Wróciłam do Białorusi, a tam Belarussia. Wiedziałam, że to może być podróż w jedną stronę

„Pojebało cię” – tak komentowali mój pomysł o wyjeździe znajomi. A ja będę wracać, by razem z przyjaciółmi chodzić na grzyby, gadać w kuchni, spacerować po rodzinnym mieście. Ale też zastanowić się, czy jest za czym tęsknić.
Daria Muraszka
Fot. Kasia_Jot/flickr.com

Była kiedyś u nas taka kreskówka, nazywała się „Baba-Jaga jest przeciw!”. To jestem ja, jestem przeciw. Nie będę kafelkiem na Zoomie na weselach i stypach. Nie zgadzam się na rozłąkę z bliskimi „dopóki nie nadejdzie lepszy czas”. Zwłaszcza że nie wiem, czy kiedykolwiek nadejdzie.

Po co jechać do kraju odizolowanego i oddzielonego od Europy murem, bezustannie prześwietlanego przez służby „bezpieczeństwa”? Dlaczego człowiek z własnej woli podejmuje ryzyko zatrzymania i doświadczenia różnej maści nadużyć? Czyżby z tęsknoty, jak tłumaczą to w mediach specjaliści od zdrowia psychicznego? A może pragmatycznie, z potrzeby załatwienia spraw, których za sprawą reżimu nie da się już załatwić na odległość, jak choćby odnowienie paszportu, bez czego człowiek ryzykuje, że pewnego dnia okaże się, że jest w Unii Europejskiej na nielegalu? Czy może wydarzenia sprzed trzech lat nie były dla przeciętnego Białorusina czy Białorusinki niczym szczególnym i jeździ sobie przez granicę tak jak wcześniej, tudy-siudy, wracając z zakupów, wakacji lub podróży służbowej? Wszystkie powyższe scenariusze są równie prawdopodobne.

Dla jednych ryzyko zatrzymania jest nikłe, dla drugich – tych, którzy w 2020 roku w jakikolwiek sposób opowiedzieli się przeciwko fałszowaniu po raz kolejny wyborów i przemocy reżimu Łukaszenki – bardzo realne.

Uczę swoje dzieci, jak iść do światła. I idę razem z nimi

Podjęcie decyzji o podróży było trudne, towarzyszyły mu emocjonalne huśtawki. Musiałam pogodzić się z faktem, że mogę nie wrócić do Polski. Dla większości moich znajomych mieszkających na zachód od Brześcia ta sytuacja zdaje się kuriozalna. Bać się jechać do ojczyzny? Do domu? Do bliskich?

Tymczasem powodem aresztowania może być zdjęcie, które służby „bezpieczeństwa” znajdą w telefonie, lub komentarz pozostawiony parę lat temu w mediach społecznościowych. W Białorusi istnieją listy „niepożądanych obywateli”, zgodnie z najgorszymi tradycjami Związku Radzieckiego. Przekonać się, czy jesteś na takiej liście, możesz de facto tylko w praktyce. Czyli udając się na granicę, gdzie pojęcie „rytuał przejścia” nabrało w ostatnich latach nowego znaczenia.

Jeżeli wbrew ostrzeżeniom zapadła decyzja o wyjeździe, kolejnym krokiem powinno być „cyfrowe sprzątanie”. Oznacza to przygotowanie urządzeń elektronicznych do ewentualnego przeglądu. Jak to zrobić?

  1. Przeglądamy i usuwamy „podejrzane” i niepotrzebne numery.
  2. Z bankowością internetową postępujemy według uznania, ale Revoluta i podobne aplikacje lepiej usunąć.
  3. Usuwamy rozmowy na Messengerze ze znajomymi, którzy mają jakiekolwiek flagi na zdjęciach profilowych. Telegram czy Viber lepiej odinstalować, ale na bank będą o te aplikacje pytać.
  4. Usuwamy zdjęcia, których nie chcemy pokazywać. Foodporn może zostać. Przez wszystkie foldery przechodzimy po kilka razy, żeby nie przegapić żadnego szczegółu.
  5. Usuwamy ważne pliki w Google Drive, iCloud itd.
  6. Czyścimy historie przeglądarek i skrzynkę pocztową.
  7. Opróżniamy kosze.
  8. Wchodzimy w ustawienia YouTube’a i wyłączamy rekomendacje, usuwamy historię i sprawdzamy subskrypcje.
  9. W drodze do granicy nie śpimy, tylko robimy ostatni check. I jeszcze raz „ostatni”. I jeszcze, jeżeli są wątpliwości.

Łatuszka: Świat ma wszystkie niezbędne narzędzia, by pomóc Białorusi

Na wszelki wypadek doprecyzuję, że zrobienie tego wszystkiego ma sens tylko na urządzeniach, które nie były używane w Białorusi w 2020 roku, ponieważ w sytuacji przesłuchania czy zatrzymania przedstawiciele służb państwowych prawdopodobnie uzyskają dostęp do numeru rejestracyjnego smartfona. Wtedy wprowadzą go do baz danych, przy okazji sprawdzając, czy urządzenie nie pojawiło się wraz z właścicielem na protestach trzy lata temu.

Droga za mur

Codziennie z Warszawy Zachodniej w kierunku Białorusi odjeżdża około dziesięciu autobusów. Zeszłego lata trzeba było kupować bilety z dużym wyprzedzeniem, ale w tym popyt wyraźnie zmalał. Podziękujmy za to wagnerowcom, inicjatorom trwającego od trzech lat polowania na czarownice w kraju, ale też polskim władzom, które, na razie, chętnie wydają zezwolenia na pobyt białoruskim imigrantom i imigrantkom. Do Białorusi nie da się przedostać koleją – połączenia zawieszono podczas pandemii i dotąd nie przywrócono. Ani samolotem – te wstrzymano po uprowadzeniu samolotu Ryanaira w 2021 roku.

„Pamiętniki Uchodźcze”: dom jest tam, gdzie psy słodko śpią

czytaj także

Jak masz kartę pobytu w UE i porządek w papierach, to nie rwiesz się do podróży do ojczyzny. Mimo wszystko w moim rejsie nie było nic nadzwyczajnego. Tylko trzy pasażerki z ukraińskimi paszportami wśród grupy niezbyt rozmownych Białorusinów i Białorusinek w różnym wieku i z różnym doświadczeniem zawodowym, co można było częściowo wyczytać z ich twarzy i outfitu.

Im bliżej budki straży granicznej, tym wyższe tętno. Co można robić w momencie takiego napięcia, zwłaszcza kiedy wiesz, że jeszcze trochę potrwa? Jedna z możliwych odpowiedzi brzmi: „zaakceptować fakt, że nie ma odwrotu, prawdopodobnie jesteś uzależnionym od adrenaliny idiotą, a twoim głównym zadaniem teraz jest oddychanie”. Świadomy, w miarę kontrolowany oddech. Tak aby cały strach zamienić w proces oddychania i powoli sunąć się w kolejce naprzód, mając nadzieję, że stąpasz wystarczająco ostrożnie.

Czekał na mnie specjalny wywiad z nienazwanym strażnikiem granic republiki. A właściwie strażniczką, którą wyróżniały przyklejone paznokcie imponującej długości. Ten szczegół wzmocnił efekt dźwiękowy, gdy klikała w ekran mojej komórki, nie trafiając w ikonkę kolejnej aplikacji, którą miała sprawdzić pod kątem przejawów „ekstremizmu”. Trudno w takiej chwili powstrzymać śmiech, nawet – a może zwłaszcza wtedy – kiedy się boisz.

W chwili, gdy wyrywają ci z rąk paszport, wywalczoną po wielu latach unijną kartę pobytu oraz telefon, by bezceremonialnie wszystko sobie poprzeglądać, czujesz się jak dziecko wystawione na mróz w samych majtkach. Stoisz więc, czekasz niecierpliwie, obczajasz widok za oknem i starasz się nie denerwować. Tym razem zaliczyłam egzamin z przetwarzania danych osobowych.

Pokonać 550 kilometrów między stolicami udało się w jakieś czternaście godzin. Po przybyciu pierwsze, co zrobiłam, to się popłakałam. Poczułam ulgę, ale wciąż nie byłam bezpieczna. Przebywanie w Białorusi jest jak chodzenie po terenie łowieckim.

Jest nas morze

Latem 2020 roku mieliśmy wrażenie, że jest nas „większość”. Często można było usłyszeć, że „nie da rady tylu ludzi wsadzić do więzienia”. Jednak represje wciąż trwają. Dane wskazujące na liczbę osób, które opuściły kraj w pośpiechu, nie są jawne, ale migrantów z Białorusi jest w Unii z pewnością nie mniej, niż było ludzi na ulicach Mińska w szczytowym momencie protestów. A wtedy mówiliśmy, że „jest nas morze”. Ci, którzy zostali, w większym stopniu dostosowali się do warunków okupacji. Ale w rzeczywistości są zakładnikami. Po co wsadzać setki tysięcy ludzi za kraty, skoro można stworzyć więzienie na skalę kraju?

Popieram zniesienie bariery na granicy z Białorusią

Białoruś jest jak słoik dobrych zakonserwowanych ogórków (z których zresztą słynie jej południowa część, czyli Polesie), na lata pozostawionych w ciemnej piwnicy. Nie wiadomo, czy jak się go w końcu otworzy, ogórki wciąż będą jadalne. Być może tak, i osobiście bardzo tego pragnę. Jednak obok ciągle trwa wojna, a przyszłość całego regionu jest bardzo niepewna.

Belarus staje się Belarussią

No właśnie, wojna. O niej na głos się nie rozmawia. Rzadko kto nazywa tu rzeczy po imieniu, odwołując się raczej do „tych strasznych wydarzeń”. Kiedy mowa o „tamtych wydarzeniach”, to wiadomo, że rozmawiamy o protestach sprzed trzech lat. Podczas pobytu dostawałam dużo pytań o koszty życia w Unii Europejskiej i trudności napotykane na emigracji. Pytano, czy tęsknię za ojczyzną.

Zamiast planowanych dziesięciu dni zostałam na dwa i pół tygodnia. W końcu nie wiadomo, kiedy będzie następna okazja. Spotkałam się z nielicznymi przyjaciółmi, którzy zostali w kraju. Dobrze sobie radzą. Adaptacja jest kluczem do przetrwania.

Mińsk się zmienia i jest to bardzo smutna transformacja. Na miejscu starego lotniska rośnie ogromne „chinatown”, Arabowie budują kolejny hotel i brzydki kompleks handlowo-rozrywkowy w centrum miasta. Ambitnych projektów infrastrukturalnych próżno szukać.

Białoruś: Serca ciemnieją od nadmiaru zła

czytaj także

Kilkanaście lat temu powstała akcja, której celem było nauczenie obcokrajowców, jak brzmi nazwa naszego kraju. I że nie jest to żadna Weissrussland, la Russie Blanche czy Biélorussie, żeby skończyć raz na zawsze z tym, że Marc Chagall was a painter from White Russia. Kraj nazywa się Belarus, a przymiotnik brzmi: Belarusian, nie Belarussian.

Przypomniałam sobie o tym po przekroczeniu granicy, kiedy zobaczyłam, że Belarus niestety staje się coraz bardziej Belorussią. W miejsce zachodnich inwestorów, którzy opuścili kraj, czy nawet ukraińskich firm, których usługi jeszcze niedawno cieszyły się popularnością, wchodzą Rosjanie i rosyjski kapitał. Przybyło rosyjskich towarów na półkach, wyrosły stacje benzynowe Rosnieft. Rozumiem, że w gospodarce nie ma próżni, a okazja czyni złodzieja, ale przykro na to patrzeć.

Nie poddajemy się, tylko zbieramy siły

Wracałam z lekkim sercem. Przez Litwę, żeby nie utknąć na moście na Zachodnim Bugu na osiem godzin. Kiedy przyszła moja kolej na kontrolę paszportową, zadano mi standardowe pytanie: „Co pani robiła w Ukrainie?”, bo mam w paszporcie pieczątkę. Czując się tym razem bardzo spokojnie, pozwoliłam sobie na żarcik: „Byłam zabrać majty z mieszkania byłego partnera”. Siedząca w budzie strażackiej młoda kobieta podniosła oczy i ledwo zauważalnie się uśmiechnęła. Żadnych skanujących spojrzeń. Wszystkiego dobrego.

Minęło już trochę czasu od mojego powrotu. W grudniu poszłam na koncert białoruskiego zespołu do warszawskiej Proximy, gdzie spotkałam przyjaciół. Pierwsze, co powiedzieli, to że nasza wspólna koleżanka pojechała niedawno do Białorusi i właśnie minął tydzień od momentu, kiedy ją zatrzymano. Nie wiemy, czy wyjdzie po upływie standardowych dwóch tygodni aresztu administracyjnego i czy dostanie choć dwie doby na ucieczkę z kraju. Co gorsza, nie wiemy, czy możemy zrobić cokolwiek, żeby pomóc jej się wyrwać.

„Usiądź na brzegu rzeki i czekaj cierpliwie, aż trupy twoich wrogów spłyną z prądem” – głosi słynne przysłowie. Według mnie nie chodzi w nim o poddanie się czy akceptację zła, lecz o umiejętność skupienia się i zebrania sił.

Więc poczekajmy. Tak przecież nie może być zawsze.

**

Ze względów bezpieczeństwa i nadziei na powtórzenie odwiedzin rodziny w Białorusi imię i nazwisko autorki zostały zmienione.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij