Świat

Głos czy suwerenność? Australia spiera się o dekolonizację

Wiele aborygeńskich aktywistek ma poczucie, że Głos da im szansę na uchwalenie przepisów mających realny potencjał zmniejszenia skali problemów. Wypracowane przez społeczność rdzenną Oświadczenie Uluru z 2017 roku wprost wzywało do przeprowadzenia referendum w tej sprawie.

Ponad pół wieku po oficjalnym zaliczeniu ludności aborygeńskiej i Wyspiarzy z Cieśniny Torresa w poczet pełnoprawnych Australijczyków, biała większość znów zadecyduje o ich prawach. W czwartym kwartale tego roku w referendum konstytucyjnym mieszkańcy i mieszkanki kraju pozwolą lub nie na utworzenie stałego ciała doradczego w parlamencie. Może ono przyjąć formę luźno określonej instytucji Głosu, o równie niekonkretnie sprecyzowanych prerogatywach w sprawach dotyczących ludności rdzennej.

Referendum odbędzie się między październikiem a grudniem 2023 roku. Pod koniec marca laburzystowski premier Anthony Albanese ogłosił treść pytania: „Czy zgadzasz się na zmianę konstytucji uznającą pierwsze ludy w Australii poprzez ustanowienie Głosu Aborygenów i Wyspiarzy z Cieśniny Torresa?”

Jeśli poprawka zostanie przyjęta, będzie to pierwsza wzmianka o ludności rdzennej w australijskiej konstytucji, pochodzącej z 1900 roku. Zmianę musi zatwierdzić większość głosujących w skali kraju oraz większości stanów i terytoriów, ale sondaże wskazują, że za jest około 60 proc. ankietowanych i w każdym z regionów opcja „tak” wygrywa. Byłaby to dopiero dziewiąta zatwierdzona spośród 45 poddanych referendum poprawka do konstytucji i pierwsza od 1977 roku. Ta z 1967 roku, uznająca osoby aborygeńskie za obywatelki, miała największe poparcie spośród wszystkich ośmiu dotychczas przegłosowanych zmian ustawy zasadniczej. „Za” było ponad 90 proc. głosujących (wśród których nie było jeszcze Aborygenów).

O jeden przyczółek za daleko, czyli wiele hałasu o Wyspy Salomona

Dla zwolenników ustanowienia Głosu referendum to znaczący krok w kierunku dekolonizacji Australii. Pomysł wywołuje oczywistą krytykę ze strony pełnej osadniczych rasistów prawicy. Partia Narodowa jest otwarcie przeciw, większa Partia Liberalna wciąż „zastanawia się” nad stanowiskiem. Ale również wśród samych zainteresowanych sprawa budzi kontrowersje. Pojawiają się liczne głosy przekonujące, że dekolonizacja Aborygenów powinna nastąpić, ale nie na zasadach określonych przez białą większość. W lutym, w ramach sprzeciwu wobec referendum, z partii Zielonych odeszła Lidia Thorpe, aborygeńska senatorka i jedna z najgłośniejszych aktywistek walczących o prawa rdzennej ludności.

Głos – realizm czy idealizm?

Thorpe uznała, że proponowane rozwiązanie jest nieakceptowalne. Jest orędowniczką dalej idących zmian konstytucyjnych, które jednoznacznie uznałyby, że ludność aborygeńska nigdy nie zrzekła się suwerenności i w związku z tym nadal nią dysponuje.

Wśród przeciwników Głosu w proponowanej formie jest też aborygeński historyk Gary Foley. Uważa on, że rządy będą ignorowały aborygeńskie stanowisko, a samo wpisanie instytucji do konstytucji niczego nie da. Foley przekonuje, że realna zmiana nastąpi tylko w wyniku uznania, że Australia jest krajem zbudowanym na przemocy wobec ludności rdzennej.

Spór o własność ziemi, to jak kłótnia pcheł o to, która jest właścicielem psa

Dotąd wszelkie decyzje w sprawie uznania rdzennej ludności podejmowane były na zasadach określonych przez białych osadników. Aborygeńska badaczka Aileen Moreton-Robinson nazywa to „białym posiadaniem” (The White Possessive to tytuł jej przełomowej książki z 2015 roku). Termin oznacza nie tylko odebranie ludności rdzennej praw człowieka, ale i prawa do posiadania – ziemi, tożsamości, wiedzy. Z tej pozycji Moreton-Robinson krytykuje również przyjęte w 1993 roku prawo do rdzennego tytułu do ziemi (Native Title Act), które co prawda potwierdza, że ziemia w Australii należała pierwotnie do Aborygenów, ale równocześnie wpisuje spory o ziemię w ramy osadniczego systemu prawnego i sądów. Aborygenki mogą mieć ziemię, ale znów – na zasadach białych.

Demonstracja antykolonialna w Melbourne. Fot. Johan Mouchet/Unsplash

Dla większości parlamentarnej lewicy i sporej części Aborygenów propozycje Thorpe i Foleya są zbyt radykalne. Nie na poziomie treści, bo unceded sovereignty jest podstawą aborygeńskiej tożsamości politycznej (i po prostu faktem historycznym), ale politycznym. Krytycy uważają, że eskalowanie żądań może zmniejszyć szansę na wprowadzenie Głosu, a to najbardziej realna, osiągalna zmiana, zaś hasła o suwerenności są polaryzujące. Lepszy Głos bez konstytucyjnego uznania aborygeńskiej suwerenności niż nic.

Spóźniona sprawiedliwość

Jak przyznał premier Albanese, rdzenni mieszkańcy wciąż mają o 10 lat niższą spodziewaną długość życia od reszty Australijek i Australijczyków i dwukrotnie wyższe wskaźniki samobójstw. W 2018 roku tylko 82 proc. dzieci aborygeńskich chodziło do szkół (wśród tych mieszkających poza miastami 63 proc.), w porównaniu do 92 proc. reszty. Ludność rdzenna stanowi tylko 3,2 proc. populacji kraju i jedną trzecią więźniów. Aborygeni pięciokrotnie częściej umierają z powodu choroby alkoholowej i powiązanych schorzeń, mimo że jest wśród nich więcej abstynentów.

Australijska konstytucja wciąż pozwala parlamentowi uchwalać prawa odnoszące się tylko do wybranych „ras” i mimo wieloletniej debaty teoretycznie nic nie stoi na przeszkodzie, by były to przepisy otwarcie dyskryminujące osoby rdzenne. Wiele aborygeńskich aktywistek ma poczucie, że Głos da im szansę na uchwalenie przepisów mających realny potencjał zmniejszenia skali problemów. Wypracowane przez społeczność rdzenną Oświadczenie Uluru (Uluru Statement from the Heart) z 2017 roku wprost wzywało do przeprowadzenia referendum w sprawie Głosu.

Społeczny rasizm trwa w najlepsze nawet w krajach, gdzie biali osadnicy są nieco bardziej otwarci na wzięcie odpowiedzialności za swoją kolonialną przemoc – jak w Aotearoi (Nowej Zelandii), Kanadzie, Kolumbii czy Chile. Nie przekłada się to na konstytucyjne uznanie ludności rdzennej. Wiele państw nadal żyje w urojonej wizji terra nullius, czyli ziemi niczyjej, odkrytej dopiero przez białych. Szczególnie widoczne jest to w Argentynie, kraju zbudowanym na absurdalnej idei „wszyscy tu przypłynęliśmy”. Inne państwa wciąż umniejszają zbrodnie (jak Dania w odniesieniu do Kalaallit Nunaat, czyli Grenlandii). Wyjątkiem jest Boliwia, która konstytucyjnie chroni wielonarodowość, obejmującą ludy rdzenne.

Na łasce osadników

Pod względem strategii politycznej argumenty większości australijskiej lewicy są dość przekonujące. Zresztą za Głosem opowiada się 80–90 proc. ludności rdzennej, a to ona powinna decydować o preferowanej formie reprezentacji.

Suwerenność nie jest szczególnie precyzyjnym pojęciem. Jednak zwykle mieści się w ramach pojęciowych opartych na niepodległości decyzyjnej danej wspólnoty politycznej (albo niewtrącaniu się innych suwerenów) oraz określonym terytorium, na którym ta niepodległość obowiązuje. O tych ramach często mówi się jako o suwerenności westfalskiej, nawiązując do pokoju westfalskiego z 1648 roku, który ją rzekomo zdefiniował (co ma luźny związek z faktami). To na podstawie tak rozumianej suwerenności europejskie mocarstwa skolonizowały, a potem zdekolonizowały globalne Południe. Dziś państwa są powszechnie rozumiane jako terytorialnie oddzielone, nienakładające się na siebie jednostki, którym przynajmniej w teorii inne kraje nie mogą narzucać decyzji bez wcześniejszej dobrowolnej zgody.

Dlatego dla wielu osób wezwania do aborygeńskiej – czy szerzej, rdzennej – suwerenności oznaczają secesję, ustanowienie państwa aborygeńskiego w oderwaniu od Australii. Sprzeciw nie musi być więc rasistowski. Może być instynktowną reakcją na perspektywę rozczłonkowania państwa, która co do zasady wywołuje podobne reakcje niezależnie od tego, czy mowa o Katalonii, czy Aborygenach.

Niezrównoważona Australia

czytaj także

Tymczasem rdzenna suwerenność z tą eurocentryczną wizją ma niewiele wspólnego. W Oświadczeniu Uluru aborygeńskie aktywistki jednoznacznie podkreśliły, że dla nich to „pojęcie duchowe, pokoleniowe więzi narodów aborygeńskich i z Wysp w Cieśninie Torresa z ziemią, matką naturą, na której się urodziły i do której pewnego dnia powrócą”. Oświadczenie mówi wprost, że taka suwerenność współistnieje z tą należącą do Korony.

Mówienie o jednej wizji rdzennej suwerenności jest uproszczeniem, bo wieź z ziemią przodków inaczej rozumieją poszczególne pierwsze narody. Co więcej, nie jest jasne, które ludy należą do tej grupy. Ale poza Inuitami z Grenlandii i Kanakami z Nowej Kaledonii nikt nie chce tworzyć typowo „westfalskich” państw. W praktyce uchwalenie Głosu jest rozwiązaniem łatwiejszym, ale nie ma potencjału doprowadzenia do prawdziwej dekolonizacji Australii.

**
Dominik Sipiński – dziennikarz zajmujący się sprawami międzynarodowymi i środowiskowymi, szczególnie w regionach Azji-Pacyfiku i Ameryki Łacińskiej. Doktorant stosunków międzynarodowych na Central European University w Wiedniu, bada secesjonizmy, nacjonalizmy i kwestie dotyczące suwerenności.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij