Zdrowie

Pan sobie ogarnie marihuanę

„Zaczęło się euforią. Ogromną, na granicy orgazmu. Potem zrobiło mi się zimno i było coraz zimniej”. Fragment ksiażki Aleksandry Pezdy „Zdrowaś Mario”.

Radka poznałam w sobotnie przedpołudnie w uczęszczanym cen­trum handlowym niewielkiego miasta w zachodniej Polsce. Mie­liśmy „wtopić się w tłum”, ale tłumu nie było. Po sklepach dopiero zaczynały się kręcić rodziny z małymi dziećmi. Usiedliśmy przy stolikach z pizzą i colą wraz z G., który ubijał z Radkiem interes.

Nasze spotkanie było prostą dilerską wymianą. Radek chałup­niczo wytwarza i sprzedaje wysokoprocentowy ekstrakt thc. Za­pakowane w strzykawki substancje czekają na razie w jego aucie na parkingu. G. wyjmuje z kieszeni kurtki białą kopertę. To on dostarczy ekstrakt chorym, jest znanym pośrednikiem. Dzięki temu Radek jako producent pozostanie niewidzialny i bezpieczny. Obaj na tym zarobią.

Zdrowaś mario. Reportaże o medycznej marihuanie

G. wyciąga z koperty kilkanaście tysięcy złotych i wręcza Rad­kowi. Potem idą na parking i przekładają strzykawki z RSO w tor­bie z Biedronki z jednego bagażnika do drugiego. Dużo mówią o środkach ostrożności, ale nie zauważyłam, żeby się specjalnie zabezpieczali.

Wyprodukowanie grama suszu kosztuje Radka około dziesięciu złotych. Tak twierdzi, chociaż inny drobny hodowca (uprawia trzy krzaki na własny użytek) obliczył, że raczej około dwóch złotych. Za ten sam gram już wysuszonej marihuany pośrednik zapłaciłby Radko­wi dwadzieścia złotych, a diler na ulicy wziąłby od klienta czterdzieści.

Wytworzenie ekstraktu oczywiście podnosi koszty. Ważne są nie tyle drobne urządzenia do tego niezbędne, ile rozpuszczalnik, ewentualnie energia. Również poświęcony czas i zużyty materiał – z dziesięciu gramów rośliny wyjdzie jeden gram (mniej więcej jeden mililitr) oleju. Z jednej rośliny można pozyskać średnio pięćdziesiąt gramów suszu, co oznacza, że producent RSO będzie potrzebował raczej kilkunastu niż kilku roślin, żeby mu się ten wy­siłek opłacił. A dla prokuratora to już będzie nie uprawa na własny użytek, tylko przetwarzanie znacznej ilości substancji odurzających. Słowem, kilka lat więzienia więcej.

Radek sprzeda mililitr swojego RSO za sto czterdzieści złotych. Dokładnie za taką cenę, za jaką można kupić olej od innych cha­łupniczych producentów na naszym czarnym rynku. G. ją jednak podniesie, może nawet do dwustu złotych za mililitr. Wkalkuluje w cenę przejechane kilometry, czas, a zwłaszcza swoje ryzyko. Tłu­maczy mi, że również wysoką jakość produktu.

– Bardzo duże stężenie thc, rzędu dziewięćdziesięciu procent. Przebadane, więc pewne. Tańsze oleje nie mają nawet pięćdziesięciu procent thc, często są rozcieńczane.

Radek nie kryje, że to dla niego jedyna szansa na dorobienie. Ma osiemset złotych renty, z rynku pracy wykluczył go nowotwór. Uprawia konopie i produkuje olej przede wszystkim dla siebie, od czterech lat. Ale skoro już zainwestował w sprzęt i wiedzę, posta­nowił pomóc innym pacjentom, a dodatkowo tę pomoc spieniężyć. Popyt na RSO jest olbrzymi, a chętnych – całe rzesze, Radek ma więc dla kogo pracować.

Zaczęło się pod koniec listopada 2014 roku. O trzeciej nad ranem Radek przeraźliwie wrzasnął. Baśka pomyślała, że to zły sen, i pró­bowała go obudzić. Nie reagował. I dziwnie zesztywniał, jakby go sparaliżowało. To nie koszmar senny, to coś gorszego, pomyślała i chwyciła za telefon. Karetka była po kilku minutach. Chwilę póź­niej Baśka biegła za noszami w samych kapciach. Pierwsze chłodne dni, jeszcze tydzień wcześniej padały rekordy ciepła, nawet i dwa­dzieścia stopni, ale tej nocy ich termometr pokazywał pięć. Nawet tego nie czuła ze zdenerwowania. Ratownicy zamknęli jej drzwi karetki przed nosem, musiała jechać sama. Spakowała Radkowi szczoteczkę do mycia zębów, piżamę, włożyła cieplejszą kurtkę, dojechała do szpitala, kiedy już był po tomografii. Leżał na sali zziębnięty i zdziwiony.

–  Mówili coś o guzie – powiedział.

Nie bardzo w to wierzył. Czuł się całkiem dobrze, nie podej­rzewał żadnej choroby. Co prawda od miesięcy dręczył go dziwny ucisk w głowie, miewał też bóle, na które nie działały żadne tabletki. Brał po cztery ibupromy i nic. Ale kto by się badał w jego wieku albo biegał po lekarzach? No, może kłopoty ze wzrokiem powinny go zaalarmować. Od tygodnia obraz mu się zamazywał i wyostrzał na zmianę, jakby ktoś jeździł zoomem w obiektywie aparatu. My­ślał, że to od komputera, bo właśnie kończył terminowy projekt i godzinami siedział przed ekranem.

Obudził się w szpitalu i nie pamiętał, skąd się w nim wziął.

Rano przyszła lekarka.

– Przykro mi, to guz, prawdopodobnie glejak – powiedziała. Dodała jeszcze, że przeszedł atak padaczki, a guz jest wielkości piłeczki do tenisa.

Nie umiał wtedy zadawać pytań. Usłyszał, że trzeba zrobić ope­rację, i na tym się skupił.

Dostał się do jednego z najlepszych neurochirurgów w kraju, który obiecał usunąć guza w całości, co w przypadku glejaka nie jest ani łatwe, ani oczywiste. Bo to rzeczywiście był glejak – wielo- postaciowy, wielkokomórkowy czwartego stopnia. Pacjenci mówią na niego: terminator. Z tą diagnozą Radek nie powinien żyć dłużej niż rok.

W trakcie naświetlań radiolog rzucił przelotnie:

–  Pan sobie ogarnie marihuanę.

–  Ale jak? Przecież to nielegalne.

–  Ja panu tego nie powiem.

Nawet nie palił papierosów, na imprezach nie jarał. Wleciała mu ta informacja jednym uchem, wyleciała drugim. Poddawał się dalej konwencjonalnej procedurze – po radioterapii zaczął przyj­mować chemię.

Po trzeciej serii lekarka usiadła przed nim, zmarszczyła czoło i powiedziała cicho, jakby zakłopotana:

–  Mamy problem. Ta chemia nie działa.

Guz odrósł już miesiąc po operacji. Radioterapia i chemia go nie powstrzymały.

Radek się wściekł. Przecież zawsze sobie radził. Zawsze! Był bardziej wytrzymały, bardziej zdesperowany i bardziej nastawiony na przetrwanie niż inni. Trzy razy lądował na bezrobociu, parę razy się przekwalifikował. Kiedy miał problem, nie załamywał się, lecz wstawał i walczył. I tym razem też szybko zdecydował: skoro chemia nie działa, więcej jej nie weźmie. Nie powiedział nikomu, ale następnych, domowych już dawek Temodalu nie przyjął. Kapsułki spuścił w klozecie. I w ogóle się nie bał, tak mówi.

Baśka pamięta ten okres inaczej.

– Brał chemię w domu jeszcze przez miesiąc – wspomina. – Jed­nocześnie zdawał planowany od dawna egzamin na zawodowego kierowcę. Miał obiecaną pracę, nie mógł zostać na bezrobociu, a pieniądze bardzo nam były wtedy potrzebne. Noce spędzał z głową w kiblu po tej chemii, rano szedł na testy.

Przypomniały im się słowa radiologa. Po zdanym egzaminie Radek mógł sobie wyznaczyć nowy cel – zdobędzie tę marihuanę. Nawet spod ziemi.

Był koniec kwietnia 2015 roku. W maju pojechali do Warszawy, kolega z osiedla umówił ich z dilerem. To był wyjątkowy diler, uczci­wy. Kiedy poprosili go o marihuanę, ale dobrą, do celów leczniczych, nie wciskał im kitu.

– To nie u mnie. Ja handluję mózgotrzepem dla małolatów. Jedź­cie za granicę.

Podał im nazwisko: Bozidar Radisic. Radek wpisał je do Google’a – rzeczywiście! Aktywista ze Słowenii. Znany z walki o pra­wa pacjentów, założył organizację Onej, która propaguje marihuanę do celów leczniczych, ale również rekreacyjnych.

W czerwcu 2015 roku Radisic przyjechał do Polski na konfe­rencję „Cannabis leczy. Przyszłość marihuany medycznej w Polsce”, organizowaną przez „Gazetę Wyborczą” i Radio tok fm. Na tej konferencji referował, że leczył olejem sto pięćdziesiąt osób z no­wotworami: piersi, prostaty, nerek, z chłoniakami, i z chorobami neurologicznymi, jak choroba Parkinsona, epilepsja czy stward­nienie zanikowe boczne. Według jego statystyk zmarło jedenaście z tych osób, sto dwadzieścia dwie osoby żyją podobno w dobrym zdrowiu, a siedemnaście całkiem wyzdrowiało.

Radek tam był. Z konferencji nie pamięta nic, poza tłumami takich jak on skazańców wlepiających wzrok w Radisica jak w pro­roka. Nie pytali, czy to działa, tylko: gdzie? za ile?

Jemu Radisic powiedział: –   Przyjedź. Przyjedź do mnie, do Słowenii.

Nie podał daty, adresu, nawet nazwy miasta. Za hodowlę siedział już trzy razy. W 2012 roku został wypuszczony z aresztu dopiero, jak zaczął głodówkę. Po RSO jeżdżą do niego pielgrzymki chorych. Jeden drugiemu mówi, że Radisic robi najlepszy ekstrakt, że dochodzi do dziewięćdziesięciu procent thc i że leczy raka.

UJAWNIAMY: Marihuana nie zabija

Maciej, czterdziestokilkuletni biznesmen z Warszawy, opowie­dział mi, jak kilka lat temu przewoził dwieście gramów RSO od Radisica. Dla siebie, na trzymiesięczną kurację. Maciej prowadzi poważną firmę, ma na utrzymaniu rodzinę, więzienie nie pasowało do jego życiowych planów. Jednak zaryzykował. Powód oczywisty: glejak. Maciej leczył się zgodnie z procedurami medycyny kon­wencjonalnej, czyli po kolei: operacja, chemioterapia i radioterapia. Równolegle postanowił przejść kurację Ricka Simpsona. Pojechał do Słoweńca motocyklem, sam, nie chciał nikogo narażać na ryzyko. U Radisica zostawił pięćdziesiąt tysięcy złotych. Butelkę z olejem wpakował po prostu do motocyklowego kufra i z duszą na ramie­niu przejechał całą trasę powrotną. Nikt go nie sprawdzał, to on sprawdził „towar” już w Polsce, w laboratorium zaprzyjaźnione­go chemika. Osiemdziesiąt dziewięć procent thc! Radisic go nie oszukał. Ani tym razem, ani następnym – bo były kolejne dostawy. W każdej partii stężenie RSO było równie wysokie. Maciej ręczy za rzetelność Słoweńca, choć zna pacjenta, który odkrył w RSO od Bozidara dużo mniejsze stężenie, jakieś trzydzieści procent. Zare­klamował i natychmiast dostał nowe, dobre RSO z przeprosinami.

W internecie znalazłam taką opinię: „Chciałbym ostrzec wszyst­kich ludzi przed kupowaniem oleju z kwiatów konopi, oleju RSO, od Bozidara ze Słowenii. Ten oszust naraził na utratę życia już masę Polaków, oferując im niby cudowny lek w postaci oleju RSO. Na sześć strzykawek, które kupiliśmy, tylko w dwóch był prawdziwy olej, a reszta to jakieś rozcieńczone oszustwo. Niestety najbliższa nam osoba zmarła, a mogłaby żyć, gdyby nie ten szarlatan. Zapłaciliśmy trzy tysiące euro plus koszty dojazdu z Niemiec”.

Wiem, jak leczyć marihuaną

czytaj także

Wiem, jak leczyć marihuaną

dr Marek Bachański

Bozidar tłumaczy, że to jednostkowy hejt.

Od lat jeździ na konopne konferencje w całej Europie i nie zda­rza się, żeby ktokolwiek w ich trakcie występował przeciwko niemu.

– Wiem, co robię, a robię to od lat. Mój olej jest dobrej jakości, dbam o swoich pacjentów.

Pytam, czy nie ma problemu z tym, że ujawnię jego dane.

–   Ha, ha, ha. Pisz! Siedziałem już tyle razy, że mam to w nosie.

Proszę, żeby mi przysłał dokumentację choć jednej wyleczonej

z nowotworu osoby – obiecuje, ale nie dotrzymuje słowa. Ciągle jest w podróży, jeździ z konferencji na konferencję. Powtarza mi tylko, że samym RSO nikt z raka się nie wyleczy, potrzebna jest jeszcze specjalna dieta.

Wróćmy do Radka. Miał w mózgu dziurę po jednym guzie i rósł mu już następny, a lekarze nie mieli dla niego żadnej propozycji.

W ciągu miesiąca od konferencji wytypowali więc z Baśką najbliższe duże słoweńskie miasto na trasie z południa Polski – Ma­ribor. Pojechali swoim oplem. Był lipiec, czuli się jak na wakacjach. Jakby to była dobra przygoda, a nie walka o życie. Radek był po operacji, radioterapii i chemii, ale przez te kilkaset kilometrów za kierownicą czuł się świetnie. Zawsze lubił jeździć, uważał, że to bardzo męskie zajęcie. Ruszyli o piątej rano, a o piętnastej mogli już podziwiać widoki. Bardzo ładne zresztą: góry, rzeka, spokojne życie. Ile mu jeszcze tego życia zostało? Miał trzydzieści pięć lat, a wielopostaciowy glejak czwartego stopnia dawał niewielkie szanse na więcej. W tym Mariborze czekali z Baśką chyba na cud.

Zameldowali się w hotelu, napisali Radiśićowi: „Jesteśmy, co dalej?” Odpisał natychmiast: „Będę za trzy dni”.

Wierzyli, że przyjedzie, aby im pomóc. No i zainkasować trzy­dzieści tysięcy złotych z konta oszczędnościowego rodziców Radka.

– Synku, ale jak to marihuana? – zapytali. Oboje inteligenci: mu­zyk i przedszkolanka. Wychowywali Radka na Dziadku do orzechów.

– No, są badania, że zatrzymuje rozwój nowotworu, blokuje podział komórek, zwalcza raka – tłumaczył.

–  Ale to przecież nielegalne!

–  Mamo, lepsze więzienie niż śmierć.

Dali mu pieniądze bez mrugnięcia okiem.

Po trzech dniach oczekiwania w Mariborze Radiśić wyłożył na dach swojego zdezelowanego mercedesa długie apteczne listki z czop­kami. W czopkach było zbawienne thc wymieszane z masłem kakaowym. To dlatego, że substancje czynne konopi dobrze roz­puszczają się w tłuszczach, a masło kakaowe nadaje się idealnie do aplikacji per rectum.

Ku powszechnej opiece zdrowotnej

czytaj także

Nagle po przeciwnej stronie mariborskiego rynku zaparkował samochód policyjny. Baśce spociły się ręce.

– Ze strachu prawie oszalałam, a Bozidar się śmiał. „Widzisz tu kogoś?”, pytał żartem. Dla mnie wszystko było nie tak, inaczej jestem wychowana. Chodziło o życie Radka, a nie mieliśmy żadnej pewności, co kupujemy i czy to w ogóle działa. Do tego wydawali­śmy ogromne pieniądze na nielegalną transakcję.

Ale wzięli te czopki. W drodze powrotnej za ich oplem unosił się tak intensywny zapach marihuany, że niemal go widzieli. Nie przewidzieli tego, nie pomyśleli o turystycznej lodówce i masło ka­kaowe z marihuanowym olejem przeszło w stan płynny, bardzo aro­matyczny. Baśka panikowała, wszędzie widziała radiowozy. Granic nie ma przecież tylko fizycznie, ale prawnie istnieją. Ich przejażdżka z konopną breją o wadze stu dwudziestu gramów marihuany to już był przemyt dużej ilości nielegalnych środków odurzających. Grozi za to nawet piętnaście lat więzienia. Wystarczyłaby ruty­nowa kontrola drogowa. Na przykład na dawnej granicy w Gartz stał radiowóz – policjanci mogli ich zatrzymać choćby po to, żeby sprawdzić gaśnicę, trójkąt drogowy, winietę…

Niezatrzymywani jednak Radek i Baśka dowieźli czopki konop­ne do domu. Natychmiast wrzucili je do lodówki, żeby przywrócić im stan stały.

Tak się zaczął dla nich kolejny etap życia. Ten na haju.

– Nie powiem, żebym to lubiła – przyznaje Baśka. – Żyjemy na minimalnych obrotach, ja w pracy tylko na pół gwizdka. Odwołane spotkania, przełożone sprawy, nie możemy nigdzie dotrzeć na czas, bo Radek ciągle zalega w łóżku.

On jest innego zdania. Bardzo się zaangażował. Uważa, że mari­huana utrzymuje go przy życiu. Nie czeka, aż etap haju się zakończy, po prostu usiłuje prowadzić życie na jak najbardziej normalnym poziomie. O ile w ogóle można się tego domagać w jego sytuacji.

Konopie, prawo i sprawiedliwość

Tłumaczy mi, jak się uczył brać thc, a przy tym normalnie funk­cjonować:

–  Na ośmiotysięcznik też od razu nie wejdziesz.

Swoim codziennym życiowym wyborom Radek lubi nadawać rangę wielkich czynów, stąd porównanie do himalaizmu. Jego ido­lem jest Denis Urubko. Był nim, jeszcze zanim z Adamem Bieleckim bohatersko ściągnęli Elizabeth Revol z Nanga Parbat. Radkowi podoba się więc porównywanie procesu przystosowania organizmu do thc do aklimatyzacji himalaistów.

– Robisz to powoli. Idziesz trochę w górę, potem lekko w dół, znowu w górę, ale nieco wyżej, i znowu się cofasz. Aż nie czujesz już różnicy, oddychasz spokojnie i odzyskujesz kontakt z własnym organizmem. Tak samo jest z tolerancją na thc.

Budowanie tolerancji to proces, przez który powinien przejść każdy pacjent, jeśli zdecyduje się leczyć marihuaną. Chorzy często ten etap lekceważą. Demonizują go albo – przeciwnie – bagatelizują, a potem wpadają w panikę, gdy narkotyk zaczyna im mieszać w głowie. Sen­ność, a nawet dwudniowe uśpienie, poty, zawroty głowy, skołowanie, natłok niepokojących myśli, nudności i ogólne osłabienie. To może spotkać każdego, kto przedawkuje RSO, a na początku przedawko­wać bardzo łatwo.

Dla niektórych będzie to bariera nie do przejścia i koniec przy­gody z leczniczą marihuaną. Odstawią, bo nie będą mogli znieść haju albo w ogóle się nie zdecydują – ze strachu, żeby nie stracić nad sobą kontroli.

Nawet świadoma procesów chemicznych lekarka, która przyj­mowała ekstrakt, żeby złagodzić ból przy nowotworze kości, opo­wiadała mi, że po pierwszej dawce przeraziły ją halucynacje.

– Leżałam w łóżku, nagle wydało mi się, że przypłynęła i weszła we mnie futryna drzwi wejściowych. Byłam bardzo chora, nie mia­łam dobrych myśli, RSO tylko spotęgowało moje lęki.

Pozostała przy RSO. Zmieniła sposób podawania z doustnego na czopki i chyba to pomogło jej przezwyciężyć ciężki haj.

Z kolei czterdziestoletnia Dorota z Gdańska, która leczyła no­wotwór piersi i chciała wesprzeć się RSO w trakcie chemioterapii, szybko z tego pomysłu zrezygnowała. Pamiętała swoje doświadcze­nia z rekreacyjnego palenia jointów.

– Raz zapaliłam trawkę i więcej tego nie zrobię. Ujarałam się na smutno i nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Ja się do palenia nie nadaję.

Albo sześćdziesięcioletni pacjent z nowotworem tarczycy. Syn przekonał go do RSO. Przez trzy dni budowali tolerancję organizmu, potem syn wyjechał, a pacjent przypadkiem przyjął zbyt dużą porcję. Zaczęło się od paniki, gonitwy myśli, przeszło w drętwienie mięśni. Nie był w stanie sięgnąć po telefon, chciał do toalety, zdołał się tam jedynie doczołgać i padł. Był pewny, że umiera. Przypomniał sobie, że syn ostrzegał: w razie gdyby zdarzyły ci się halucynacje,

nie panikuj. To przejdzie. Przeszło dobę później obudził się w toa­lecie, do której poprzedniego dnia z trudem się dowlókł. Z RSO nie zrezygnował – dołożył tylko duże dawki cbd, które ma działa­nie antypsychotyczne. Brał nawet nie jeden do jednego, jak radzą w internetowych poradnikach naśladowcy Simpsona. Przyjmował prawie dziesięć razy więcej cbd niż thc i nigdy więcej nie zdarzyło mu się przedawkować.

O powodzeniu procesu budowania tolerancji na działanie psycho­tyczne thc – jak głosi Rick Simpson – przesądza dopasowanie jego tempa do indywidualnej odporności. Budowanie tolerancji trwa od dwóch tygodni do miesiąca, dopiero potem zaczyna się właściwa terapia.

Najpierw stopniowo zwiększa się dawkę substancji aktywnej – co trzy, cztery dni, w zależności od reakcji organizmu – aż dojdzie się do jednego mililitra albo półtora mililitra RSO na dobę, podawa­nego w trzech transzach (bo działanie utrzymuje się około sześciu godzin). Jako jednostkę przyjmuje się ziarenko ryżu, na początku dzieli się ją nawet na cztery części i podaje tylko jedną czwartą, żeby zminimalizować uczucie haju. Ziarenko to wielkość umowna, a przy tym kolejny powód do sporów i przyczyna uzasadnionej nieufności pacjentów do metody RSO. Wielu powtarza pytanie: „Jaki ryż masz na myśli, risotto czy basmati?”

Psychoaktywny efekt RSO minimalizuje również druga substan­cja czynna konopi, czyli cbd. Naśladowcy Ricka Simpsona uważa­ją więc, że równolegle należy przyjmować ekstrakt cbd, najlepiej w proporcji jeden do jednego.

– Trzeba próbować. To leczenie ziołowe, nie da się do niego przyło­żyć kategorii medycyny konwencjonalnej w rodzaju: weź jedną pastyl­kę rano, a drugą wieczorem – przyznaje Boźidar Radiśić. Jest jednak orędownikiem przestrzegania protokołu i precyzyjnego dawkowania oraz odpowiedniej drogi podania – doustnie, w inhalacji czy per rectum – w zależności od rodzaju choroby i jej umiejscowienia.

Radek, jak zresztą wielu już wdrożonych pacjentów, wypracował własne podejście.

– Stwierdziłem, że będę palił, wdychał, połykał, zrobię wszystko, byle zagwarantować sobie sukces. Założyłem, że do thc trzeba być długodystansowcem.

Budował tolerancję organizmu przez miesiąc, powoli i spo­kojnie. Skończył na pięciu gramach suszu na dobę, były w tym co najmniej trzy mililitry oleju. To niewiarygodnie dużo – tak jakby wypalał dziesięć porządnych jointów, niektóre mocne na maksa.

Radek przyznaje, że w okresach dużych dawek rzeczywistość mu się raczej rozjeżdżała.

Jego najgorszy raz? Pierwsze przedawkowanie.

– Zaczęło się euforią. Ogromną, na granicy orgazmu. Potem zrobiło mi się zimno i było coraz zimniej. Czułem, jak stygną mi i kostnieją po kolei poszczególne części ciała. Miałem wrażenie, że jestem zamknięty w kokonie. Mogłem ruszać tylko gałkami oczu i czułem, że serce bije coraz szybciej i mocniej, jakby się już we mnie nie mieściło i chciało uciec daleko od tego mojego kokonu. Zaschnięte usta. Panika. W tej panice wyłowiłem z rozbieganych myśli jedno wspomnienie: to był Bozidar. Na mariborskim rynku kładł marihuanowe czopki na dachu swojego starego mercedesa i ostrzegał, że tak właśnie ze mną będzie. W tej zapaści i panice szukałem w zakamarkach pamięci odpowiedzi Bozidara na pytanie, które mu wtedy na pewno postawiłem. Co zrobić, jak zareagować? I nagle, w jednym momencie, przypomniałem ją sobie, tę jedną prostą, złotą radę: Just dontpanic. „Nie panikuj – powiedział mi Bozidar. – Nie umrzesz, nic ci nie będzie”. Powtórzyłem to sam sobie wiele razy, zadziałało. Zasnąłem. Wstałem po dwóch dniach. I wszystko znowu było w porządku.

Pierwszy namiot postawił w sypialni, to było tuż po zakończeniu terapii czopkami od Bozidara. Radek wyznaczył sobie kolejny cel – było nim ostateczne rozprawienie się z nowotworem. Nie jest na­iwniakiem. Dobrze wiedział, że w głowie ma bombę, która może w każdej chwili wybuchnąć i zdmuchnąć go raz na zawsze. Zdawał też sobie sprawę z tego, że guz nie zniknie ot tak, po prostu. Ale czytał artykuły o tym, jak szybko rozwija się medycyna. Pomyślał, że może dzięki marihuanie uda mu się dotrwać do momentu, kiedy jakaś nowatorska metoda usunie glejaka z jego głowy.

Regularne i częste wyprawy do Słowenii nie wchodziły w ra­chubę. Radka nie byłoby na nie stać. Znowu pomogli rodzice, zainwestowali kilka tysięcy w profesjonalny namiot do uprawy z wy­posażeniem: ponad dwa metry wysokości i tyle głębokości, kilkana­ście donic. Można go było zbudować własnoręcznie i wyszłoby taniej, ale Radek się uparł przy podejściu maksymalnie profesjonalnym. Lampy także ma najnowszej generacji – energooszczędne panele led, ruchome, na szynach. Jeszcze wilgotność powietrza – konopie potrzebują a to tropików, a to klimatu suchego, konieczne więc były nawilżacze. Do tego pochłaniacze zapachów, rzecz fundamentalna, jeśli chcesz hodować w domu konopie i nie mieć na karku policji zaraz po tym, jak one zakwitną.

Radek był wreszcie zadowolony. Jako samowystarczalny ho­dowca nie musiał ryzykować, organizując sobie RSO, i płacić za nie ogromnych pieniędzy. Mógł się skupić na wyborze odmian oraz inwestycjach w nawozy. Oczywiście bio. Miało być czysto i totalnie zdrowo.

– Bałem się, czy w ogóle to udźwignę. W sumie kiepska jest za­bawa, kiedy chodzi o twoje życie. Guz we mnie rósł, a ja się uczyłem ogrodnictwa. Trochę paranoja.

Ale przetrwał. Nawet kiedy jedna z upraw poszła na marne z banalnego, wydawałoby się, powodu – Radek pomyślał, że filtr powietrza wytrzyma o jeden cykl więcej, niż wynosi jego okres przy­datności. Pomylił się. Filtr się zapchał i w namiocie zrobił się klimat jak w zepsutym Apollo 13 – za dużo dwutlenku węgla.

Zielona gorączka w USA

– Za dwa tygodnie miał być zbiór, rośliny już kwitły, wszystkie miały kwiaty i te kwiaty wyschły. Musiałem mocno zejść z dawki, żeby doczekać następnej uprawy.

Uprawę w końcu zaczął traktować jak działalność artystyczną.

– Nikt, kogo znam, nie podchodzi do sprawy tak perfekcyjnie jak ja – mówi.

Wszystko jest sterylne, zadbane i wyliczone. Kupił jednorazowe kombinezony, czepki i kapcie. Do namiotu wchodzi jak laborant, ubrany na biało. No dobrze, powiedział: – Wchodzę do namiotu cały na biało, jak papież.

Żeby niczego nie ubrudzić, nie zostawić nawet włosa, a ponadto niczego nie uronić, bo żywica jest bardzo lepka.

Czasu zbioru u Radka nie określa kalendarz – on „zagląda swoim dziewczynom w oczka”. Widzi w nich kamienie szlachetne. Niczym jubiler sprawdza pod mikroskopem, czy roślina jest już gotowa do ścięcia.

– Obserwuję krople żywicy na kwiatach. Brylanty! A wszystko zależy od barwy każdego brylantu. Kiedy jedna trzecia jest burszty­nowa, jedna trzecia mleczna, a reszta przezroczysta, to jest właśnie ten czas. Mogę zaczynać „żniwa”.

