Bardzo szybko się okazało, że moja rola reporterki śledczej ewoluowała w stronę kogoś, kto pokazuje dramat osobisty bohaterek, które nie mogą się odnaleźć w trudnych sytuacjach życiowych. Nie jest moją rolą wskazywanie winnych. Wolałabym, żeby słuchacz na koniec podcastu, zamiast wydawać wyroki, zadał sobie pytanie, jak można tym bohaterom pomóc systemowo – mówi Barbara Sowa, pomysłodawczyni i kierowniczka produkcji podcastu reporterskiego „Śledztwa Pisma”.
Michał Sutowski: W ciągu dziewięciu miesięcy zeszłego roku, w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach tracą życie trzy uczennice tej samej, mundurowej szkoły w dwutysięcznym miasteczku na Dolnym Śląsku. Prokuratura szybko umarza sprawy, w jednym przypadku już po dwóch tygodniach – „nie stwierdzono udziału osób trzecich”. Zaczyna się to wasze Śledztwo Pisma jak dość typowy thriller spiskowy, ale po czterech odcinkach słyszę, że to wyraźnie zamienia się w zaangażowany reportaż społeczny. To był chwyt marketingowy, czy to jednak oddaje jakoś drogę, którą sama przeszłaś, zgłębiając temat?
Barbara Sowa: Jedno i drugie, bo oczywiście stosujemy różne zabiegi znane z popkultury – np. cliffhangery, czyli momenty zwrotne lub zaskakujące na koniec odcinka – żeby dobrze się tego słuchało. Ale przez pierwsze odcinki wątek rozwija się zbieżnie z tym, jak ja sama faktycznie odkrywałam kolejne karty tej historii. Od początku wiedziałam jednak, że formuła podcastu true crime będzie punktem wyjścia do tego, żeby pokazać głębszy problem.
Coś podobnego mamy chyba w słynnym amerykańskim podcaście Serial o sprawie zabójstwa nastolatki z Baltimore i skazanego za to jej chłopaka, który stworzyła Sarah Koenig. Coś jeszcze was inspirowało?
Jest jeszcze drugi podcast, którego byłam wierną słuchaczką, zanim jeszcze wystartowaliśmy z pierwszym sezonem Śledztwa… To S-Town Briana Reeda, który pracuje razem z Koenig w programie This American Life. Autor jedzie do niewielkiej miejscowości w stanie Alabama rozwiązywać zagadkę kryminalną po tym, jak dostaje maila z wiadomością, że jeden z mieszkańców – dzieciak z bogatej rodziny – chwali się, że dokonał zabójstwa. Że ktoś go kryje, że panuje zmowa i korupcja…
I czego się dowiaduje?
Na miejscu okazuje się, że to nieprawda, że żadnego zabójstwa nie było, tylko jakaś bijatyka. Przy okazji jednak Reed wchodzi w to środowisko i maluje świetny portret nie tylko prowincjonalnego miasteczka, ale też człowieka-informatora, od którego wszystko się zaczęło.
No dobrze, zatem i u nas reporterka dostaje dziwnego maila, robi research i rusza w Polskę…
Początek jest rodem z thrillera, bo my naprawdę dostaliśmy list od informatorki, która zna dobrze tamten rejon – akcja toczy się w okolicach Lubomierza i Jeleniej Góry – i wysłała nam notkę z lokalnego portalu. Informował on o śmierci 17-latki Kamili, która o godzinie 14 w pewną grudniową niedzielę wyszła z domu na wsi, by udać się do swego internatu w Lubomierzu, i nigdy do niego nie dotarła, a dzień później w lesie nad strumieniem znaleziono jej ciało. I tutaj historia się kończyła, bo w zasadzie nikt poważnie nie dociekał, co też się tu wydarzyło. A chyba powinien, bo to nie była pierwsza, tylko trzecia zagadkowa śmierć młodej dziewczyny z jednego liceum w krótkim czasie. Wcześniej była Nicola, którą znaleziono przejechaną na torach przed dworcem w Jeleniej Górze, i Julia, przyjaciółka Kamili z równoległej klasy.
Mówisz w jednym z wywiadów, że ta „śmierć wstrząsnęła lokalną społecznością”, ale ja, słuchając podcastu, mam wrażenie wprost przeciwne. Tam się chyba wydarzyło coś niezwykłego, tajemniczego, groźnego – i nikogo to za bardzo nie obeszło.
Historia w tej okolicy jednak żyła, opowiadana z ust do ust, przede wszystkim w plotkach i teoriach spiskowych. W pierwszym odcinku przywołuję rozmowę ze sprzedawczynią w sklepie i ona zaczyna opowieść pod hasłem, że „wszyscy o tym słyszeli”, że wszyscy mówią, ale jak drążyłam temat, to usłyszałam, że w sumie to nie wiadomo, że to chyba miało coś wspólnego z „niebieskim wielorybem”, że jakiś challenge sobie dziewczyny robiły.
czytaj także
OK, niebieski wieloryb to była historia krążąca parę lat temu po sieci, że niby ktoś pogubionych nastolatków nawołuje do wykonywania różnych dziwnych zadań, jakichś transgresji, samookaleczeń, a na koniec jest samobójstwo. O to miało tu chodzić? Ktoś miał ofiarami manipulować?
Jak rozmawiasz z ludźmi i pytasz o szczegóły, to nie usłyszysz nic konkretnego, choć wszyscy budują atmosferę grozy, tajemniczości, jakiejś zagadki. Wszyscy mają jakieś przemyślenia – że „coś tu nie gra…”. Że ta szkoła – to tekst jednej z uczennic – to, „pani, gdyby pani tu dłużej pobyła, no psychiatryk normalnie”. Widziałam, że sprawa jakoś w ludziach żyje, ale wszystko rozpływało się w niedopowiedzeniach.
czytaj także
A dlaczego sprawą nie zajęli się dziennikarze lokalni? Przecież – wybacz cynizm – to mogłaby być historia do grzania na miesiące. „Polskie Twin Peaks do trzeciej potęgi” to lepsze niż „złoty pociąg”. W internecie robi się temat z niczego, a tu obiektywnie jest coś zagadkowego – takie zagęszczenie niewyjaśnionych śmierci w miejscu i czasie. Dla samej klikalności mogli zacząć to badać…
Te trzy sprawy połączył tylko jeden portal, na którym dużo jest historii kryminalnych: zebrał wiedzę o wszystkich po kolei i zadał pytanie, czy aby coś śmierci tych dziewczyn nie łączy. Informacje o tragediach z osobna są dostępne jako newsy: że zaginęły, że je poszukiwano, że znaleziono zwłoki. Ale kiedy przygotowując się do wyjazdu na Dolny Śląsk, odezwałam się do służb, do bliskich i właśnie do mediów – bo wiadomo, że jeśli ktokolwiek, to lokalni dziennikarze mają dobre kontakty z policją – odbiłam się od ściany.
To znaczy?
Naczelny jednego z portali od razu się rozłączył, jak usłyszał. o co chodzi, a redaktor innego, bardzo lokalnie popularnego spotkał się nawet ze mną, ale powiedział, że jego serwis żyje newsami, nie ma dużej redakcji, która miałaby czas na zgłębianie takich tragedii, i że tych spraw nic nie łączy. Ma jednak podejrzenie, że – uwaga – plotki na ten temat celowo rozsiewa konkurencyjne dla Lubomierza liceum mundurowe w Rakowicach.
Mimo wszystko dziwne. Trzy ofiary z jednej szkoły w małej miejscowości, w mniej niż rok – to ewenement na skalę europejską chyba?
Łączyła ofiary szkoła, ale poza tym pochodziły z różnych miejscowości i nawet powiatów, jedna była z Bogatyni, druga ze wsi Rębiszów w gminie Mirsk, a trzecia z domu dziecka w Lubomierzu, a potem w Jeleniej Górze. Szybko okazało się, że najstarsza dziewczyna była już absolwentką tego liceum i z pozostałymi dwiema znały się co najwyżej z widzenia.
Czyli zbieżność dość luźna.
Szkoła była jakimś zwornikiem tych historii, ale raczej symbolicznym. Notabene, kiedy wcieliłam się w rolę ciotki szukającej miejsca dla siostrzenicy w internacie, gdzie dwie z tych bohaterek mieszkały, zapytałam, czy to aby bezpieczne, bo przecież słyszałam jakąś historię… Od razu mi powiedziano: „ale to się przecież nie wydarzyło w szkole ani w internacie”.
Prokuratura i policja też cię zbywały?
Od policji niczego nie dostałam nawet na offie, bo nie byłam stamtąd, więc odesłali mnie od razu do prokuratury. W prokuraturze z kolei byli zdziwieni, że ja w ogóle pytam, na zasadzie: ale o co chodzi, sprawa zamknięta. Choć potem się dowiedziałam, że akta tych trzech spraw są jednak badane przez śledczych we Wrocławiu pod kątem możliwych powiązań. W międzyczasie ze względu na koronawirusa część prokuratorów trafiła na kwarantannę, a akta migrowały między różnymi jednostkami. W efekcie dopiero po kilku miesiącach dostałam oficjalne odpowiedzi. A i te nie rozwiały wszystkich wątpliwości. Nie otrzymałam zgody na wgląd do akt.
czytaj także
Rozumiem, że jak się wychodzi od myślenia spiskowego, wchodzi w kontakt z instytucjami, to ma się wrażenie wielkiej zmowy, że nikt nie chce gadać, że pewnie wszyscy się czegoś boją. Ale może po prostu nikt nie chce, żeby się do niego czy do niej coś przykleiło – policjant, bo szybko odfajkował sprawę, dyrektorka nie chce, żeby mówiono o jej szkole, prokurator, bo miał ważniejsze sprawy…
I jeszcze do tego trauma. Długo mi zajęło, zanim zdobyłam zaufanie młodych osób, które zgodziły się na nagranie. Próbując porozmawiać, borykałam się z ich milczeniem i blokadą. Nicola, która zginęła jako pierwsza, miała lat 20, więc jej znajomi i bliscy to jednak dorosłe osoby, natomiast przyjaciele Julii i Kamili, kiedy z nimi rozmawiałam, byli na początku liceum, dopiero u progu dorosłości – to czas, kiedy problemy rówieśnicze dotykają człowieka najmocniej.
I nie chcieli mówić?
Do nich trudniej było mi dotrzeć i z początku nie wiedziałam, czy to jest faktycznie zmowa milczenia, bo coś groźnego się wydarzyło i się czegoś boją, czy po prostu trauma jest zbyt duża. A tu przyjeżdża jakaś obca kobieta i wypytuje o przyjaciółkę, po której śmierci nie mogą się pozbierać. Nie mając materiałów oficjalnych, rozmawiałam jednak z przyjaciółmi i bliskimi, mówili o swoich teoriach, obawach, przede wszystkim o emocjach…
I te ich teorie składały się w coś spójnego? Reporterka musiała tylko połączyć kropki?
Bardzo szybko się okazało, że moja rola reporterki śledczej ewoluowała w stronę kogoś, kto pokazuje dramat osobisty bohaterek, które nie mogą się odnaleźć w trudnych sytuacjach życiowych. Jedna ma za sobą wiele lat w domu dziecka, druga leczenie w szpitalu psychiatrycznym i gwałt, trzecia najprawdopodobniej też doświadczyła przemocy. A do tego uzależnienia w rodzinie, bieda, samotność. I z czasem zaczynam podejrzewać, że odpowiedź na pytanie „co tam się wydarzyło” jest bardziej prozaiczna niż tajemnicza.
Słuchacz też, w okolicach trzeciego odcinka. Choć kiedy okaże się, że znajomy ofiary w wieczór jej śmierci ma krew na butach, znów mamy wątpliwości…
I ja mam wątpliwości, kiedy np. widzę, że ktoś w czasie wizyty reporterskiej podjeżdża do mojego samochodu, robi zdjęcie i pospiesznie odjeżdża. Przypadek? Żart? Czy sygnał niebezpieczeństwa? Tak samo bliscy cały czas poszukują jakiegoś winnego, choćby symbolicznego, żeby nadać sens temu, co się stało. Bo też zawsze w sytuacji śmierci kogoś dla nas ważnego, kiedy niełatwo wskazać konkretny powód czy przyczynę, a zwłaszcza w przypadku śmierci samobójczej, z tragedią jest się trudniej pogodzić. A zarazem jesteśmy świetni w kreowaniu teorii spiskowych, bo tego nas uczy choćby popkultura.
I chyba nasz mózg. To normalne, że szukamy w chaotycznym świecie wzorów i mechanizmów, które się za nim kryją, wierzymy w intencjonalność ludzkich zachowań, że nic nie dzieje się bez przyczyny. A do tego jeszcze dochodzi błąd potwierdzenia – wypieramy fakty, które nam nie pasują do teorii…
Dochodzi jeszcze jeden element – ta sytuacja dotyczy tabu, bo już nie tylko śmierci dziecka czy młodej osoby, ale też samobójstwa, przemocy seksualnej, problemów psychicznych. A te tematy po prostu obchodzimy. O tym się nie mówi. Skłonność do szukania intencjonalności i „łączenia kropek” w jakąś spiskową sieć jest tym silniejsze, im większe jest poczucie winy.
Czyje?
Ja przecież rozmawiałam z rodzicami, którzy stracili swoje dziecko, i to poczucie zawsze się wtedy pojawia. Mój podcast nie służy temu, by osądzać, piętnować i linczować kogokolwiek. Pokazuję różne odcienie szarości, gdy chodzi o wpływ i odpowiedzialność za te tragedie. Wiem jednak, że także i to poczucie skłania moich bohaterów, by szukać przyczyny zła w czyichś zbrodniczych działaniach.
A kto w tej historii zawodzi najbardziej – nie zdradzając zakończenia? Kto tu zawinił? Dilerzy? Policja? Rodzice? Szkoła? Czy po prostu los małych miasteczek?
Nie jest moją rolą wskazywanie winnych. Wolałabym, żeby słuchacz na koniec podcastu, zamiast wydawać wyroki, zadał sobie pytanie, jak można tym bohaterom pomóc systemowo. Gdybym była prokuratorem, to sprawę musiałabym zamknąć, właśnie ze względu na brak znamion udziału osób trzecich. Ale ja nie jestem prokuratorem, tylko dziennikarką, więc szukam innego rodzaju połączeń niż takie proste, przyczynowo-skutkowe w sensie prawnym.
„The Social Dilemma” − film o tym, jak media społecznościowe zjedzą nasze mózgi
czytaj także
I gdzie te połączenia są?
Tu nie chodzi nawet o samo konkretne miejsce, czyli tę część Dolnego Śląska. Podobne rzeczy mogłyby się wydarzyć w miejscowości na Podlasiu, gdzie – jak ostatnio czytamy w raporcie NIK – nie ma ani jednego całodobowego oddziału psychiatrycznego dla dzieci i młodzieży, albo we wsi w Zachodniopomorskiem. Wszędzie tam, gdzie nie ma dużych perspektyw na wyrwanie się ponad to, co dostajesz w domu czy w szkole.
A mogłoby się wydarzyć w Gdyni, Warszawie, Wrocławiu? W Konstancinie?
To są zupełnie inne światy. Nie chcę generalizować, ale sama pochodzę z małej miejscowości. Pamiętam, jak to wyglądało z perspektywy dzieciaka, który ma do dyspozycji dwie szkoły na krzyż, a nie piętnaście różnych, i jak bardzo podcina to skrzydła. Owszem, można wyjechać do internatu, jak dwie moje bohaterki, ale to jest wyzwanie, na które nie każdy jest gotowy. W ciągu ostatnich lat polska wieś i małe miasteczka bardzo się zmieniły. Na plus. Śledztwo pokazuje jednak ich mroczniejszą stronę.
Czyli?
Ludzie napotykają tam bariery, które dla moich znajomych z Warszawy są trudno wyobrażalne. Jak nie było autobusu do szkoły? Ano, nie było przez dwa miesiące i dzieciaki w Lubomierzu musiały same go sobie organizować, jeździć wspólnie, korzystać z pomocy rodziców. A ze swojego gimnazjum wspominały przede wszystkim nauczycielkę – żeby było śmieszniej, polskiego – która mówiła im, że mają nie czytać książek, bo ona sobie zmarnowała przez to życie.
W Warszawie też bywają takie nauczycielki.
Jasne, ale w Warszawie szkołę możesz zmienić. W małych miejscowościach to o wiele trudniejsze. Nie mówiąc już o perspektywach, rynku pracy, możliwościach rozwoju czy szukania pomocy, gdy nie ma jej w domu – w większych miastach są nieporównywalne.
Powstały w ostatnich latach reportaże, które odmieniły nasze widzenie pewnych spraw, zwróciły na coś uwagę – byli bracia Sekielscy o pedofilii w Kościele, była Justyna Kopińska z tekstami o przemocy w zakładach opieki, ale też Olga Gitkiewicz o katastrofalnym wykluczeniu komunikacyjnym małych miejscowości. To jest nurt, w który z innym formatem próbujesz się wpisać?
Ten podcast dotyka przede wszystkim problemów psychologicznych i emocjonalnych młodzieży, zwłaszcza w miejscowościach, które są naznaczone biedą i problemami dziedziczonymi od pokoleń. Nowymi narzędziami pokazuję to, o czym mówią też inni – ostatnio świetną książkę o zapaści w psychiatrii napisali Janusz Schwertner i Witold Bereś. W najnowszym „Piśmie” ukazał się wywiad z jednym z jej bohaterów. To wstrząsająca relacja ojca, wykształconego pracownika korporacji, który toczył batalię o zdrowie psychiczne swojej córki. I przyznał, że bywały momenty, kiedy nie dawał rady. Coraz częściej dostajemy w mediach historie rodziców, którzy opowiadają o dramatycznych przejściach swoich dzieci i którzy zamieniają się w prawdziwe bulteriery wyszarpujące pomoc u nauczycieli, diagnozy i wizyty u lekarzy, miejsce w szpitalu…
Ale to nie jest przypadek twojej historii.
No właśnie, bo tamci to ludzie świadomi, którzy mają siłę i środki, by mierzyć się z przeszkodami. Tylko co zrobić, jak rodzic nie jest tak silny, tak zdolny, nie jest tym bulterierem? Nie ma pieniędzy, możliwości, wiedzy albo gdy sam jest źródłem problemu? Ja dotarłam do ludzi, których należałoby w ich walce wspomóc, bo sami nie dają rady, czasem nie potrafią tej walki podjąć.
Albo ich nie ma w ogóle. Jedna z twoich bohaterek była de facto sierotą.
Jej rodzice żyją, ale matka jest uzależniona od alkoholu, a ojciec odsiaduje kolejny wyrok w więzieniu. Była wychowanką domu dziecka. Dwie pozostałe bohaterki śledztwa do rodziców przyjeżdżały na weekendy, ich życie toczyło się w internacie. Dlatego zależało mi, by pokazać, jak ważnym elementem systemu wsparcia jest szkoła. By radzić sobie np. z depresją dziecka czy udzielić mu wsparcia po próbie samobójczej, rodzic musi się praktycznie zamienić w psychoterapeutę, poznać objawy, sposoby leczenia… Naprawdę nie każdy ma taką możliwość. A co, jeśli to dom jest przyczyną problemów? Kto, jeśli nie wychowawca czy nauczyciel jako pierwszy może to zauważyć i zaoferować pomoc?
Ojców w ogóle tu nie widać…
Biologiczni ojcowie to wielcy nieobecni tej historii – nie tylko dlatego, że nie udało mi się z nimi porozmawiać na użytek reportażu. Jeden przebywa w więzieniu, drugi pracował często za granicą, miał problem z alkoholem i hazardem, a w jeszcze innym przypadku ten biologiczny bił matkę i odsiadywał wyrok za dilerkę. Przy czym ja nie chcę nikogo piętnować, bo dziś doskonale wiemy, że nawet jak rodzice najbardziej się starają, to mogą zawieść, nie dotrzeć do nastolatka.
Masz nadzieję jakoś wpłynąć na takie sytuacje? Znam reporterów, co nawet pisząc o ważnych problemach, twierdzą, że ich zadaniem jest tylko prawdziwe oddanie realiów, dlatego zrzekają się odpowiedzialności za sam przedmiot ich tekstów, za bohaterów.
Chcieliśmy do konwencji materiału śledczego włączyć reportaż społeczny i do tego elementy poradnictwa oraz dziennikarstwa rozwiązań. To znaczy: obok samych bohaterów i mojej narracji włączamy głos ekspertów, których pytam np. o to, jak się powinna zachować szkoła, kiedy ginie uczeń. Jak dostrzec ucznia, który ma jakieś kłopoty, i sprawić, żeby o nich opowiedział. Jak zaopiekować się rodzinami, które są zagrożone kolejną tragedią – bo śmierć samobójcza dotyka zazwyczaj około 20 osób, a trauma z nią powiązana przypomina nieraz doświadczenia ofiar wojen czy klęsk żywiołowych.
czytaj także
A to są rozwiązania mikro czy makro? Wychowawca klasy czy raczej minister oświaty powinien to przeczytać, żeby coś zmienić na lepsze?
Podcast daje szansę na intymny kontakt autorki ze słuchaczem, jesteśmy zazwyczaj „jeden na jeden”, stąd też mówię do niego na „ty”: posłuchaj, zobacz, opowiem ci… Odsłaniam swoje emocje, nie mogę zupełnie schować się za moimi bohaterami. Chcę zbudować z odbiorcą więź, a zarazem taka forma naturalnie sprzyja proponowaniu rozwiązań w skali mikro. Opowiadamy, co w danej sytuacji zrobić, gdzie zwrócić się po pomoc, jak reagować, gdy twój przyjaciel zwierzy się, że ma myśli samobójcze, czy jaką opiekę zapewnić nastolatce, która padła ofiarą przemocy seksualnej. Wiadomo, że serial podcastowy to nie jest panaceum na problemy społeczne, ani nawet indywidualne, bo w sześciu odcinkach nie nauczysz kogoś, jak zrobić psychoterapię, ale pokazujesz kierunek wyjścia.
Ile jeszcze dzieci i nastolatków musi zginąć, by rząd przejrzał na oczy?
czytaj także
Nie tylko indywidualny? Zrób to sam czy sama?
Bynajmniej, ta historia pokazuje, jak ważnym elementem życia młodych ludzi jest szkoła. Zwłaszcza szkoła z internatem. I że w sytuacji zapaści w psychiatrii musimy zatroszczyć się o istniejący system wsparcia, który byłby odciążeniem dla nich samych i rodziców, ale też o najbardziej elementarną profilaktykę.
Na przykład?
Jedna z moich rozmówczyń mówi, że nauczyliśmy dzieci, jak udzielać pierwszej pomocy, w efekcie nawet najmłodsi potrafią zadzwonić na 112. Tu edukacja funkcjonuje. Ale jeśli chodzi o zdrowie psychiczne, już nie. Gdzieś te dzieci trzeba nauczyć mówić o swoich problemach, jeśli z domu tej umiejętności nie wyniosą – to powinien być stały element programu szkolnego, o którym dziś, mam wrażenie, zapominamy.
„Powinien”, ale kto ma to zrobić? Rząd?
Pokazywanie, jak radzić sobie z konkretnymi problemami, zmienia też ogólną świadomość społeczną, wprowadza temat do debaty, pozwala wpływać na władzę. Ja mam nadzieję, że ten poziom makrozmiany też się pojawi – choćby na poziomie samego Lubomierza życzyłabym sobie, żeby tamtejszy samorząd wyłożył więcej pieniędzy dla tej szkoły czy w ogóle szkół w regionie, na wsparcie dzieciaków i wychowawców.
A wiesz, co się teraz dzieje z rozmówcami? Wrócisz tam jeszcze jako reporterka?
To był niezwykle trudny temat, emocjonalnie obciążający i delikatny. Z częścią rozmówców cały czas mam kontakt. Odzywają się też nowe osoby z tamtego regionu. Z informacjami o dziewczynach czy o szkole. Niewykluczone, że tam wrócę.
***
Barbara Sowa – wydawczyni „Pisma. Magazynu opinii” w wersji cyfrowej i audio, pomysłodawczyni i kierowniczka produkcji podcastu reporterskiego Śledztwo Pisma. Wcześniej związana „Dziennikiem Gazetą Prawną” i Dziennik.pl. Wraz z dwiema wspólniczkami prowadzi pracownię dla makersów i serwis Majsterki.pl, promujący DIY.