Gorzki paradoks „Ziem Odzyskanych” polega na tym, że to, co słusznie uważamy za powojenne zło, jednocześnie spowodowało, że dzisiaj tu jest Polska. Rozmowa z pisarzem Arturem D. Liskowackim.
Piotr Oleksy: Czy Szczecin oraz tak zwane Ziemie Odzyskane to obecnie prawdziwa Polska?
Artur D. Liskowacki: Zadziwiające jest, że z wiekiem coraz bardziej męczy mnie myśl, że chodzę wśród domów, o których trudno powiedzieć, że są domami polskimi. Natomiast mojego syna, który wkrótce będzie miał czterdzieści lat, w ogóle to nie męczy. Jego to ciekawi, ale nie męczy. Pojawia się też psychologiczna zagwozdka, gdy wyjeżdżam na wschód lub na południe. Staję olśniony oraz zdumiony w Lublinie czy Rzeszowie i myślę: to jest zupełnie coś innego! To tak wygląda Polska? Za to w Berlinie myślę często: aha, jestem u siebie.
Kiedyś przyszło mi do głowy takie stwierdzenie, że ze wszystkich dużych polskich miast to właśnie Szczecin jest położony najdalej od naszego kraju. Szczególnie widać to właśnie z perspektywy mieszkańców Polski centralnej – Szczecin i Pomorze Zachodnie to dla nich w zasadzie terra incognita. Ziemowit Szczerek napisał kiedyś, że jest to jedyna polska kolonia. Wydaje mi się, że w ten sposób trafnie oddał sposób patrzenia na ten region przez mieszkańców centrum kraju. Skąd to się bierze po siedemdziesięciu pięciu latach od przyłączenia „Ziem Odzyskanych” do kraju?
W przypadku Szczecina paradoks jest o tyle głębszy, że podobnie podchodzą do niego Niemcy. Nie ma on dla nich takiego znaczenia jak dla nas Lwów czy Wilno. Szczecin przed wojną był miastem średniego potencjału pod względem kulturowym. Nigdy w historii nie tętnił tym, co Niemcy uważają za sedno swojej kultury. Gdy w latach dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych przyjeżdżali do mnie niemieccy dziennikarze, okazywało się, że nie wiedzą nic o historii przedwojennej tego miasta. Pojęcia nawet nie mieli, że caryca Katarzyna była Niemką ze Szczecina.
Jakie są tego przyczyny?
Na pewno peryferyjność Szczecina, zarówno z polskiej, jak i niemieckiej perspektywy. Szczecin był po wojnie niedoinwestowany pod względem kulturalnym, nie powstał tu też uniwersytet. Wynikało to z niepewności granicy. Szczecin, miasto przygraniczne, nie był też wtedy atrakcyjnym oknem na świat, bo graniczył ze światem nieatrakcyjnym, czyli NRD. Dlatego jedyne wspomnienia związane z tym miastem, jakie mają mieszkańcy Warszawy czy Łodzi, to sympatyczne wrażenia w stylu: „byłam w Szczecinie w latach pięćdziesiątych przejazdem, gdy jechałam na kolonie nad morze”.
czytaj także
Szczecin zajmuje centralne miejsce w pana pisarstwie. Przez długi czas pańska twórczość była utożsamiana z nurtem literatury małych ojczyzn, jednak później stał się pan jego krytykiem. W eseju Pożegnanie miasta napisał pan wręcz, że „odtwarzając Atlantydy, budujemy pomniki własnej pychy”. To odkrywanie zaginionych światów zdawało się wtedy jedynym dostępnym sposobem na określenie tożsamości „Ziem Odzyskanych”. Czy nadal podchodzi pan do tego nurtu tak krytycznie?
Mój główny zarzut dotyczył łatwości intelektualnej tej literatury. Ja nigdy nie opowiadałem historii, w której Żyd, Polak i Niemiec mieszkają na jednym podwórku i bardzo się kochają, a potem wybucha wojna i stają się wrogami. Po pierwsze, rzadko tak bywało, na ogół: Żydzi bawili się osobno, Niemcy osobno, Polacy osobno. Po drugie, Szczecin to jest w ogóle inna historia. Tu byli po prostu Niemcy, a koniec wojny oznaczał koniec świata, który należy zupełnie inaczej opisywać.
Niemniej cała pana działalność – kilkadziesiąt lat pracy w „Kurierze Szczecińskim”, wcześniej w innych miejscowych redakcjach, przywiązanie do szczecińskich wydawnictw – wskazuje, że pozostał pan pisarzem szczecińskim.
Na to wygląda. I bywa kłopotliwe. Ale cenię to sobie. Nawet jak się rozważy wszystko, co jest w Szczecinie złe – przede wszystkim niby minioną, a wciąż jeszcze obecną mentalną prowincjonalność – to jednocześnie daje on poszarpaną, ale bardzo żywą tożsamość, z którą trzeba się mierzyć. To wszystko, co mnie obciąża w Szczecinie, co mnie sprasowuje do rangi pisarza regionalnego, jest też ogromnym wyzwaniem. Takie pierwsze szarpnięcie literackie nastąpiło w momencie, gdy musiałem powiedzieć, skąd jestem. O dziwo, tutaj łatwiej jest to sobie uświadomić niż na przykład w Warszawie. Do tej pory nie dostrzegłem w warszawskiej literaturze i sztuce potrzeby odpowiedzenia na pytanie, kim właściwie jesteśmy. Przecież obecni warszawiacy są ludnością napływową prawie w tym samym stopniu co w Szczecinie.
Problemem jest mierzenie się z historią miejsca. Mieszkańcy Warszawy, skądkolwiek pochodziliby ich rodzice, mierzą się z historią Polski. W przypadku Szczecina, jak sam pan zauważył, zewsząd wychodzi historia niemiecka, z którą osadnicy po 1945 roku nie mieli nic wspólnego, a wręcz traktowali ją jako historię wrogą.
Tu dotykamy całego zbioru fascynujących paradoksów. Oczywiście w czasach PRL badania i wszelkie opowieści o historii regionu miały udowadniać jego słowiańskie korzenie, dzięki którym przybywający tu ludzie mogliby się poczuć spadkobiercami plemion dłubiących łódki i pływających po Odrze lub książąt pomorskich. Odpowiedzią na to było swoiste przebudzenie w latach dziewięćdziesiątych, gdy przestano wstydzić się historii niemieckiej.
W moim przypadku zaczęło się to od wierszy inspirowanych inskrypcjami zachowanymi na Cmentarzu Centralnym. Napisałem też wiersz pod tytułem Kalt warm, w którym mówię, że jako dziecko dziwiłem się, że pokrętło kaloryfera ma napisy kalt i warm. Dla dziecka był to świat tajemnicy, o którym zapomniałem, i dopiero później zacząłem uświadamiać sobie, że należy to drążyć.
Grzebałkowska: Nigdy nie wiesz, co byś zrobił na ich miejscu [rozmowa]
czytaj także
Czy ten wątek powinien być głównym paliwem dla tożsamości lokalnej na „Ziemiach Odzyskanych”?
Naszą dojrzałością cywilizacyjną, kulturową, intelektualną będzie uświadomienie sobie, że przyszliśmy w obce miejsce. Mamy prawo historyczne tu być – w większości nie przyszliśmy tu też z własnej woli – ale powinniśmy wiedzieć, gdzie jesteśmy. Nie możemy mówić, że jesteśmy kontynuatorami tamtego dziedzictwa – dużo bardziej pasuje tu słowo „spadkobiercy”. Coś nam przekazano i my musimy coś z tym zrobić.
Historia tych miejsc nie skończyła się jednak w 1945 roku, dlatego kolejnym fascynującym paradoksem jest to, że obecni pasjonaci lokalnych dziejów chcą mówić o Szczecinie niemieckim, a nie tym z lat powojennych, gdy tworzono tu kulturę polską. Być może jest to związane z niechęcią wobec ideologii „odzyskiwania” oraz zatrważającym wspomnieniem polskiego stalinizmu. Zapominamy, że to wtedy przyjechali tu nasi dziadkowie i rodzice. Nikt nie zastanawia się, gdzie na przykład mieściły się pierwsze delikatesy po wojnie, pamiętamy zaś, że kiedyś na danej uliczce sklepik miał ktoś, kto nazywał się Müller.
Swoją najnowszą książkę, zbiór opowiadań pod tytułem Hotel Polski, poświęcił pan mitowi heroizmu, tak silnie obecnemu w naszej tożsamości. To, że pisze o tym autor szczeciński, uświadamia, że problem z „Ziemiami Odzyskanymi” wynika w dużej mierze z faktu, że zostały one zagospodarowane przede wszystkim dzięki ciężkiej pracy zwykłych ludzi. A ciężka praca nie jest heroiczna. Czy również dlatego nie pasujemy do polskiej mitologii?
Martyrologia jest kluczem do naszego rozumienia miejsca Polski w świecie. Widzimy, że próba stworzenia nowej narracji, nastawionej bardziej na gospodarność niż walkę, bardziej na przyszłość niż przeszłość, wywołała reakcję, z której skorzystała partia Prawo i Sprawiedliwość. W Hotelu Polskim piszę, opierając się na historii, ale rzecz dotyka kwestii bardzo aktualnych. Akcja ostatniego opowiadania, tytułowego zresztą, dzieje się na Pomorzu Zachodnim. To jest historia autentycznej prowokacji ubeckiej. Mamy tu pozornie oczywiste przeciwstawienie bohaterów: szlachetny jest człowiek, który został zaaresztowany przez bezpiekę, a zły jest ubek. Ale okazuje się, że racje obu tych ludzi są bardzo nieoczywiste. Bo może momentami rację ma przedstawiciel bezpieki, który mówi: to chcecie tu mieszkać czy chcecie to rozpieprzać? To jest bardzo niepoprawne politycznie, bo żyjemy w kulcie żołnierzy wyklętych, ale na tym polega gorzki paradoks „Ziem Odzyskanych”: to, co słusznie uważamy za powojenne zło, jednocześnie spowodowało, że dzisiaj tu jest Polska.
To pęknięcie między heroizmem a pragnieniem spokojnego życia wydaje się głównym wątkiem Hotelu Polskiego. Czy według pana jest ono kluczowe dla naszych sporów tożsamościowych?
Teraz stawiamy heroizm w centrum myślenia o historii, ale to pęknięcie było widoczne przecież również w czasie powstania warszawskiego. Wielu warszawiaków wyklinało i przeganiało powstańców. To straszne, ale prawdziwe. Po wojnie powstańcy wędrowali do innych miast i wcale nie byli przyjmowani z otwartymi rękami, jako spadkobiercy heroicznego dziedzictwa. Mówiono im często: wyście spalili Warszawę! O tym też piszę w Hotelu Polskim, w opowiadaniu Tłocznia maku.
Duża część pana książki jest poświęcona powstaniu styczniowemu, które nawet w obecnej, martyrologicznej narracji wydaje się zapomniane. Dlaczego właśnie ten moment historyczny jest według pana tak ważny?
Powstanie styczniowe, tak niewygodne obecnie, ma fundamentalne znaczenie dla nowoczesnej polskości. To właśnie wtedy pojawiło się to pęknięcie, o którym mówimy. Warszawa w czasach powstania styczniowego była miastem o wiele bardziej radosnym, niż mogłoby się wydawać. Wielu ludzi nie miało nawet większego pojęcia, że w lasach toczą się wielkie boje. Nastroje powstańcze dominowały w rodach ziemiańskich, zakorzenionych w myśli historycznej, ale reszta obywateli produkowała kawę, sprzedawała ciastka, budowała domy i cieszyła się z nowych możliwości zyskanych dzięki kolei warszawsko-petersburskiej. Powstańcy byli tam nie do końca na swoim terenie.
A jednocześnie właśnie w tym powstaniu odbija się bardzo nasza współczesna rzeczywistość. Wtedy słowa „patriota” i „zdrajca” mocno zaistniały i zaiskrzyły. Podzieliliśmy się na dwa obozy: „białych” i „czerwonych”, czyli ugodowców i tych, którzy się rwą do walki. Po powstaniu styczniowym odziedziczyliśmy też tradycję państwa podziemnego, która do dzisiaj funkcjonuje w naszym myśleniu. Jeśli nie zgadzamy się z władzą, to natychmiast tworzymy państwo podziemne. Czy to jest Solidarność, czy KOD. Właśnie wtedy, w 1863 roku, pojawiły się też problemy bardzo nieoczywiste: nie można było jasno wskazać, kto miał rację. Życie codzienne było racją i walka była racją. To było bardzo polskie powstanie. Utrwaliło w nas świadomość, że jesteśmy podzieleni. Bardzo złą świadomość.
czytaj także
Ważnym bohaterem Hotelu Polskiego jest Leon Głowacki, brat Aleksandra Głowackiego, czyli Bolesława Prusa. Wiemy o nim niewiele, dokładnie tyle, że był zaangażowany w działalność powstańczą, a w pewnym momencie zachorował psychicznie. Konkretnie w czasie swojej misji w Wilnie, realizowanej z polecenia rządu konspiracyjnego. Dlaczego właśnie Leon Głowacki stał się dla pana osią tytułowego opowiadania?
Chorobę Leona tłumaczy się szokiem, którego miał doznać, gdy uświadomił sobie skalę i brutalność rosyjskich represji. Ówczesna normalność świata, w którym żył Głowacki, była nienormalna: konspiracja, brak pewności, kto jest swój, a kto wróg, skazywanie ludzi na powieszenie na ulicach Warszawy czy Wilna. I dlatego Leon Głowacki – Polak, który zwariował dlatego, że miał walczyć – jest obecnie bohaterem zapomnianym. Jest to na tyle nietypowa historia dla naszego myślenia o działalności w konspiracji, że trudno nie dostrzec w niej symbolu.
czytaj także
Czy przyłączenie do kraju nowych terenów w 1945 roku i wielkie migracje nie były szansą na reset?
Ówczesne władze liczyły, że tak będzie. Na „Ziemiach Odzyskanych” miało zrodzić się nowe polskie społeczeństwo. Okazało się jednak, że przywieźliśmy tutaj ze sobą w tobołkach całą Polskę z jej problemami historycznymi, nieuporządkowanym myśleniem o przeszłości i paradoksami tożsamościowymi. Gdy rozpakowaliśmy ten bagaż, okazało się, że są w nim nasze anioły i diabły. Z tym że tutaj nabrały one często nowych znaczeń. Dlatego próby wpisania tych regionów we współczesną martyrologię – przy całym szacunku i pamięci należnych zrywom roku siedemdziesiątego i osiemdziesiątego – wyglądają tak groteskowo i tworzą fałszywy obraz ich przeszłości.
**
Artur D. Liskowacki (ur. 1956) – prozaik, eseista, poeta, dziennikarz i krytyk teatralny; wieloletni pracownik oraz redaktor naczelny „Kuriera Szczecińskiego”. Był dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej „Nike”: w 2001 roku za powieść Eine kleine i 2009 roku za zbiór opowiadań Capcarap. Jego najnowsza książka, zbiór opowiadań pt. Hotel Polski, ukazała się pod koniec 2020 roku w Wydawnictwie Forma.
Piotr Oleksy – historyk i publicysta, pracuje na Wydziale Historii UAM w Poznaniu.