Świat

Boris odchodzi, karta jokera się zgrała

Era Johnsona, który całe życie marzył o stanowisku premiera i widział się na Downing Street dwie, a nawet trzy kadencje, kończy się, zanim tak naprawdę się zaczęła. Kończy się brzydko i groteskowo. Johnson odchodzi w niesławie.

„To niewiarygodne. Gdy piszę te słowa, premier ciągle jest zabunkrowany na Downing Street. Zachowuje się jak nielegalny osadnik na pustyni Synaj, który przykuł się do kaloryfera albo jak David Brent straszący w biurze z The Office, w poruszającym odcinku serialu, w którym odmawia przyjęcia do wiadomości, że został zwolniony. Czy ktoś – prywatny sekretarz królowej, policjant pilnujący drzwi przy Downing Street – nie powinien powiedzieć szefowi rządu, że właśnie wyleciał z pracy?” Tak w maju 2010 roku Boris Johnson pisał o Gordonie Brownie.

W ostatnich dniach ten felieton zestarzał się jak najlepsze wino, w czwartek rano śmiał się z niego cały angielski polityczny Twitter. Ciągnący się dwie doby proces rezygnacji Johnsona miał w sobie faktycznie wiele z farsy. W miejscu, gdzie stacja Sky News przeprowadzała wywiady z politykami przed siedzibą parlamentu, ktoś z doskonałym wyczuciem ironii puszczał na cały głos główny muzyczny motyw z Benny Hilla.

Przypomnijmy pokrótce sekwencję wydarzeń. Najpierw zrezygnowali dwaj czołowi członkowie gabinetu: kanclerz skarbu Rishi Sunak i minister zdrowia Sajid Javid. Potem posypały się rezygnacje kilkudziesięciu członków rządu, na ogół spoza gabinetu, pełniących funkcje odpowiadające naszym wiceministrom. Sam gabinet namawiał w czwartek Johnsona do rezygnacji. Michael Gove, minister odpowiedzialny za kluczową dla agendy Johnsona politykę wyrównywania różnic regionalnych, kiedyś bliski współpracownik premiera, miał w czwartek dać Johnsonowi czas do północy na rezygnację. Premier zwolnił go z ministerialnych funkcji, zanim wybiła dwunasta. We wtorek nowy kanclerz skarbu Nahdim Zahawi oświadczył, dzień po przyjęciu ministerialnej teki, że premier powinien odejść.

Tysiąc udręk Borisa Johnsona

W końcu, gdy problemem stało się zapełnienie wakatów w rządzie, Johnson w czwartek o 12.30 angielskiego czasu wyszedł przed słynne czarne drzwi siedziby premiera i wygłosił oświadczenie. Przyznał, że Partia Konserwatywna potrzebuje nowego lidera, który zostanie przyszłym premierem. Zapowiedział, że pozostanie na stanowisku, aż partia nie wybierze nowego lidera jesienią, obiecał, że w tym czasie ograniczy się do administrowania krajem, nie będzie wprowadzał żadnych nowych polityk.

Era Johnsona, który całe życie marzył o stanowisku premiera i widział się na Downing Street dwie, a nawet trzy kadencje, kończy się, zanim tak naprawdę się zaczęła. Kończy się brzydko i groteskowo. Johnson odchodzi w niesławie, dla liberalnej i lewicowej części opinii publicznej stał się symbolem upadku brytyjskiej polityki, ucieleśnieniem instytucjonalnej korupcji, kolesiostwa i kłamstwa. Także dla środowisk konserwatywnych Johnson okazał się rozczarowaniem, kimś, kto – jak napisał w komentarzu redakcyjnym „The Economist” – konsekwentnie stawiał swój własny interes ponad tym partii i państwa. Jest to tym bardziej spektakularny upadek, gdy przypomnimy sobie, jak wysoko stały akcje Johnsona po wyborach w 2019 roku. Nie tylko zapewnił wtedy swojej partii największą od lat 80. większość w Izbie Gmin, nie tylko zmiażdżył laburzystów, ale zdołał też pozyskać dla swojej partii okręgi wyborcze na północy i w środkowej Anglii (tworzące tzw. Czerwony Mur), które na Partię Pracy głosowały nieprzerwanie od wielu dekad, jeśli nie od początku jej istnienia.

Kłamstwa i słupki

Co spowodowało upadek Johnsona? Zaledwie miesiąc temu, na początku czerwca, Johnson wygrał głosowanie nad wotum zaufania wśród posłów własnej partii, przeciwnikom premiera nie udało się go odwołać. Choć wielu komentatorów twierdziło wtedy, że to początek końca Johnsona i prędzej czy później jego przeciwnicy w partii uderzą ponownie, to nikt chyba nie spodziewał się, że stanie się to tak szybko.

Bezpośrednią przyczyną upadku Johnsona była tzw. afera Pinchera. W zeszłą środę Chris Pincher, zastępca rzecznika dyscypliny w Izbie Gmin – funkcja polegająca w największym skrócie na pilnowaniu deputowanych, by głosowali i wypowiadali się zgodnie z linią partii – musiał ustąpić. Powodem były oskarżenia o to, że w trakcie imprezy w ekskluzywnym, dostępnym tylko dla członków Carlton Club, upił się i „niewłaściwie dotykał” dwóch mężczyzn. Do mediów szybko zaczęły jednak przeciekać informacje o licznych podobnych oskarżeniach pod adresem Pinchera, ciągnących się na przestrzeni dekady z hakiem. Pojawiło się pytanie, czy Johnson, nominując Pinchera na to stanowisko, o nich wiedział. Premier zaprzeczył, tę wersję wspierali publicznie wierni mu ministrowie. Następnie wersja Downing Street się zmieniła: urząd premiera twierdził, że Johnson słyszał o oskarżeniach, ale żadne z nich nie było potwierdzone. Były główny doradca Johnsona i twórca kampanii wspierającej brexit Dominic Cumming napisał, że Johnson miał powiedzieć o Pincherze „Pincher by name, pincher by nature” – „to pinch” znaczy szczypać, łapać. Emerytowany wysoki urzędnik ministerstwa spraw zagranicznych, gdzie wcześniej pracował Pincher, sir Simon McDonald, ujawnił, że Johnson był w tej sprawie „osobiście informowany”. Znów okazało się, że Johnson wszystkich okłamał.

Nie zrobił tego po raz pierwszy. Kłamał całe polityczne życie. Z pierwszej pracy dziennikarskiej wyrzucono go za sfabrykowanie cytatu eksperta – prywatnie ojca chrzestnego Johnsona. W następnej pracy, jako naczelny konserwatywnego tygodnika „Spectator”, Johnson okłamał swojego wydawcę, Conrada Blacka, łamiąc obietnicę, że jako naczelny nie będzie startował do Izby Gmin. Johnson na tyle podniósł jednak nakład pisma, że Black machnął na to ręką i go nie zwolnił. Następnego szefa, lidera Partii Konserwatywnej Michaela Howarda, Johnson okłamał w sprawie pozamałżeńskiego romansu – Howard był wściekły, gdyż wierząc swojemu koledze z partii, zaprzeczał w mediach plotkom o romansie, ośmieszając się publicznie. W 2019 roku szkockie sądy uznały, że Johnson okłamał królową, gdy przekonał ją do zawieszenia prac parlamentu na miesiąc – zbliżał się termin brexitu i Johnson chciał mieć swobodę w negocjacjach z UE, którą ograniczałaby kontrola obradującego parlamentu. Pod koniec zeszłego roku premier kłamał w sprawie przyjęć odbywających się w jego siedzibie w trakcie lockdownów.

Czy teraz powiedział o jedno kłamstwo za daleko? Tak i nie do końca. Nie do końca, bo konserwatyści przełknęliby i kłamstwa w sprawie Pinchera, gdyby nie to, że Johnson i kierowana przez niego partia wyraźnie tracą poparcie. Poparcie dla premiera osiągnęło szczyt w 2019 roku i od tego czasu spada. Według Poll of Polls Politico na przełomie listopada i grudnia 2021 laburzyści wyprzedzili – licząc średnie sondażowe poparcie – torysów i od tego czasu ich przewaga rośnie. Dziś wynosi 7 punktów procentowych. 24.06. torysi przegrali podwójne wybory uzupełniające do Izby Gmin w Wakefield, z Partią Pracy oraz w okręgu Tiverton i Honton, z Liberalnymi Demokratami. Wakefield było jednym z okręgów Czerwonego Muru, zdobytych przez torysów w 2019 roku, Tiverton i Honton okręgiem, gdzie torysi wygrywali od dwustu lat. Wielu komentatorów odczytywało te wyniki jako znak, że zbudowana przez Johnsona koalicja z 2019 roku, łącząca eurosceptyczny, ludowy elektorat z biednych okręgów północnej i środkowej Anglii z zamożnymi, naturalnie torysowskimi okręgami z południa, zaczyna się sypać.

Wielkie kłamstwo Borisa Johnsona

Równie istotne jak kłamstwa były więc słupki poparcia. Elita partii uznała, że Johnson przestał być wyborczym atutem, stał się obciążeniem, że z takim liderem nie uda się wygrać następnych wyborów. Można wiele zarzucić torysom, ale trzeba im jedno oddać: to jest partia, a nie prywatny folwark lidera, czy oddająca mu część sekta – jak to zdarza się w Polsce. Niezależnie od przeszłych zasług partia potrafi odsunąć nierokującego już dalej lidera, o czym boleśnie przekonała się Thatcher w 1990 roku, mimo trzech wygranych elekcji z rzędu.

Co dalej?

Pytanie, na ile dziś partia będzie w stanie przeprowadzić gładko proces zmiany władzy. Zastanawiające jest, że w czwartek Johnson nie użył słowa rezygnacja i formalnie nie ustąpił z funkcji premiera. Część prominentnych postaci w partii chciałoby, by Johnson odszedł natychmiast, a jako premier techniczny zastąpił go ktoś inny. Wszystko wskazuje jednak na to, że Johnson zamierza zostać do czasu, aż torysi wyłonią nowego lidera, co potrwać może kilka miesięcy. Wspomniany Cummings radzi torysom na Twitterze, by natychmiast „eksmitowali” Johnsona albo znajdzie on jakiś sposób, by utrzymać się przy władzy. Także „The Times” zastanawia się, czy Johnson nie gra przypadkiem na czas i nie planuje wbrew wszystkiemu maksymalnie wydłużyć swojej kadencji, aż jego przeciwnicy zmęczą się i poddadzą. Ten scenariusz, biorąc pod uwagę to, jak w ostatnich dniach zapadło się poparcie Johnsona, wydaje się jednak mało realny, ale to w końcu Boris.

Kto może zastąpić Johnsona? Bliski torysom „Daily Telegraph” podzielił kandydatów do sukcesji po Johnsonie na cztery grupy. Pierwsi to twardzi brexitowcy, najpoważniejszą kandydatką w tej grupie jest ministra spraw wewnętrznych Priti Patel. Jako liderka partii gwarantowałaby napięte relacje z Europą, bardzo restrykcyjną politykę migracyjną, twardą politykę prawa i porządku. Druga grupa to zwolennicy bardziej „prospołecznego” konserwatyzmu, a przynajmniej aktywniejszego zaangażowania państwa, przede wszystkim w wyrównywanie różnic regionalnych. Do tej grupy należą najpoważniejszy dziś kandydaci do sukcesji, wspomniani Javid i Sunak. Kolejna grupa to liberalni centryści, osoby stawiające sobie za zadanie zjednoczenie wszystkich skrzydeł partii. Tu najpoważniejszą kandydatką jest ministra handlu, Penny Mordaunt. Dalej mamy neothatcherystów, zwolenników cięć podatków i wydatków rządowych. Ich najpoważniejsi kandydaci to wspomniany Zahawi oraz ministra spraw zagranicznych, Liz Truss. Ostatnia grupa to frakcja „wojskowa”: politycy z wcześniejszą karierą w wojsku, przedstawiający się jako kandydaci na czasy globalnych niepokojów, walczący o takie sprawy jak wzrost wydatków na obronność. Tu najpoważniejszym kandydatem wydaje się obecny minister obrony Ben Wallace.

Sondaż Ipsos z tego tygodnia wskazuje, że najwięcej ankietowanych na pytanie „kto poradziłby sobie jako następny premier” wskazuje Sunaka, jako jedyny z polityków torysów wyprzedza on lidera laburzystów, Keira Starmera. Gdyby wygrał wybory na lidera, Sunak byłby pierwszym Brytyjczykiem południowoazjatyckiego pochodzenia na czele Partii Konserwatystów i rządu. Lidera wybierają jednak członkowie partii, a tym nie podoba się opór Sunaka wobec dalszych cięć podatków. Sunak jest też naprawdę bogaty, jego wspólny majątek z żoną szacowany jest na 730 milionów funtów. Przytłaczającą większość aktywów wniosła w związek małżonka polityka, Akshata Murty, córka indyjskiego miliardera z branży IT. Kilka miesięcy temu okazało się, że Murty nie ma rezydencji podatkowej w Wielkiej Brytanii, co nie pomoże jej mężowi w wyścigu o stanowisko lidera partii. Jej członkowie mogą też uznać, że ktoś aż tak bogaty nie będzie dobrym wyborem w sytuacji, gdy Brytyjczycy zmagają się z rosnącymi kosztami życia.

Z polskiego punktu widzenia najważniejsze pytanie brzmi, jak będzie wyglądała brytyjska polityka po Johnsonie w kwestii Ukrainy. Uważa się, że prawdziwym autorem brytyjskiej strategii w tym obszarze był nie Johnson, ale Ben Wallace. Jeśli to on przejmie ster rządów albo jeśli zrobi to Liz Truss, możemy spodziewać się kontynuacji. Jeśli nie, to i tak raczej nie czeka nas radykalny zwrot w Londynie. Ten może nastąpić w kwestiach gospodarczo-społecznych. W partii jest wyrazista frakcja, która chciałoby odpowiedzieć na wszystkie obecne kryzysy „thatcheryzmem na sterydach”.

Kłopotliwe dziedzictwo

Jak zawsze w takich sytuacjach pojawia się pytanie o dziedzictwo Johnsona. Boris na pewno osiągnął jedno: nikt nie powie o nim, że jako premier nie odcisnął piętna na swoim kraju. Kierował nim w przełomowych momentach. Jego kadencja zaczęła się od brexitu, potem przyszła pandemia, w końcu wojna w Ukrainie. Problem w tym, że na razie ocena polityki Johnsona w tych dwóch pierwszych obszarach jest zdecydowanie krytyczna. Johnson zlekceważył pierwsze sygnały dotyczące zagrożenia, jakie stwarzał covid, opóźniając wprowadzenie lockdownu, na samym początku otworzył szeroko drzwi wirusowi. Gdyby rząd zareagował szybciej, liczba ofiar w pierwszych miesiącach pandemii byłaby mniejsza. Później co prawda rząd Johnsona całkiem sprawnie poradził sobie z akcją szczepień, ale ogólnie jego przywództwo w trakcie pandemii było chwiejne, niekonsekwentne, zbyt zależne od sondaży i opinii publicznej, zbyt mało oparte na realnej wiedzy.

Brexit był jedną z trzech wielkich obietnic Johnsona. Dla jednych jego wielkim osiągnięciem jest to, że doprowadził sprawę do finału. Dla innych to Johnson jest winny całego zamieszania, jakie przyniósł i jeszcze przyniesie brexit. Można się bowiem zastanawiać, czy gdyby Johnson nie przyłączył się do kampanii za opuszczeniem Unii, nie zaangażował w nią swojego niewątpliwego talentu politycznego, Brytyjczycy nie zadecydowaliby inaczej. Najbardziej nieprzychylna Johnsonowi interpretacja mówi, że zaangażował się on w kampanię na rzecz brexitu nie z przekonania, ale dlatego, że uznał, że tylko wywołany przez brexit chaos może go wynieść na upragnione stanowisko premiera – dla własnych ambicji sprowadził na kraj coś, co może jeszcze okazać się katastrofą. Im bardziej Brytyjczycy negatywnie będą oceniali brexit, tym gorsza będzie ocena Johnsona.

