Czytaj dalej

Stacja Muranów (fragment książki)

Warszawski Muranów to idealny temat dla psychologa miejsca. Ekspert tej specjalności bada związki między człowiekiem a otaczającą go przestrzenią.

Maria Wachelberska, jedna z bohaterek debiutanckiej powieści Sylwii Chutnik Kieszonkowy atlas kobiet, po traumie wojennych przeżyć ukrywająca swoją żydowską tożsamość i prawdziwe nazwisko Wachelberg, raz w tygodniu jeździ na Muranów. Błąka się, odwiedzając nieistniejące ulice. „Pochodzić, kupić w cukierni bajaderkę. Popatrzeć na miejsce po domu, gdzie spalił się jej ojciec i gdzie mama zbierała w szoku jego ciało”.

Podobnie błąkają się też Izraelczycy czy Amerykanie, którzy zdecydowali się zapuścić na Muranów na własną rękę, bazując na lekturach lub wspomnieniach dziadków.

I Angelika Lasiewicz-Sych, psycholog architektury z Krakowa, dopóki nie znajdzie rozwiązania: kalka.

Cienki, przezroczysty kawałek pergaminu, nakładany na zadrukowaną powierzchnię. Dziś już nikt takich nie używa, może tylko studenci architektury na zajęciach rysunku technicznego. Angelika bierze dwie mapy: przedwojenną i współczesną. Powoli, mocno przyciskając ołówek, odwzorowuje najpierw starą, potem nową siatkę ulic. (Nie wie jeszcze, że podobną pracę wykonali wcześniej Jacek Leociak i Barbara Engelking, a gotową mapę może znaleźć w ich monografii o getcie). Na mapie Angeliki Nalewki ugięły się, odskoczyły Andersowi w bok. Biegną prosto w górę, do placu, którego już nie ma. Zamenhofa znów stała się Dziką, a równolegle do Anielewicza wyrasta szeroka Gęsia z torami tramwajowymi.

– Muranów to idealny temat dla psychologa miejsca – mówi Angelika.
Ekspert tej specjalności nie leczy ran po amputowanych ulicach i placach, tylko bada związki między człowiekiem a otaczającą go przestrzenią. Architekci projektując osiedle, mogą wyznaczać strefy do pracy, nauki czy odpoczynku, ale każda z nich przyjmie swą funkcję dopiero wtedy, gdy człowiek albo grupa ludzi oswoi ją, nadając jej własne znaczenie. Miejsca przybierają funkcje spontaniczne i nieprzewidywalne. Pomnik Mickiewicza na krakowskim Rynku Głównym wcale nie miał być miejscem spotkań. Stał się nim, bo taką funkcję nadali mu mieszkańcy.

Wśród kilkudziesięciu punktów na emocjonalnej mapie Muranowa, przygotowanej przez jego pięćdziesięcioletnie mieszkanki we współpracy z młodymi feministkami z kolektywu UFA, widać: ulicę Nowolipki, bo działał na niej fotograf, kościół Świętego Augustyna, bo w nim została ochrzczona Krysia, a obok mieszkała siostra jej męża; fontannę z kamiennymi żabami w alei Solidarności, gdzie przystawały podczas spacerów wszystkie dzieci; Ogród Krasińskich – bo tam panie uczyły się do matury; narożnik Dzielnej i Smoczej, bo tam umawiały się na randki i przesiadywały w kawiarni na piętrze, szpital Świętej Zofii na Żelaznej – gdzie urodziły się dzieci Wiesi…

Spacerując ze swoją mapą tropem historycznych śladów, Angelika też znajdzie kilka miejsc, które przypadną jej do gustu. Dzięki nim spojrzy na Muranów inaczej. Zrozumie, że jego nieznośna kompletność, przemyślana w najmniejszych szczegółach, nie jest wyparciem tego, co było tutaj kiedyś, tylko świadomym znakiem nieobecności.

Dawna Dzielnica Północna nie przypomina niczym innych europejskich dzielnic pożydowskich[1]. W Pradze, Budapeszcie, Amsterdamie, a nawet Berlinie zostało przynajmniej trochę prawdziwych śladów. Kamienice, zwykle pieczołowicie odnawiane, co najmniej jedna synagoga. Jakieś kawiarnie czy restauracje nawiązujące nazwą, menu bądź wystrojem do kultury żydowskiej, często przestylizowane, niekiedy kiczowate. W Berlinie spaloną podczas „nocy kryształowej” synagogę przy Kleine Augustenstrasse upamiętnia jej wizerunek namalowany na murze z inicjatywy mieszkańców. We Wrocławiu ocalały fragment dawnej dzielnicy żydowskiej odgrywa dziś rolę Dzielnicy Czterech Świątyń – miejsca wielokulturowego i wieloetnicznego, gdzie mają zgodnie działać przedstawiciele różnych wyznań i religii. W Krakowie getto utworzono nie w obrębie Kazimierza, tylko po drugiej stronie Wisły, na Podgórzu, przesiedlając stamtąd „aryjczyków” do pożydowskich mieszkań na Kazimierzu. Ludzie zginęli, ale zostały po nich domy, synagogi, sklepy i warsztaty. Po latach zaniedbania charakterystyczny dla takich miejsc w całej Europie, genius loci dał o sobie znać, przyciągając artystów, offową młodzież, przedsiębiorców nastawionych na realizację oryginalnych pomysłów. Ich tropem poszli inni, nieuchronnie prowadząc Kazimierz w stronę komercjalizacji.

– Muranów był odpowiednikiem przedwojennego Kazimierza w większej skali – mówi Angelika. – Nieformalna dzielnica żydowska, leżąca w centrum miasta, a jednocześnie z niego wydzielona. Ta odrębność wynikała nie tylko z przyczyn społecznych, ale też z innego rodzaju architektury i oferowanych funkcji. Widać ją do dziś. Zarówno Muranów, jak i Kazimierz – choć tylko ten drugi przetrwał w niezmienionej formie – nadal łatwo odróżnić od otoczenia dzięki specyficznej zabudowie, wyraźnie zaznaczonym granicom i charakterystycznym emblematom, jak ulica Szeroka na Kazimierzu czy kościół Świętego Augustyna na Nowolipkach.
Kazimierz przetrwał. Przedwojenny Muranów spotkała całkowita zagłada. Jego materialna substancja, zniszczona przez Niemców blisko siedemdziesiąt lat temu, istnieje dziś tylko na nielicznych ocalałych zdjęciach oraz pod fundamentami i chodnikami, gdzie zachowały się fragmenty piwnic przedwojennych kamienic, sieć wodociągowo‑kanalizacyjna i kostki wjazdowe do bram nieistniejących domów. Co najważniejsze jednak – został pozbawiony swoich mieszkańców.

Miasto może powstać z gruzów, czego dowodem jest cała Warszawa. Ale żeby odtworzyło swój dawny kształt, muszą przetrwać ci, którzy się z nim identyfikują i chcą dopisać jego dalszy ciąg.

* * *

Żydowskie życie w powojennej Warszawie toczy się najpierw na Pradze, w rejonie Jagiellońskiej, która kiedyś była sercem tego „prawobrzeżnego Muranowa”. Małgorzata Niezabitowska i Tomasz Tomaszewski, zbierając materiał do książki Ostatni. Współcześni Żydzi polscy, jeszcze w latach osiemdziesiątych znajdą tam sklep rytualnego rzeźnika Zygmunta Warszawera. Ci, którzy ocaleli i wrócili do miasta, długo trzymają się paru ulic w pobliżu przedszkola, obok podniszczonych murów synagogi Bergsona, która przetrwała pożar, przeróbkę na radziecki szpital wojskowy, aż w jej nadwerężonych murach znów rozbrzmiewały modły. Rozebrano ją dopiero w sześćdziesiątym pierwszym. W sąsiedztwie ulokowały się Komitet Żydowski i akademik.

Potem życie przenosi się stopniowo na lewy brzeg, na plac Grzybowski, gdzie oprócz kamienic na Próżnej i częściowo zniszczonego kościoła Wszystkich Świętych zostały głównie gruzy. Nie ma już dawnej siedziby gminy, ale stoi synagoga Nożyków, w której krakowianin Natan Gross sfilmuje pierwsze nabożeństwo żałobne, przygotowując film My, którzy przeżyliśmy. Stoi też sąsiedni biały budynek. W getcie służył za przychodnię lekarską, teraz mieszczą się tu spółdzielnia pracy ORT, stołówka i noclegownia dla uchodźców. Tu będzie teraz, na wiele powojennych lat, warszawskie centrum żydowskiego świata.

Jeśli ktokolwiek z tych, którzy przeżyli, zapuszcza się na Muranów, musi czuć się jak Herr D. Platzker z opowiadania Güntera Kunerta, Alltägliche Geschichte einer Berliner Straße, który uciekając z miasta przed Hitlerem, zabrał ze sobą swoją ulicę i zwinął ją niczym dywan, a po powrocie, gdy chce ją ułożyć na miejscu, odkrywa z przerażeniem, że ona już tam nie pasuje.

Na miejscu dawnego Muranowa stanął nowy, a jego inność wyraża się nie tylko w wyglądzie budynków czy mentalności mieszkańców, ale w podejściu do przestrzeni.
– Kiedyś był kapitalistycznym mikromiastem, gdzie dominowała własność prywatna – mówi Angelika. – Mienie wspólne miało wyraźne granice, wiadomego gospodarza i było go znacznie mniej. Nowy Muranów ma odwrócony, socjalistyczny genotyp, w którym przeważa własność publiczna, a to, co własne, ogranicza się do progu mieszkania. Zanika też strefa pośrednia, nazywana przestrzenią progu, w której dzieje się najwięcej: ludzie spotykają się, rozmawiają, załatwiają sprawy, mając za plecami wejście do swego domu albo sklepu. Kiedyś tę funkcję pełniły rozbudowane podwórza, jak przy Nalewkach.

Gospodarzami dawnego Muranowa byli jego mieszkańcy. Dzisiejszym pozostaje rola nieufnych osadników.

Jacek Leociak: „Doświadczenie miejsca-po-getcie ma charakter paradoksalny. Jest to uobecnianie pustki. Ocalony wypełnia ją ułamkami pamięci fragmentarycznej, okaleczonej, zatartej. Wszyscy pozostali zdani są na projekcję własnych wyobrażeń. W obu przypadkach jest to wydobywanie śladów z nieistnienia: spod zwałów ignorancji, obojętności, zapomnienia, niewiedzy. Doświadczeniu temu towarzyszy szczególnego rodzaju rozsunięcie czy też poszerzenie widzenia, podwojenie perspektywy. […] Topografia współczesnego Muranowa zostaje wzięta w nawias, staje się niejako przezroczystą zasłoną, która okrywa właściwy przedmiot naszego doświadczenia”.

Ślady dramatycznych zdarzeń na Muranowie znaczą jedynie pamiątkowe kamienie, nieco archaiczne w dobie multimediów. Przybysz z zewnątrz, zdany wyłącznie na własny instynkt, może iść ich tropem jak archeolog.

Może też, spacerując, patrzeć uważnie pod nogi, jak robi Jakub Duszyński. Dzięki temu w biurku ma mnóstwo znalezisk: kawałek ramy łóżka, stary zamek do drzwi, buteleczki, solniczkę, nawet coś, co wygląda jak fragment ludzkiej kości. Nie wie, co zrobić z kością – może trzeba urządzić jej symboliczny pochówek? Część tych przedmiotów dostał od robotników pracujących przy wymianie rur albo kabli.
– Gdy widzę, że w okolicy kopią, podchodzę i zagaduję, czy przypadkiem czegoś nie znaleźli – mówi. – Zazwyczaj pokazują całe zbiory. Po co mi to? Nie kieruje mną potrzeba kolekcjonerstwa, zresztą z takiego punktu widzenia większość tych rzeczy jest kompletnie bezwartościowa. Interesują mnie głównie przedmioty codziennego użytku. Myślę sobie, że przez te same dziurki w solniczce ktoś inny sypał sól podczas śniadania i obiadu, a z butelki wklepywał sobie w policzki wodę kolońską, i pośrednio mogę też w pewien sposób dotknąć nieżyjących już ludzi.

Tutaj, na powierzchni, nie ma już niczego, co w jakikolwiek sposób sygnalizowałoby poprzednią funkcję tej części miasta, a jednocześnie ma się nieuchwytne wrażenie, że wystarczy znać odpowiednie zaklęcie, by przebrane w socrealistyczny kostium modernistyczne budynki z lat czterdziestych i pięćdziesiątych odsłoniły kryjącą się za (lub pod) nimi drugą warstwę, którą Barbara Engelking i Jacek Leociak nazywają „gettowymi korzeniami pamięci”. Wrażenie nie tak znów irracjonalne dla kogoś, kto zna dobrze historię współczesnego muranowskiego osiedla.

[1] Administracyjnie Muranów nie jest dzielnicą Warszawy, tylko osiedlem mieszkaniowym leżącym na terenie dwóch dzielnic: Śródmieścia i Woli. W książce używam jednak określenia „dzielnica” zamiennie z „osiedlem” – ze względów historyczno-zwyczajowych (po pierwsze: dawna Dzielnica Północna, po drugie: w archiwalnych numerach „Stolicy”, „Architektury” czy w prasie codziennej z lat czterdziestych i pięćdziesiątych częściej posługiwano się sformułowaniem „dzielnica” niż „osiedle”, prawdopodobnie ze względu na wielkość obszaru, do którego odnosiła się nazwa Muranów).

Fragment książki Beaty Chomątowskiej, Stacja Muranów, Wydawnictwo Czarne, 2012 (premiera 17 października 2012); pominięto część przypisów.

Czytaj dalej: wywiady, diagnozy, informacje, statystyki, recenzje.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij