Film

„Emily w Paryżu” wkurza, ale i tak oglądamy

Emily w Paryżu Netflix

Od kilku dni zastanawiam się, na czym polega fenomen tego serialu. Z jednej strony wszyscy go oglądają, w pewnym momencie był to najczęściej odtwarzany serial Netflixa na świecie. W Polsce również. Z drugiej – zaraz po obejrzeniu wszyscy lecą do klawiatury, by go skrytykować. Skoro ci, co już obejrzeli, mówią, że jest tak źle, to czemu kolejni oglądają?

Sukces Emily w Paryżu może tłumaczyć potrzeba chwili. Wszyscy wiemy, co się dzieje na świecie. My wiemy, co się dzieje w Polsce: na dworze jest szaro, zimno i pada. COVID-19 szaleje ze zdwojoną siłą. Rząd nic z tym nie robi, z poznańskiego zoo uciekł manul, a CBA aresztowała Romana Giertycha. Całe więc szczęście, że jest koc, kanapa i Netflix, który, jakby przewidując, że nastąpią takie okoliczności, na początku października podsuwa abonentom nową produkcję własną, czyli właśnie Emily w Paryżu.

To lekki serial o młodej kobiecie z Chicago, która trafia do Paryża. Motyw dobrze zadomowiony w popkulturze, wykorzystujący zetknięcie radosnego american way of life z wyniosłym chłodem Starego Kontynentu, przy dobrym scenariuszu daje duży potencjał ogrywania wzajemnych stereotypów, czy to na wesoło, czy też zupełnie na poważnie. Przeróżne językowe i kulturowe qui pro quo to zazwyczaj koło zamachowe tego typu fabuł. Widać, że w przypadku Emily miało być podobnie, ale coś nie wyszło i serial od pewnego momentu, zamiast cieszyć, zaczyna coraz bardziej irytować.


Nawet jak na kino eskapistyczne, które widzowie serwują sobie świadomie i na własne życzenie, Emily w Paryżu zbyt daleko rozmija się z rzeczywistością. Mimo wszystko to serial obyczajowy, niby realistyczny, ale zbudowany wbrew wszelkim zasadom prawdopodobieństwa. Tak jest od samego początku, kiedy młoda pracownica marketingowego korpo z Ameryki jedzie do Paryża, do biura francuskiej firmy Savoir, którą amerykańskie korpo właśnie kupiło.

Moje doświadczenie z globalną korporacją o amerykańskim kapitale było dość pobieżne, ale chyba nie pomylę się, jeśli powiem, że do doglądania tak poważnych kwestii jak fuzje i przejęcia nie wysyła się szeregowych pracowników. Zwłaszcza jeśli nie mają bazowych kompetencji, a Emily nie ma, bo nie zna nawet francuskiego. Nie wie też nic o Francji i jak przekonamy się w kolejnych odcinkach, nie ma specjalnie ochoty się dowiedzieć.

Takich niezrozumiałych wątków jest w serialu sporo: nie bardzo wiadomo, jaki jest status Emily w nowej firmie, czy jest podrzędną pracownicą, która walczy o względy szefowej, czy rewizorem przysłanym przez nowych amerykańskich właścicieli. Nie wiemy też, skąd Emily ma kasę na superdrogie ciuchy i wystawne paryskie życie. Naprawdę wiele rzeczy w tym serialu się nie klei i można by je wymieniać jeszcze długo.

Najwięcej pomyj na tę produkcję wylali Francuzi i mieli powód. Serial, zamiast krytycznie lub zabawnie przetwarzać wzajemne stereotypy i uprzedzenia, w wulgarny sposób stereotypizuje Francję. Francuzi w tym serialu nie mówią lub nie chcą mówić po angielsku, chociaż akurat wszyscy bohaterowie, którzy rozmawiają z Emily, mówią po angielsku płynnie. Francuzi są nielojalni, niewierni i rozwiąźli, a w kraju świetnie ma się seksizm i uprzedmiotawianie kobiet, nie to co w Ameryce. Francuzi mają też problemy z higieną, są zadufani w sobie i leniwi – bez przerwy widzimy, jak migają się od roboty, ale kiedy Emily zostaje zwolniona, dowiaduje się, że we Francji z przyczyn formalno-prawnych właściwie nie da się zwolnić pracownika. I wszystko to oczywiście wydaje jej się totalnie absurdalne, prawa pracownicze również.