Wielka Brytania dryfuje donikąd

czytaj także

Sprawa brexitu daleka jest przy tym od zamknięcia. Z inicjatywy Johnsona w parlamencie trwają zaawansowane prace nad ustawami pozwalającymi wycofać się Wielkiej Brytanii z tzw. protokołu irlandzkiego. Gdyby faktycznie Londyn go uchylił, groziłoby to nawet wojną handlową z Unią. Z kolei istnienie protokołu blokuje powstanie rządu w Irlandii Północnej.

Drugą wielką obietnicą Johnsona było nowe zdefiniowanie globalnej roli Wielkiej Brytanii. Poza aktywnym przywództwem w kwestii Ukrainy zupełnie się to nie udało. Można tłumaczyć to brakiem czasu, ale nie byłoby też widać żadnych konkretnych pomysłów, jak nowa Globalna Brytania miałaby wyglądać.

Wreszcie ostatnia obietnica dotyczyła współczującego, prospołecznego toryzmu, zaangażowanego w politykę wyrównywania szans, głównie przez inwestycje w zaniedbane, uboższe części kraju. Ten projekt też nie wyszedł poza retorykę, a jeśli dokona się „thatcherowska” korekta polityki po wyłonieniu nowego premiera, cały projekt pójdzie do kosza. Jak więc widać, dziedzictwo Johnsona jest mocno wątpliwe, kontrowersyjne, niedokończone.

Johnson jako symptom

Johnson to trzeci z rzędu lider torysów, który odchodzi przegrany w trakcie kadencji. Cameron popełnił efektowne polityczne samobójstwo, ogłaszając referendum w sprawie brexitu, May została zmuszona do odejścia, bo nie była w stanie zdobyć poparcia dla wynegocjowanej przez siebie umowy rozwodowej z Europą, wreszcie Johnson odchodzi w niesławie po serii żenujących afer.

Wydawałoby się, że partia z takimi liderami powinna być łatwym celem dla konkurentów. A jednak w ciągu ostatnich dwunastu lat czterokrotnie wygrała wybory. Co pokazuje, jak głęboki jest też kryzys głównej siły opozycyjnej, Partii Pracy i jakość jej przywództwa – dającego się ogrywać jak dzieci Cameronowi, Johnsonowi, a nawet pozbawionej charyzmy May.

Johnson jest symptomem głębokiego kryzysu współczesnych demokracji liberalnych. Jest wybitnym politycznym talentem, umiejącym jak mało kto komunikować się z wyborcami, także spoza swojej politycznej bańki, brakuje mu jednak głębi, dyscypliny i charakteru, by piastować najważniejsze funkcje w państwie. Brytyjski establishment sięgnął po Johnsona po serii kryzysów, jakie sam na siebie sprowadził. Zdecydował się zagrać kartą Jokera, polityka-błazna, który, nawet jeśli nie potrafi rozwiązać problemów ludzi, to potrafi stworzyć z polityki fascynujący spektakl, sprawiający, że przynajmniej jego wyborcy dobrze się bawią. Wobec kaskady problemów z ostatnich lat – pandemia, wojna, kryzys kosztów życia, trwający od dekad problem niskich wzrostów produktywności brytyjskiej gospodarki – okazało się jednak, że karta jokera szybko się zużywa i zamiast bawić ludzi, wywołuje ich gniew. Jaka będzie następna położona na stół karta? Torysi, jak słabi dziś by się nie wydawali, mają potężną większość i kilka lat do wyborów. Czy w tych warunkach znajdą dobrą polityczną kartę w swoich szeregach, wcale nie jest takie pewne.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij