislip, których Johnson reprezentował, bowiem były premier częściej bywał na wakacjach za granicą niż w Parlamencie. Chodzi o to, żeby się nie narobić, prawda? Za to wzniecić jak najwięcej emocji. A najważniejsze to nie dać się zapomnieć – i może dlatego były premier użył aż tysiąca słów, gdzie wystarczyłoby jedno, którego zabrakło: przepraszam.

Boris odchodzi, karta jokera się zgrała

Rzucał za to na prawo i lewo tropami spiskowych teorii dziejów. Było i polowanie na czarownice, i zemsta, sąd kapturowy i spisek sił niesprzyjających w celu odwołania brexitu. Pełna wersja dla odważnych, ja zakrztusiłam się nektarynką, kiedy pajac powiedział, że traktuje swoje obowiązki parlamentarzysty poważnie.

Johnson po raz kolejny pisze alternatywną wersję historii, w której sam jest niezmiennie bohaterem, zwycięzcą i uwielbianym przez tłumy przywódcą, a także ofiarą kluchowatych służb cywilnych. Odchodząc ze stanowiska premiera, pożegnał się słowami „hasta la vista”; tym razem stwierdził, że smutno mu jest zostawiać parlament „przynajmniej na razie”. To chyba miał być żart, bo nikt go do odejścia w ubiegły piątek nie zmuszał.

Na początku zeszłego tygodnia Johnson otrzymał projekt ostatecznego raportu z dochodzenia komisji parlamentarnej w sprawie „Partygate”, czyli alkoholowych bib rządu podczas pandemii. Komisja dochodziła, czy były premier wprowadził parlament w błąd, kiedy twierdził, że nic nie wiedział o łamaniu prawa podczas imprez w czasie wprowadzonego przez jego rząd lockdownu. Johnson miał bowiem prawo zapoznać się z wnioskami z czternastomiesięcznego dochodzenia, zanim zostaną ogłoszone publicznie, co miało nastąpić w tym tygodniu. Komisja, żeby nie było wątpliwości, składa się w większości z torysów (w tym co najmniej dwóch arcybrexitowców), bo odzwierciedla rozkład mandatów w Izbie Gmin.

Na łeb na szyję: trajektoria polityczna Borisa Johnsona

Przemowa rezygnacyjna Johnsona wywołała złość, zażenowanie, i/lub rozbawienie, w zależności od politycznych poglądów i nastawienia do życia. Zaraz po nasikaniu do własnej piaskownicy (obsztorcowaniu rządu, który podobno nie jest prawdziwie konserwatywny) Johnson zaatakował przewodniczącą komisji, która jego zdaniem miała na celu „wypędzenie go z Parlamentu”. Szkoda, że Johnson nie dał szansy sprawdzić się tej idiotycznej teorii. Moglibyśmy się wtedy przekonać, ile poparcia zostało mu nie tylko we własnej partii, ale i wśród wyborców. Bo „wyrzucić” go z Parlamentu mogli jedynie wyborcy z jego okręgu, nie komisja. A rezygnując z mandatu, Johnson odebrał wyborcom tę szansę.

Wbrew insynuacjom Johnsona zbliżające się publiczne ogłoszenie wyników dochodzenia nie oznaczało wcale automatycznego końca jego kariery parlamentarnej, nawet gdyby Komisja stwierdziła, że złożył fałszywe oświadczenie w parlamencie. W takim przypadku komisja mogłaby jedynie zarekomendować zawieszenie Johnsona. Gdyby rekomendowany czas zawieszenia przekroczył 10 dni, istniałoby prawdopodobieństwo zakończenia całej sprawy wyborami uzupełniającymi.

Najpierw jednak Izba Gmin (gdzie ogromną przewagę mają torysi) musiałaby zaakceptować i sam wynik dochodzenia, i rekomendowany okres karny. Ponieważ zwyczajowo posłowie mają w tych kwestiach wolną rękę w głosowaniu, wyszłoby czarno na białym, jakim naprawdę poparciem cieszy się były premier. Co ważne, nawet przegłosowanie zawieszenia nie musiałoby oznaczać konieczności wyborów uzupełniających – nikt Johnsona z parlamentu nie wyrzucał. Wyborcy z okręgu Johnsona musieliby wystosować petycję o odebranie mandatu, a co najmniej 10 proc. wyborców musiałoby tę petycję podpisać, by zostały ogłoszone nowe wybory.

Nie dowiemy się więc, ilu wyborców podpisałoby się pod taką petycją ani czy Johnson przegrałby tym razem w wyborach z np. Lordem Kubłogłowym, bo nasz były premier, jak przystało na emocjonalnie niedojrzałego męża stanu, w desperackiej próbie kontrolowania narracji sam rzucił mandat.

Po żalach i lamentach nad własnym losem Johnson wyznał jeszcze, że zawiódł się, wierząc w „bezstronność naszego systemu”. Wiara Johnsona w bezstronność systemu musiała być naprawdę zaślepiająca, bo zrezygnował z mandatu w parę godzin po ogłoszeniu zatwierdzonej wersji jego listy zasłużonych, czyli tych, którzy dostaną dodatkowe literki przed nazwiskiem lub/i dożywotnią posadę w Izbie Lordów. Takowy przywilej przysługuje niestety każdej i każdemu odchodzącemu premierowi. Nic dziwnego, że Johnson stracił wiarę – okazało się, że tatuś, którego kandydaturę Johnson sam wpisał na listę zasłużonych, jednak nie zostanie rycerzem. I niby dlaczego? Kolejna niesprawiedliwość! Przecież Johnsonowi udało się wcześniej posadzić brata w Izbie Lordów.

Komentarze i kontrowersje związane z Johnsona nominacjami rzekomo zasłużonych trwały od miesięcy. Teraz już wiemy, kto i co dostanie, nawet jeśli zagadką pozostaje dokładnie, za co właściwie. Wbrew wielu komentarzom najmniej kontrowersyjna jest prawdopodobnie kandydatura fryzjera Johnsona (fryzjera parlamentarnego, z którego usług korzystał premier) – będzie przynajmniej jakaś aktualna ilustracja mitu o mobilności społecznej.

Przychodzi założyciel Grupy Wagnera do brytyjskiego Ministerstwa Skarbu…

Skoro o włosach, na liście jest też Michael Fabricant, którego większość rozpoznaje dzięki fryzurze, znany także z nieco kontrowersyjnych filmików na YouTubie i z tego, że podczas pełnienia mandatu poselskiego wziął udział w reality show Pierwsza randka.

Dzięki rekomendacji Johnsona w Izbie Lordów dożywotnio zasiądą teraz m.in. Charlotte Owen, która skończyła studia w 2015 roku i przez chwilę pełniła funkcję doradczą, a także Ross Kempsell, pracujący dla Ruperta Murdocha (Times Radio i TalkRadio), któremu Johnson w sławetnym wywiadzie opowiadał, jak w chwilach wolnych buduje modele autobusów z pudełek.

A bohaterka i patriotka, była ministra spraw wewnętrznych, która wspaniałomyślnie przyznała uchodźcom bilety w jedną stronę do Rwandy, Priti Patel, zostanie Damą Komandor! Kolejny tuz na liście, purytański obibok przestrzegający przed państwem opiekuńczym, a który nie wypuścił jeszcze własnej niani – Jacob Rees Mogg – od teraz także będzie rycerzem. Poza tym na liście figurują imprezowicze z czasów pandemii. Martin Reynolds, prywatny sekretarz Johnsona przezwany „party Marty”, bo zaprosił ponad 100 osób na drinki w ogrodzie przy Downing Street 10, podczas gdy my mogliśmy się widywać z nie więcej niż jedną osobą spoza własnego domostwa. Usługi Shauna Baily i Bena Malleta, zamieszanych w imprezy podczas lockdownu, również zostaną nagrodzone tytułami. Damą zostanie Shelly Williams-Walker, rzekoma didżejka na sławetnych zabawach.

Dla uchodźców mamy bilet do Rwandy. W jedną stronę

Tymczasem, na koniec przemowy rezygnacyjnej, gdyby ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości, że napisał ją sfrustrowany narcyz, którego majestat Komisja śmiała najwyraźniej obrazić, Johnson przypomniał nam, że to on przecież przywodził światowemu wsparciu dla Ukrainy.

Niedługo ukażą się pamiętniki Johnsona. Mam prośbę: nie kupujcie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Johanna Kwiat
Johanna Kwiat
Korespondentka Krytyki Politycznej z Londynu
Artystka, tłumaczka symultaniczna, amatorka kwaśnych jabłek. Absolwentka Wydziału Antropologii Kultury Goldsmith College, University of London. Korespondentka Krytyki Politycznej z Londynu.
Zamknij