Kinga Dunin czyta, Weekend

Od wyspy Manus do PRL – literatura ma znaczenie

Znamy z historii takie sytuacje – zastraszających represji stosowanych wobec przypadkowych ludzi, którzy stają się zakładnikami. Oto jedna z takich sytuacji. Kinga Dunin czyta „Tylko góry będą ci przyjaciółmi. Słowa z więzienia Manus” i „Trzy tłumaczki”.

Behrouz Boochani, Tylko góry będą ci przyjaciółmi. Słowa z więzienia Manus, przeł. Tomasz S. Gałązka na podstawie przekładu z farsi Omida Tofighiana, Wydawnictwo Książkowe Klimaty i Artrage.pl

Tylko góry będą ci przyjaciółmi okładkaW blasku księżyca/
Na nieznanej drodze/
Niebo ma barwę dręczącego
niepokoju.

Dwie ciężarówki wiozą wystraszonych, niespokojnych pasażerów przez kręty labirynt skał.

To ciężarówki przemytników, wiozą uciekinierów z różnych niesympatycznych krajów na wybrzeże Indonezji, gdzie czeka kuter. Zatonie on w oceanie, a ocaleni znajdą się znowu w Indonezji i będą próbowali jeszcze raz…

Pamiętacie jeszcze Usnarz Górny? Grupa uchodźców koczowała na granicy białorusko-polskiej, ale zdaniem Polski nie po naszej stronie, w związku z czym nie można było ani pozwolić im na wniosek o azyl, ani udzielić żadnej pomocy, bo to miałoby zachęcić innych do przekraczania polskiej granicy. Znamy z historii takie sytuacje – zastraszających represji stosowanych wobec przypadkowych ludzi, którzy stają się zakładnikami, albo, po agambenowsku, „nagim życiem”, wyjętym spod prawa. Oto jedna z takich sytuacji.

W 2013 roku ówczesny premier Australii Kevin Rudd oświadcza, że osoby poszukujące azylu, które przybędą do Australii na pokładzie łodzi (nie wiadomo, ilu wśród nich jest uchodźcami; biorąc pod uwagę kraje, z których przybywają, prawie wszyscy), nie będą miały szansy na otrzymanie statusu uchodźcy i osiedlenie się w Australii. Migranci, którzy starali się dotrzeć do Australii z Indonezji, byli zatrzymywani na morzu i cofani na wody terytorialne Indonezji, albo, jeśli udawało im się dotrzeć bliżej, przewożono ich na wyspę Manus należącą do Papui-Nowej Gwinei lub na terytorium Nauru – mikroskopijnego państwa wyspiarskiego. W miejscach tych Australia, korzystając ze swojej hegemonicznej pozycji w regionie, utworzyła obozy dla uchodźców. Nie wiadomo, jak długo mieli tam przebywać i co mogło ich czekać poza deportacją.

Behrouz Boochani, kurdyjski dziennikarz z Iranu, wykształcony – politologia, geografia polityczna, geopolityka – narażony na represje ze strony Strażników Rewolucji, trafił na Manus w 2013 roku, a udało mu się opuścić wyspę w roku 2019, w 2020 dostał status uchodźcy w Nowej Zelandii. Jego powieść to trochę reportaż, czasem poetycki, literacki zapis psychologii uwięzienia, oraz nieco socjologii i politologii. Też z pewnym dodatkiem kurdyjskiej mitologii i folkloru.

Amnesty International i inne organizacje wielokrotnie alarmowały, że w ośrodkach tych dochodzi do naruszania praw człowieka, a panujące w nich warunki są równoznaczne ze stosowaniem tortur. Dochodziło tam do samobójstw, samookaleczeń, buntów. Alarmujący był stan psychiczny uwięzionych. W książce znajdziemy dowody na wszystkie te oskarżenia, jednak najistotniejsze – i najlepsze pod względem literackim – są właśnie fragmenty, które pokazują nam, co się dzieje z psychiką uwięzionego. Żadna szczegółowa analiza funkcjonowania tych miejsc, a nawet zbierane przez zewnętrznych obserwatorów świadectwa, tej wewnętrznej, wyrażanej we własnym języku perspektywy nie mogłyby zastąpić.

Humanitaryzm na sztandarach, a uchodźcy w „bezpiecznej” odległości

czytaj także

Humanitaryzm na sztandarach, a uchodźcy w „bezpiecznej” odległości

Konrad Pędziwiatr, Dominik Wach, Karolina Sobczak-Szelc

Boochani swoją powieść pisał w języku farsi (perskim, nie kurdyjskim), korzystając z nielegalnie posiadanego telefonu komórkowego, i wysyłał najpierw do wspomagającej go adwokatki, potem do tłumacza. Wysyłał też dziennikarskie relacje do światowej prasy.

Powieść obudowana jest wstępami od tłumaczy. Tłumacz z farsi zwierza się z problemów z przełożeniem struktur tego języka na przyjaźniejszy dla czytelnika angielski. To zrozumiałe, ale może byłoby to nawet ciekawe, choć utrudniające lekturę – zobaczyć ten bardziej obcy i niedostosowany do naszych nawyków język? Polski tłumacz zaczyna od tego, że „tłumaczenie z przekładu to zło”. Tak że chyba dostajemy jakieś spolszczenie zangielszczenia.

Jest też wstęp Richarda Flanagana, cenionego przeze mnie pisarza, w którym głównie oskarża władze swego kraju o zbrodnie na uchodźcach, a odpowiedzialnych chciałby widzieć za kratami. Na koniec zaś wita Boochaniego jako „wielkiego autora australijskiego”. Mnie się taka inkluzywność podoba i jeśli dobrze rozumiem intencje Flanagana, chodzi o to, aby głosy literatury australijskiej uzupełnić także o taki, który mówi w imieniu tych, którzy się do Australii chcieli dostać i zostali odepchnięci. Bo Boochani, jeśli się nie mylę, nigdy nie postawił stopy na tym kontynencie. Robi to chyba elektronicznie na uniwersytecie w Sydney. Czy w dzisiejszych czasach jest to „postawienie stopy”?

Złe miejsce o złej godzinie

czytaj także

Uzupełnia książkę esej tłumacza z farsi, z którym miałam największy kłopot, podobnie jak ze wstawkami politologiczno-filozoficznymi autora, które raczej książce szkodzą, niż pomagają. Książka Boochaniego – literacki głos imigranta płynący wprost (no, prawie wprost) z miejsca uwięzienia – jest wyjątkowa, ale autor eseju usiłuje dopompować jego znaczenie trochę ponad miarę, szczególnie jeśli chodzi o walory teoretyczne. Rozumiem, że studia postkolonialne potrzebują swoich niebiałych głosów. Boochani pracuje teraz na uniwersytecie w Nowej Zelandii i ma szansę na teoretyczne opracowanie swoich doświadczeń, ale w książce nie mówi nic pod tym względem rewelacyjnego. (Możliwe, że odezwała się we mnie oświeceniowa konserwatystka). Jednak esej Tofighiana – to dyskurs mało w Polsce znany – przeczytałam z zainteresowaniem, więc nie narzekam.

Jeśli mam jakieś uwagi do wydawnictwa, to myślę, że przydałaby się, wśród tych licznych dodatków, sensowna informacja o tych obozach, ich historii, zasadach funkcjonowania, obecnej sytuacji. W 2018 roku Papua-Nowa Gwinea uznała je za nielegalne, więc przeniesiono je do innych miejsc na tej samej wyspie. Uchodźcy mogli zgodzić się na deportację albo ubiegać o azyl w PNG, albo o 100 wiz amerykańskich.

Po ludziach zostały rzeczy [reportaż z granicy]

*
Krzysztof Umiński, Trzy tłumaczki, Wydawnictwo Marginesy 2022

Trzy tłumaczki okładkaTamtego poranka Joanny Guze nie było już w mieście – zdążyła ocalić życie.

Trzy tłumaczki to Joanna Guze, Anna Przedpełska-Trzeciakowska i Maria Skibniewska. Wszystkie urodziły się przed wojną, więc ich młodość przypadała na trudne czasy. Guze, pochodząca ze zasymilowanej żydowskiej rodziny, uciekła ze Lwowa w ostatniej chwili przed wkroczeniem Niemców i wróciła do Polski ze Związku Radzieckiego z armią Berlinga. Przedpełska brała udział w powstaniu warszawskim. Ale powiedzmy szczerze – dalej nic szczególnie ciekawego się z nimi nie działo. Właściwie to głównie siedziały i tłumaczyły. Czasem któraś gdzieś wyjechała albo napisała list do znajomych.

A jednak czytałam tę książkę z przyjemnością. Chociażby ze względu na różne ciekawostki dotyczące pracy translatorskiej, szczególnie te związane z tłumaczeniem Wściekłości i wrzasku Faulknera, no i trylogii Tolkiena. Pamiętam, że Władcę pierścieni czytałam w kserokopii – mnóstwo papieru… Ale w księgarniach i bibliotekach trudno było go znaleźć. No właśnie – pamiętam… Miło było sobie przypomnieć książki, które składają się na osiągnięcia tłumaczek. Te, które czytałam, i te, które chciałam przeczytać, ale prawie wszystkie jakoś bliskie. Gdyby nie one (między innymi) PRL mógłby się sprowadzać do milicjanta z wąsem, zomowca z pałą i octu na półkach. A nie sprowadzał się.

Trzy tłumaczki, a czemu nie więcej? Brakowało mi Zofii Chądzyńskiej, tłumaczki literatury iberoamerykańskiej. Może nie ma jej, bo kiedyś sama spisała swoje wspomnienia, ale to było dawno i pewno nikt już nie pamięta.

To, co przetłumaczone, staje się naszą polską własnością. Wydaje mi się, że nawet najwierniejsze tłumaczenie jest spolszczeniem – ale rzadko wprost się to mówi. Ostatnio tak sygnowane były książki Ursuli Le Guin – Księgi drogi i dobra Lao Tzu napisane na nowo przez autorkę Ziemiomorza oraz jej wiersze Dotąd dobrze – jako spolszczone przez Justynę Bargielską i Jerzego Jarniewicza (ta pierwsza również przez Kaję Gucio). I to „spolszczone” mnie ujęło, bo rzadko się widuje.

Czytać Le Guin to nie grzech

Nie potrafię sama oceniać jakości przekładów, liczy się dla mnie to, czy dobrze mi się coś czyta, czy nie. Ale kto za to odpowiada, pisarka czy tłumaczka? Jednak czasem przekłady wzbudzają prawdziwe emocje – dziś nowe tłumaczenie Ani z Zielonego Wzgórza, która w tłumaczeniu Anny Bańkowskiej stała się Anne z Zielonych Szczytów. Nie mam emocjonalnego stosunku do tej ramotki, więc mnie tłumaczka przekonała. Szczyty są okej. Ale taką Fredzię Phi-Phi zamiast Kubusia Puchatka trudno mi było zaakceptować.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kinga Dunin
Kinga Dunin
Socjolożka, publicystka, pisarka, krytyczka literacka
Socjolożka, publicystka, pisarka, krytyczka literacka. Od 1977 roku współpracowniczka KOR oraz Niezależnej Oficyny Wydawniczej. Po roku 1989 współpracowała z ruchem feministycznym. Współzałożycielka partii Zielonych. Autorka licznych publikacji (m.in. „Tao gospodyni domowej”, „Karoca z dyni” – finalistka Nagrody Literackiej Nike w 2001) i opracowań naukowych (m.in. współautorka i współredaktorka pracy socjologicznej "Cudze problemy. O ważności tego, co nieważne”). Autorka książek "Czytając Polskę. Literatura polska po roku 1989 wobec dylematów nowoczesności", "Zadyma", "Kochaj i rób".
Zamknij