W 2017 roku, dwa lata po operacji, Radek znowu poczuł ucisk w gło­wie, zaczęły się też problemy z chodzeniem. Słaniał się, zataczał jak przy zaburzeniach błędnika. Okazało się, że obok nowego guza urosła torbiel. Wycięto ją, ale guz, który pod nią rósł, został. Neu­rochirurg zaproponował kolejną interwencję. Ostrzegł jednak, że najprawdopodobniej skończy się życiem na wózku.

Radek nie dał się pokroić. Nie czuł się supermanem, chciał jednak pozostać sprawny. Poddał się po raz kolejny radioterapii, a potem postanowił zwiększyć produkcję marihuany.

Dogadał się z kolegą z podstawówki, którego żona zachorowała na nowotwór piersi. I z drugim, którego ojciec leczył guza mózgu. Postanowili założyć wspólne gospodarstwo i rozszerzyć działalność. Uprawa konopi, produkcja RSO, do tego legalne konopie z cbd. Ab­solutny nielegal z domieszką legalnej produkcji. Jeden z nich miał zespawać prasę do wyciskania żywicy, drugi wnosił siedzibę firmy z gruntami. Radek miał być wykonawcą.

Kogo chciałby zabić Donald Trump?

Baśka osłupiała.

– Nie należę do odważnych i jestem poukładana w życiu, a przez ostatnie cztery lata przekroczyłam wszelkie możliwe granice. Za­częłam na serio się zastanawiać, do czego jeszcze będę zdolna, byle ratować Radka.

Chłopakom daleko było do jej dylematów. Sto kilometrów za miastem stanęli na polu w opuszczonym gospodarstwie dziadków jednego z nich. Poczuli się jak w Ziemi obiecanej, żaden z nich nie miał nic, ale razem mogli się czegoś dorobić. Perspektywa wspólnej pracy w „ogrodzie” ich zespoliła i pomogła przetrwać najgorsze chwile związane z chorobami bliskich. Nie miało dla nich znaczenia, że popełniają przestępstwo.

Radka to napędzało, mógł usprawiedliwiać przed samym sobą całą tę nielegalną akcję – pomagał przecież nie tylko sobie, lecz także innym. Ratował życia.

Nie może oficjalnie się chwalić swoją firmą, ale aż go z dumy roznosi. Pokazuje mi, jak działa prasa, jakie założył stanowiska do odparowywania rozpuszczalnika. Mówi, że jedna dwudniowa sesja w tym wspólnym gospodarstwie dała im sześć litrów oleju. Nie jestem pewna, czy to prawda i czy naprawdę siedzi przede mną konopny Al Capone, czy jedynie się przechwala. Usiłuję przeliczyć, ile musieliby wyhodować roślin, żeby tyle z nich wy­cisnąć – tysiąc?!

Ci, dla których organizował uprawę i produkcję, już pożegnali swo­ich bliskich. Żona kolegi i ojciec drugiego wspólnika odeszli. RSO nie przedłużyło im życia.

–  Ilu ludziom jeszcze sprzedawałeś swoje RSO?

–  Kilkunastu.

–  I co z nimi?

Radek się zastanawia, przez chwilę milczy.

–  Zmarli. Właściwie to zmarli wszyscy.

Ministerstwo Zdrowia bierze się za dopalacze w sposób najgorszy z możliwych

Nikt nie jest w stanie stwierdzić, co tak naprawdę wstrzymało wzrost glejaka. Wzrost, który był, według lekarzy, nieuchronny. Radek przeszedł dwie radioterapie i przerwaną chemię. Wcisnął w siebie dotąd sześć tysięcy czopków z thc. Palił także skręty, wcierał eks­trakt w dziąsła, wdychał marihuanową parę z waporyzatora. No i oczywiście przyjmował cbd.

Prawie trzy lata temu minął krytyczny rok od momentu diag­nozy i według oficjalnych rokowań Radka nie powinno już z nami być. Tymczasem został zakwalifikowany na nowoczesną terapię eksperymentalną z wykorzystaniem nanotechnologii, która ma usunąć jego guz bezoperacyjnie.

Baśka: – Guz nie rośnie. Po jednym z kontrolnych rezonansów, który wykazał nawet regresję, radiolog zapytał, czy Radek bierze udział w jakimś próbnym programie, bo widzi dobre efekty.

***

Fragment pochodzi z książki Aleksandry Pezdy Zdrowaś mario. Reportaże o medycznej marihuanie

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij