Oglądając „Sundown”, nowy film reżysera „Nowego porządku”, czujemy z pewnością jedno: Michel Franco uchwycił coś istotnego, słońce faktycznie zachodzi. Stare formy, hierarchie, wzorce przemijają, towarzyszy temu wszystkiemu przemoc i chaos, nie wiadomo, co wyłoni się z tych przemian.
Sundown meksykańskiego reżysera Michela Franco ma jedno z lepszych otwarć, jakie widziałem ostatnio w kinie. Wszystko zaczyna się w luksusowym hotelu w Acapulco w Meksyku, gdzie czwórka Brytyjczyków – dwoje dorosłych w średnim wieku i dwoje nastolatków – spędza wakacje. Wyjazd przerywa telefon: matka kobiety, Alice, umiera, cała czwórka musi wrócić do Anglii. Mężczyzna, Michael, na lotnisku oświadcza jednak, że zapomniał paszportu. Przekonuje pozostałą trójkę, by leciała bez niego, że wróci po paszport do hotelu i przyleci pierwszym dostępnym połączeniem.
Michael nie wraca jednak do swojego luksusowego hotelu. Każe taksówkarzowi zawieźć się w jakiekolwiek miejsce, gdzie mógłby się zatrzymać. Melduje się w tanim, zgrzebnym hotelu bez wygód. Całymi dniami przesiaduje na położonej niedaleko plaży, uczęszczanej głównie przez miejscową klasę ludową. Pije lokalne piwo, patrząc bez wyrazu na ocean, wieczorami flirtuje z dużo młodszą od niego sprzedawczynią z bodegi z sąsiedztwa, w końcu zaczyna się z nią spotykać. Wyłącza telefon i nie odbiera żadnych połączeń i wiadomości z Anglii. Jak się okazuje, paszport cały czas miał przy sobie.
To otwarcie jest tym bardziej fascynujące, że Franco bardzo oszczędnie dawkuje nam informację o Michaelu: jego tożsamości, motywacjach, emocjach, myślach. Kamera chłodno, z dystansu przygląda się bohaterowi, filmem rządzi konsekwentna naturalistyczno-minimalistyczna poetyka. Widzimy tylko działania – czy raczej ich brak – Michaela, nie mamy żadnego wglądu w jego wnętrze, możemy tylko zgadywać, co nim kieruje: jakie emocje, motywacje, myślenie. Nawet gdy na końcu pojawia się pewne wyjaśnienie, mogące jakoś zracjonalizować postępowanie bohatera, to i tak mamy poczucie, że niczego ono tak naprawdę nie tłumaczy.
Dopiero z czasem, ze strzępów eliptycznej narracji jesteśmy w stanie zrekonstruować, jak właściwie wygląda życiowa sytuacja Michaela i jego relacja z Alice. Ta dwójka to brat i siostra. Po śmierci matki stają się jedynymi spadkobiercami rodzinnej fortuny zbudowanej na przemysłowej hodowli trzody chlewnej i produkcji mięsa. Michaela nie interesuje jednak ani rodzina, ani rodzinny majątek. Jest gotów oddać kontrolę nad nim Alice w zamian za niewielkie w stosunku do wielkości rodzinnej fortuny roczne stypendium.
W odrzuceniu przez Michaela rodzinnego dziedzictwa nie widać przy tym żadnego wyrazistego, pryncypialnego buntu, w ogóle żadnej wyrazistej emocji. Gdy z pomocą agencji detektywistycznej siostra odnajduje go w końcu w Meksyku, Michael wysłuchuje wszystkich jej pretensji z uprzejmą obojętnością. Nie wydaje się w ogóle przejmować gniewem i bólem siostry, ale też nie życzy jej źle, chce, by nieporozumienie jak najszybciej się skończyło i każde z nich znów zaczęło żyć swoim życiem.
Kim tak naprawdę jest Michael? Pozbawionym empatii socjopatą, egoistą, który nie przejmuje się niczym poza swoją wygodą? A może kimś, kto chce żyć autentycznie, w prawdzie, kto ucieka przed pozycją społeczną, majątkiem, uwikłaniami, których nigdy tak naprawdę nie chciał, które świat próbował mu narzucić? A może mężczyzną w kryzysie wieku średniego, szukającym przed nim ucieczki w tropikach w ramionach młodej kobiety? Albo wypranym ze wszelkich właściwości, pozbawionym ambicji i siły życiowej człowiekiem zrezygnowanym, usiłującym przede wszystkim odwrócić się od świata?
Prawdziwe mogą być zarówno wszystkie z tych wyjaśnień jednocześnie, jak i żadne z nich. Wielka siłą filmu jest to, że Michael do końca pozostaje enigmą, że każdy z nas sam musi odpowiedzieć sobie na pytanie, jakie jest właściwie pragnienie bohatera – jeśli takiej odpowiedzi w ogóle da się udzielić.
Nie po każdym dobrym filmie chce się gadać. O „Aftersun” chcą gadać wszyscy
czytaj także
Postać, której nie wiadomo, o co chodzi, której motywacje ciągle się nam wymykają, mogłaby nas szybko zmęczyć jako widzów. W Sundown do tego zmęczenia nie dochodzi nie tylko dzięki precyzyjnej, doskonale panującej nad narracją, zdyscyplinowanej reżyserii Franco, ale także za sprawą wybitnej kreacji aktorskiej wcielającego się w Michaela Tima Rotha. Brytyjski aktor wznosi się tu na wyżyny swojego kunsztu, tworzy postać pozbawioną w zasadzie standardowych pozytywnych cech, niedającą widzowi żadnej emocji, na której można by się zaczepić, a przy tym do ostatniej minuty zagadkowo fascynującą.
Powroty przemocy
Jednym z głównych tematów kina Michela Franco jest przemoc. Reżyser często przerywa powolnie się toczącą narrację złożoną z inscenizowanych w minimalistycznej poetyce scen obrazami nagłej eksplozji przemocy. Przemoc jest dla Franco czymś, co kryje się nieustannie pod powierzchnią codziennych stosunków społecznych i w każdej chwili gotowa jest powrócić, zamanifestować swoją obecność.
W Sundown przemoc ma wielowymiarowy charakter. W jakimś sensie rodzinna fortuna Michaela i Alice zbudowana jest na uprzemysłowionej przemocy wobec zwierząt, jej obrazy powracają zresztą w halucynacyjnej formie pod koniec filmu.
Przemoc określa też rzeczywistość Meksyku. Pewnego dnia, siedząc jak co dzień na plaży i wpatrując się w ocean, Michael zauważa, że morze ma czerwony kolor – spływa nim krew ofiar brutalnego mordu, jaki dokonał się w okolicy.
Ta przemoc, jak pokazuje Franco, zakorzeniona jest w klasowej strukturze Meksyku, w wielkich nierównościach dzielących tamtejsze społeczeństwo. Michael szybko się przekonuje, że ktoś tak bogaty jak on nie może bezkarnie uciec od swojej klasowej tożsamości, że rzeczywistość nierówności i generowanej przez nie przemocy prędzej czy później upomni się o „klasowego turystę”. Bo jak się okazuje, niezależnie od tego, jak bliskie relacje z miejscowymi nawiązałby Michael, ostatecznie Anglik milioner będzie dla nich w najlepszym wypadku kimś obcym, w najgorszym – zwierzyną do upolowania.
Meksyk klasy ludowej nie jest w Sundown rajem pełnym szczerych, prostych, uczynnych, autentycznych ludzi. To brutalny, okrutny świat, gdzie ludzi zabija się i porywa dla pieniędzy. Jak się okazuje, fakt, że kurort, gdzie Alice ze swoimi dziećmi i Michael spędzali wakacje na początku filmu, jest przestrzenią ściśle zamkniętą i strzeżoną przez uzbrojoną ochronę, nie wynikał tylko z paranoi bogatych zachodnich turystów.
Obraz stawia nam opór
Czy jednak Sundown jest faktycznie filmem o meksykańskich i globalnych nierównościach? Do pewnego stopnia oczywiście tak, najciekawsze jest jednak to, że ten motyw nie wyczerpuje obecnych w filmie sensów. Podobnie jak poprzednie dzieła Franco także jego nowy film stawia opór próbom interpretacji, żadnej nie daje się do końca wyjaśnić, podsuwa widzom sprzeczne tropy i złożone obrazy, skrywające kolejne znaczeniowe warstwy.
Ta strategia reżysera wywołała zamieszanie zwłaszcza w przypadku jego poprzedniego filmu, Nowego porządku (2020) – historii ludowego buntu przeciw nierównościom i władzy bogatych, który zostaje błyskawicznie stłumiony przez wojsko. To zaś w miejsce dawnego systemu wprowadza otwarty faszyzm, biorący za twarz także dawną elitę.
Wyzysk jest dla was przezroczysty [Sutowski o filmie „Nowy porządek”]
czytaj także
Nowy porządek był zarówno krytykowany jako film antyludowy, wyrażający lęk elit przed zmianą społeczną, jak i chwalony jako chwytające ducha czasów ostrzeżenie przed faszyzmem XXI wieku. Osobiście przychylam się do tej drugiej interpretacji, ale rozumiem zamieszanie: Franco nie nakręcił łatwego lewicowego filmu-plakatu, scenariusz politycznej apokalipsy pokazał w sposób wolny od naiwności i sentymentalizmu, nie bojąc się półcieni i odcieni szarości. Nowy porządek nie wtłacza widzom do głowy oczywistych oczywistości, zostawia widza ze złożonymi treściami, które ten sam musi dopiero ułożyć sobie w głowie.
Podobnie jest z Sundown. Film można czytać jako obraz globalnych nierówności, traktat o klasie i przemocy, ale też jako obraz męskości w kryzysie czy metaforę zmierzchu europejskiej burżuazji, która nie ma już dłużej siły, by dominować nad światem społecznym i naturą, sama oddaje swoją władzę i pogrąża się w stuporze. Albo jako moralne oskarżenie elit, portretujące pustkę, jaką tworzy bogactwo i przywilej.
czytaj także
Można by napisać tu jeszcze wiele interpretacji, fascynujące jest to, że żadna ostatecznie nie wyjaśnia do końca filmu. Oglądając go, czujemy za to z pewnością jedno: Franco uchwycił coś istotnego, słońce faktycznie zachodzi. Stare formy, hierarchie, wzorce przemijają, towarzyszy temu wszystkiemu przemoc i chaos, nie wiadomo, co wyłoni się z tych przemian. W przygasającym świetle zmierzchu trudno w ogóle widzieć jasno i powiedzieć cokolwiek pewnego.