Nie oddałabym tego za godzinę porządnego seksu i trzy zajebiste orgazmy

We Francji podobno padło pytanie, czemu francuscy aktorzy w ogóle zgodzili się zagrać w czymś takim – znali przecież scenariusz. Nietrudno zgadnąć, że dla pieniędzy. Ja to pytanie skierowałabym tylko do Philippine Leroy-Beaulieu, cudownej francuskiej aktorki, która wcieliła się w rolę Sylvie, dyrektorki paryskiej agencji marketingowej Savoir. Na stereotypizowanie rzekomo typowo francuskich cech w przypadku jej postaci nakłada się koszmarny ageizm.

Sylvie to dojrzała kobieta, która nie cieszy się z amerykańskiego desantu na paryskie biuro, pogardza amerykańską kulturą pracy i nie wierzy, że Emily, w Chicago specjalistka od farmacji i domów starców, odnajdzie się w marketingu dóbr luksusowych. Krytykuje każdą inicjatywę, z którą wychodzi Emily, i ostentacyjnie okazuje jej swoją niechęć. Nic się pod tym względem nie zmienia do końca, bo kolejną specyficzną cechą tego serialu jest płytkość i jednostajność postaci, nie zachodzi w nich żadna przemiana, nikt nie wychodzi z tych perypetii odmieniony.

Postać Emily kontrastuje z Sylvie na każdym poziomie. Jest młoda, nowoczesna, pełna energii, nie zrażają jej złe słowa, uparcie forsuje swoje koncepcje, a do tego ciągle okazuje Sylvie swoją sympatię i stara się nawiązać z nią bliższą relację. W tym zestawieniu Sylvie jest po prostu zgorzkniałą starą babą, która nie nadąża za zmieniającym się światem (kierunek zmian oczywiście nadaje Ameryka), a wszystkie profesjonalne decyzje, które podejmuje – a od wielu lat zajmuje się marketingiem marek z wyższej półki – są nietrafione. Tymczasem u nowicjuszki Emily oczywiście wszystko na odwrót – same sukcesy. Raz tylko dochodzi do aktu solidarności między tymi dwiema kobiecymi postaciami, ale jest to krótka chwila, a głównym wkładem w tę sytuację ze strony Sylvie jest to, że potrafi być niemiła. Postacie Sylvie i Emily zbudowano na prymitywnej opozycji binarnej, jakby zapominając, że Francuzom zawdzięczamy nie tylko strukturalizm, ale przede wszystkim poststrukturalizm.

Nie ma sensu się nad tym dłużej rozwodzić, ale Emily nie jest wcale tą osobą, za którą się podaje. To, co mówi, także wtedy, kiedy oceniająco wypowiada się na temat Francji i Francuzów, ma się nijak do tego, co robi. Dlatego w wielu recenzjach obok takich określeń jak ignorantka (nie wie, ale nie chce się dowiedzieć, nie umie, ale nie chce się nauczyć), arogantka (narzuca innym swoją perspektywę jako jedynie słuszną) pojawia się też hipokrytka.

Ale zostawmy to, jaka Emily jest, i wróćmy do jej oszałamiającej kariery. Emily rzucona na głęboką wodę w obcym kraju, w branży, której nie zna, robi błyskawiczną i oszałamiającą karierę. Oczarowuje wszystkich mężczyzn, szybko zyskuje nowych przyjaciół. Nawet żona prezydenta Francji docenia lotny umysł bohaterki i tylko wredna Sylvie wydaje się odporna na jej urok osobisty. Wszystkie nowatorskie pomysły Emily, takie, na które nie wpadłaby specjalistka od marketingu w średnim wieku, czyli Sylvie, prowadzą do spektakularnych sukcesów. Kiedy już w końcu wydaje się, że będzie fakap, okazuje się, że to tylko chwilowa sytuacja kryzysowa, zegarek za dwa miliony euro się znajduje.

Emily nigdy się nie poddaje, nie ma spadków nastroju. Nawet po rozstaniu z chłopakiem i po kolejnych upokorzeniach, których doznaje od okrutnych Francuzów, szybko się podnosi, właściwie to regeneruje się w kilka sekund. Absolutnie wszystko idzie jej gładko i dzieje się to w gładkim, zupełnie odrealnionym Paryżu, gdzie bohaterowie poruszają się tylko w obrębie kilku reprezentacyjnych miejsc, nigdy komunikacją miejską, a już broń boże metrem. W mgnieniu oka Emily zostaje cenioną influencerką, mimo że zaczyna od 48 followersów i na insta wrzuca posty zupełnie o niczym.

Zbliżamy się już do rozwiązania zagadki, czemu Emily jednocześnie tak wkurza i tak wciąga, ale trzeba jeszcze wspomnieć, że serial wyprodukował Darren Star, producent kultowego Seksu w wielkim mieście, a Patricia Field, która ubierała bohaterki tego serialu, została również stylistką Emily w Paryżu. Owszem, zgadzam się, że po dwudziestu latach Seks w wielkim mieście wymaga krytycznej rewizji, że mocno podkolorowano tamtą rzeczywistość, sugerując, że wystarczy napisać jeden felieton tygodniowo, by dostatnio żyć na Manhattanie. Ale mimo wszystko był to serial przełomowy dla wielu kobiet, nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Seks w wielkim mieście należy do pokoleniowego kanonu, bo poruszał kwestie, o których wtedy jeszcze nie rozmawiano otwarcie, stał się symbolem nowej rewolucji seksualnej z początku XXI wieku. A stylizacje Patricii Field przeszły do historii i sprawiły, że serial wciąż jest punktem odniesienia dla miłośniczek mody.

Jest wiele powodów, by nie kupować ubrań w sieciówkach. Wybierz swój

Co zatem poszło nie tak z Emily w Paryżu? Nic, wszystko poszło doskonale, a statystyki odtworzeń i wysyp recenzji tylko to potwierdzają. Star i Field zrobili po prostu serial na miarę pokolenia, w którym niepokojąca liczba osób jako wymarzony zawód wskazuje influencing. Emily w Paryżu to nic innego jak przeniesiony na ekran Netflixa najpopularniejszy obecnie gatunek lifestyle’owy, czyli instagramowe stories, lekko przyprawione fabułą.

Nie przypadkiem jednym z wątków jest instagramowa kariera Emily, bo serial został wymyślony na wzór Instagrama – tylko ładne miejsca, tylko ładni ludzie, same sukcesy i dużo drogich rzeczy. Gdzieś za kadrem z pewnością są trudności, dramaty i upadki, ale w instagramowym feedzie się nie mieszczą, wiec w serialu też zabrakło dla nich miejsca. Zresztą Emily w Paryżu to nie tyle serial, ile kilkugodzinna reklama, dokładnie tak jak infulencerskie relacje na Instagramie. Lista lokowanych produktów jest naprawdę imponująca, co wyjaśnia, czemu Emily nosi rzeczy Chanel, Louis Vuitton i buty Christian Louboutin, chociaż widz nie rozumie, skąd ma na nie kasę. Influencerki przecież dostają takie rzeczy w prezencie.

Instagramerzy obalają mit pracowitości

Niby rozumiemy, że większość treści na Instagramie to iluzja, za pomocą której ktoś próbuje nam coś sprzedać. Wiemy, że instagramowy świat jest odfiltrowany, wypacykowany i skrzętnie skomponowany. Wkurza nas to, ale oglądamy. Tak jak wiele z nas odczuwa guilty pleasure, przerzucając storisowe slajdy na ekranie smartfona, podobnie wielu z nas z przekorną satysfakcją obejrzało Emily w Paryżu do ostatniego odcinka. Ot i cała tajemnica. Po seansie, nie bogatsi o nic, wracamy do drugiej fali pandemii, chaosu i sprawy Romana Giertycha.

PS. Najważniejsze, że manul się odnalazł.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Siegień
Paulina Siegień
Dziennikarka i reporterka
Dziennikarka i reporterka związana z Trójmiastem, Podlasiem i Kaliningradem. Pisze o Rosji i innych sprawach, które uzna za istotne, regularnie współpracuje także z New Eastern Europe. Absolwentka Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego i filologii rosyjskiej na Uniwersytecie Gdańskim. Autorka książki „Miasto bajka. Wiele historii Kaliningradu” (2021), za którą otrzymała Nagrodę Conrada.
Zamknij