Film

Wczorajsze ślady naszych stóp

„W labiryncie" ukazywało się między 1988 a 1991 rokiem i portretuje fascynujący moment przemian, rozpadu starego i układania nowego świata. I jak to bywa z końcami świata, są one spektakularne tylko w ekspresjonistycznych poematach czy filmach von Triera. Rzeczywistość kawek i herbat pitych w bufecie instytutu nie kończy się na jednym cięciu.

Jaki jest sens oglądać stare seriale, skoro nowych jest tyle, że trudno nadążyć za czytaniem nagłówków ich recenzji, nie mówiąc oglądaniu? Tak sobie pomyślałam, odpalając kolejno 120 odcinków serialu W labiryncie. Ikoniczna opowieść duetu Niżyński-Karpiński o farmaceutach (!) w czasach ustrojowej transformacji znalazła się w całości na YouTube w kwietniu 2021. Być może jako wehikuł ucieczki przed przyszłością, w której już obecnie przecież żyjemy, a być może po prostu jako alternatywa dla wszystkich, którzy nie chcą nabijać oglądalności na stronie rządowej TVP.

Mimo popularności platform streamingowych, ta bura w kolorystyce i płaska fabularnie telenowela o perypetiach pracowników Instytutu Farmakologii budzi wciąż żywe uczucia. Część z reakcji zostawianych pod odcinkami to typowa jutuberska nostalgia za dawnymi czasami, w których jak wiadomo, żyliśmy w jeziorze, dzieci chodziły bez opieki, było lepiej, aktorzy mówili wyraźniej, żyło się prosto, skromnie, ale prawdziwie, zaś karierę robiło się głosem i talentem, a nie świecąc cyckami.

Obrazy z serialu mogą też wzbudzać różne estetyczne fascynacje: fryzurami, nietaliowanymi swetrami, czy nawet żółtymi maluchami, jak ten, który docent Duraj próbuje bezskutecznie zapalić w siódmym odcinku, krzycząc przy tym na ubraną w futro żonę – lepiej od niego zarabiającą stewardesę LOT-u. Część komentatorów trzeźwo jednak zwraca uwagę, że zobaczymy tam rzeczy niekoniecznie łatwe do przyjęcia, ale zarazem takie, które naznaczyły nas trwale – często aż do teraz.

W labiryncie ukazywało się między 1988 a 1991 rokiem i portretuje fascynujący moment przemian, rozpadu starego i układania nowego świata. I jak to bywa z końcami świata, są one spektakularne tylko w ekspresjonistycznych poematach czy filmach von Triera. Rzeczywistość kawek i herbat pitych w bufecie instytutu nie kończy się na jednym cięciu. Przemiany, nawet jeśli wstrząsające, rozgrywają się w niuansach, w powolnych procesach rozkładu, w gniciu resztek starego systemu, które to gnicie w malowniczy nieraz sposób tworzy ramy naszych tęsknot i afektów na kolejne 30 lat. „Dziwne teraz czasy nastały – jak po wojnie. Wszyscy albo handlują albo kombinują” – pada z ust Leona Gutmana, symbolicznego przedstawiciela starego świata.

„W labiryncie”, czyli wielka fantazja o tym, jak PRL-owscy inteligenci przekształcą się w nowoczesną klasę średnią

Ten piękny rozkład potęgowany jest przez autentyczność scenografii: wnętrza ówczesnych mieszkań w blokach, szafki, białe krzesła (miałam dokładnie takie same w dzieciństwie i wy pewnie też, kupione za talony dla młodych matek), bałagan w kuchni – wszystko to wygląda mocno inaczej niż kolorystyka i wystrój dzisiejszych produkcji, jakby kręconych w magazynie „Wnętrza”, gdzie nawet cebula wygląda na wystylizowaną. Ta estetyka prawdy wzmaga jeszcze podejście do etyki życia codziennego: bohaterowie piją alkohol w pracy, podkładają sobie świnie, romansują i zdradzają i jakoś rzadko bywają za to ukarani, a widz nie musi być łopatologicznie przekonywany o tym co jest dobre, a co złe. Pisała już o tym zresztą Olga Drenda .

Pierwsza część opowieści zorganizowana jest wokół klasycznego dla latynoskich telenowel wątku kobiety o złotym sercu i o biblijnym imieniu, która próbuje ułożyć sobie życie po wypadku, w którym zginął na kilka dni przed ślubem jej narzeczony. Ewę spotyka ze strony ludzi (co ciekawe, częściej od rodziny niż ludzi w miejscu pracy) niemal wyłącznie cierpienie, w tym fizyczne (i przy okazji konieczność z obcowania polskimi szpitalami schyłkowego PRL), ale pozostaje niezmiennie szlachetna. Część druga, kręcona po rezygnacji aktorki odgrywającej rolę Ewy (Agnieszka Robótka-Michalska, podobno nie mogła znieść faktu, że widzowie popularnego serialu mylili ją na ulicy z bohaterką i okazywali współczucie) – toczy się wokół kontrastowo zestawionych ze sobą postaci: Doroty, byłej opozycjonistki (Marta Klubowicz) o ciętym języku i zabójczo przystojnego utracjusza i bawidamka Marka (w tej roli Darek Kordek), który oczywiście zmieni swoje hedonistyczne nastawienie pod wpływem miłości do niej.

„Żonaty? To do uśpienia!” Serial o Borewiczu nie był tak staroświecki, jak go pamiętamy

Pomimo obecności tej dość uniwersalnej ramy serial zaskakuje dziś sposobem eksponowania i budowania postaci, które bywają – z dzisiejszego punktu widzenia – całkiem nieznośne, przemocowe, reagujące na słuszne nawet zarzuty prawie zawsze kłamstwami lub agresją. To świat, w którym bohaterowie z pewnością nie przeczytali podręczników Jespera Juula i nie znają zasad komunikacji NVC. Trudno też nie zauważyć oczywistych przemian w zakresie podziału rodzinnych obowiązków: kobiety nieustannie siekają coś w kuchni albo niosą siatki z zakupami, podczas gdy mężowie agresywnie wybrzydzają na podawanie im rybnych filetów. Namalowana twarz czarnego studenta farmacji (w tej roli Wiktor Żaboklicki) i większość seksistowskich uwag w pracy, też by już raczej nie przeszła. W tym tonie zresztą pisała o serialu Dorota Masłowska, traktując obraz jak papierek lakmusowy zachodzących przemian i dowód na to jak daleko zaszliśmy. Ja mam jednak wrażenie, że dzięki W labiryncie jeszcze lepiej widać jednak to, co z nami do teraz pozostało.

Większość zawodowej intrygi skupia się wokół kłopotów z badaniami nad nowym lekiem przeciwbólowym, Adoloranem, będącym symbolem połączenia nowego ze starym. Adoloran powstaje bowiem jako intelektualne osiągniecie pracowników państwowego instytutu naukowego, ale też jako dowód na aspiracje, że polska techniczna myśl może stać się dobrem sprzedawanym na Zachodzie i biorącym skuteczny udział w rynkowym wyścigu. Początkowe kłopoty z upiornym, nomenklaturowym biurokratą, docentem Stopczykiem (Leon Niemczyk!), usiłującym storpedować projekt przeradzają się w walkę z transformacyjnym żywiołem, pod wpływem którego dawne struktury zaczynają się przekształcać.

Partyjny aparatczyk traci władzę, a z czasem i wpływy, za sznurki zaś zaczynają pociągać szemrani przedstawiciele kapitalistycznego półświatka. Sam docent Stopczyk, co prawda, powraca w nowym wcieleniu, jako kolaborujący z nowym systemem przedstawiciel zagadkowej spółki, która stara wykorzystać się dawne zasoby techniczne i gospodarcze Instytutu.

Narracje o sukcesie przenika ambiwalencja: ci, co go osiągnęli, fascynują i budzą zazdrość, ale muszą za to płacić odpowiednią cenę, zaś niektórzy mogą wręcz budzić klasową bądź estetyczną odrazę (zwłaszcza biznesmeni-polonusi i przebrani w garnitury „badylarze”). To co dawne i swojskie, często wydaje się już skostniałe i niepotrzebne, ale też bywa podawane jako odtrutka na patologie nowego, względnie „głos rozsądku”. Nad tym wszystkim unosi się przekonanie, że zmienia się wszystko, a zarazem nic: „nie, żeby tych urzędników państwowych zamienić na małych cwaniaczków, co jeszcze bardziej z człowieka zedrą?” burzą się pracownicy laboratorium. I tak np. wykształcenie jest z jednej strony czymś wysoko cenionym: profesorostwo Sucheccy, niedoszli teściowie głównej bohaterki ze swoją willą i odziedziczoną po zmarłym pisarzu służącą mogą imponować, ale są przy tym przedstawiani jako nieżyciowi i groteskowi, nierozumiejący reguł nowego świata. A zwłaszcza żona, bo starego profesora jakoś usprawiedliwia inteligencki etos i wciąż niebagatelne wpływy.

Z kolei laboratoryjny bawidamek Marek, kształcony za granicą opowiada o podróżach na jachcie i licznych romansach, a jego poza jest odbierana jako ostentacja. Potem dopiero wyjdzie na jaw, że nad hedonistycznym życiem bohatera ciąży piekielna przeszłość jego matki – prokuratorki, która oskarżała w politycznych procesach na początku lat 80., zdemaskowanej przez jedną ze swych ofiar – Dorotę. Ta zresztą, z niezależnej, błyskotliwej i niezależnej, nawet jeśli irytującej lekko swym moralizmem bohaterki, przerodzi się z końcem serialu w mdłą żonę, która każe Darkowi Kordkowi myć ręce przed podaniem do stołu zupy. To trochę tak, jak gdyby twórcy serialu zapowiadali już następnych (ponad!) dwadzieścia lat Klanu, w którym życie będzie się już toczyło wokół instytucji rodziny, a nie wokół laboratorium.

Nie tylko Tarantino męczy kobiety

Bo też właśnie tam jest osadzona dusza serialu. Instytut jest uniwersum skupiającym życie rodzinne, zawodowe, osobiste i polityczne. Słynne „picie kawki” to po prostu rytuał, który pomaga podtrzymywać więzi w miejscu pracy. Córka Racewiczów, kiedy ma kłopoty z fizyką, bez żadnej obiekcji korzysta z pomocy wujka Duraja, bohaterowie doradzają sobie w życiu miłosnym, wspólnie przeżywają swoje kłopoty i rozczarowania, jak również dość nonszalancko nawiązują romanse. Jednocześnie wartość Instytutu i jego naukowej misji stopniowo ugina się pod naporem reguł rynku. Już niemal od początku wiadomo, że praca naukowca jest szlachetna, ale niezbyt dobrze płatna, a w miarę upływu czasu nawet ta jej szlachetność (etos?) blaknie. „Wy to sobie dajcie spokój z tym instytutem, weźcie się do jakiejś porządnej pracy z tego może przynajmniej jakieś pieniądze będą” – głosi żona jednego z głównych bohaterów, Racewicza (Marek Kondrat), redaktorka z działu kultury w TVP (Sławomira Łozińska) i autorka programu przypominającego dawną Godzinę szczerości.

Sama wkrótce bez większego powodzenia będzie próbowała kręcić bardziej komercyjne projekty o modzie (uwaga – w roli jej szefa – Tomasz Raczek z bujną czupryną). Stopczyk w nowej roli kapitalisty wynajmuje pomieszczenia Instytutu na swoje interesy, a Duraj z Racewiczem po godzinach wykonują zlecenia dla założonej chwilę wcześniej tajemniczej firmy farmaceutycznej, której właściciel po jakimś czasie się ulatnia. Wartość dobra wspólnego coraz bardziej się rozpływa, coraz bardziej zyskują na znaczeniu bluzy Puma, z czym bohaterowie nie do końca się godzą, ale przeciwko czemu nie protestują.

Chwedoruk: Spór na lewicy to kolejny odcinek wojny między Kwaśniewskim a Millerem

Serial Karpińskiego zatrzymuje ten moment, w którym, jak wspomniał politolog Rafał Chwedoruk, rodzi się społeczeństwo konsumpcyjne: „w którym większość, zwłaszcza po tej nie-PiS-owskiej stronie nie identyfikuje się poprzez bycie wytwórcą ani przez żadną wspólnotę, tylko przez konsumpcję, i do tego indywidualną, symbolicznie ujmując: nie przez Fundusz Wczasów Pracowniczych, tylko «moje» wakacje w Grecji. A wszelka forma wspólnotowości, czy to w wydaniu prawicowym, odwołująca się do rodziny i narodu, czy lewicowym, apelująca do egalitarnej, obywatelskiej wspólnoty, jest postrzegana jako opresyjna”. 

Bohaterowie W labiryncie są wobec tego wszystkiego bezradni, ale nie buntują się, przyjmując, że trudności są chwilowe i wynikają z wcześniejszego funkcjonowania w fałszu. Bo w końcu przyzwyczailiśmy się „do darmowych szpitali, półdarmowych sanatoriów i teraz jak trzeba za to wszystko płacić to się chwytamy za głowę”.

Drobne epizody i detale zapowiadają także inne wątki przełomu i następnego trzydziestolecia: politykę historyczną – w końcu Gutman z kolegami odwiedzają groby powstańców, obecności religii w publicznym życiu – kiedy Oleńka przynosi do domu białożółte naklejki z nakazem naklejenia na okno, tata Duraj jeszcze krzywi się, że to chyba lekka przesada. Twórcy nie pozostawiają nam jednak specjalnych wątpliwości co do kierunku, w którym będziemy zmierzać. W ostatnim odcinku wiadomo już, że produkcja Adoloranu ruszy dzięki inwestycji zagranicznej, ale sprawą interesuje się też UOP.

W Warszawie wzrasta przestępczość – Marta cudem unika gwałtu, „a ci bandyci to się tej policji chyba nie boją”. Zła prokurator z przeszłości podejmuje próbę samobójczą. Pani Maria i pan Leon biorą ślub w Urzędzie Stanu Cywilnego, ale urzędnik się spóźnia. Samolot z Ewą i jej synem nie przypadkiem odlatuje do Szwajcarii, gdzie sen o zachodnim życiu spełnić naukowcom łatwiej niż nad Wisłą. A odpowiedź na pytanie czy to nowe, do złudzenia przypominające stare, mogło pójść w inną stronę, jest dość jednoznaczna.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Justyna Drath
Justyna Drath
Nauczycielka
Absolwentka polonistyki i filmoznawstwa na UJ. Nauczycielka, działaczka społeczna, członkini ZNP i uczestniczka Kongresu Ruchów Miejskich. Była członkinią partii Razem. Broniła Krakowa przed likwidacją szkół i Młodzieżowych Domów Kultury. Współtworzyła kampanię referendalną komitetu Kraków Przeciw Igrzyskom. Organizowała działania na rzecz demokracji lokalnej, kierowała klubem Krytyki Politycznej, pomagała w organizacji Manify.
Zamknij