Po mastektomii, kiedy była jeszcze słaba, bała się nawrotu choroby i utraty sił, Lorde nie otrzymała wystarczającego wsparcia jako pacjentka. Dostała za to implant piersi i rady dotyczące tego, co zrobić, żeby być atrakcyjną dla męża.
Ktoś mógłby zapytać: co może być dziś ciekawego dla nas w Europie, w Polsce w doświadczeniu czarnej kobiety, poetki, lesbijki i feministki, osoby niedowidzącej, grubej, sprzed ponad czterdziestu lat? Audre Lorde, autorka Dzienników raka, odpowiedziałaby mu: „A ile lat uczysz się o Platonie, Szekspirze, Prouście? Co ich życie ma wspólnego z tobą?”.
Audre Lorde była poetką (w eseju Poezja to nie luksus pisała, że poezja jest ze wszystkich form sztuki „najbardziej ekonomiczna”, że jest językiem ludzi nieuprzywilejowanych, w końcu, żeby napisać wiersz, nie potrzeba nawet „własnego pokoju”), laureatką National Book Award, aktywistką walczącą o prawa Afroamerykanów i osób LGBT. Zmarła na raka piersi w 1992 roku, a w Polsce właśnie ukazały się jej Dzienniki raka z 1980 roku w tłumaczeniu Anny Dzierzgowskiej.
Lorde w swoim dzienniku nieustannie próbuje przypomnieć sobie, kim jest. Albo raczej, kim była, bo cierpienie pozbawia ją wszystkiego. Prawie każda jej myśl zaczyna się i kończy na bólu. Boli usunięta pierś, boli ręka, boli wszystko. Nie umie cieszyć się słońcem, afirmować okruchów rzeczywistości, odpoczywać na świeżym powietrzu. Autorka zdejmuje z raka intelektualny, artystyczny filtr. Znamy historie raka, w których ma zwyciężyć narracja, pragnienie przeżycia choroby inaczej, głębiej. Lorde również tego próbuje, ale nie potrafi. Chciałaby chorować elegancko i inteligentnie, ale Dzienniki raka to przede wszystkim niekończące się opisy cierpienia fizycznego.
Słowo „ból” jest tu odmienione przez wszystkie przypadki. Boli tak, że nie można spać. Nie można leżeć. Nie można siedzieć. Są takie momenty, kiedy nie da się powiedzieć nic mądrego, nie da się zrobić przypisu, analogii, kiedy cierpienie nie kojarzy się z niczym ciekawym. Na pytania o to, jak spędza czas, autorka odpowiada, że na czytaniu. O tym, że tak naprawdę tylko gapi się całym dniami w ścianę, napisze w dzienniku. Lęk i ból to główni bohaterowie tej opowieści. Lęk przed nawrotem choroby, przed śmiercią. Końcem. To bohaterowie, którzy zostawiają miejsca dla innych postaci. Ale jest coś jeszcze, coś, co powraca w jej notatkach jak refren – praca.
Intymne dzienniki są w książce przerywane wykładami Lorde. Dzięki tej konstrukcji mamy okazję na własne oczy zobaczyć różnicę pomiędzy prywatnym i politycznym. Lorde wspomina o stosowanej przez siebie strategii – będę pracować i dzięki temu uwierzę, że jest lepiej. Pracuję, więc nie jest jeszcze tak źle. Gdybym nie miała siły, tobym nie pracowała. Czyż nie? O tym, że nie mam siły, ale i tak pracuję, nikt się nie dowie. Przede wszystkim ja się nie dowiem.
Nie do końca wiadomo, czy przymus pracy jest tym, co zniewala autorkę, czy ratunkiem. Pewnie jednym i drugim. Obok miłości Lorde wymienia pracę jako jeden z najważniejszych sensów życia. Nawet w momentach największego osłabienia ma poczucie winy, że nie pracuje, próbuje swoje doświadczenie przekuć w coś „sensownego”, myśli o tym, jak może przysłużyć się siostrom, jak komuś pomóc. Ten niekończący się aktywistyczny przymus ma w sobie coś niepokojącego i heroicznego jednocześnie. Bo czy naprawdę jesteśmy zmuszone nadać każdemu doświadczeniu sens? Czy zmaganie się z chorobą, proces zdrowienia nie jest już wystarczającym wysiłkiem? Czy do końca życia (dosłownie) musimy nakładać na siebie obowiązki?
czytaj także
„Znam ból i przetrwałam go. Pozostało mi tylko oddać mu głos, podzielić się nim, by mógł się stać użyteczny, żeby się nie zmarnował” – pisze Audre Lorde i tam, na sali wykładowej, jest już kimś zupełnie innym niż w domu. W tej możliwości zmiany paradygmatu, w odwróceniu ról (użyję raka, czyli przejmę nad nim kontrolę) można odnaleźć pewnie chwilowe zwycięstwo. Przytłacza jednak wizja życia jako niekończącej się pracy do wykonania, pracy niemożliwej do ukończenia. Lorde uczy się choroby, gdy zaatakuje następnym razem (a zaatakuje), chce być lepiej przygotowana. Silniejsza. Nie jest. Nawet rak jest dla niej zadaniem do odrobienia, pracą domową. „Nigdy nie mówiłaś o swoim umieraniu, tylko o swojej pracy” – napisze w dzienniku.
Jednym z najciekawszych i najbardziej kontrowersyjnych wątków Dzienników raka jest stosunek Audre Lorde do protez, implantów i rekonstrukcji (które wtedy dopiero zaczynały zyskiwać popularność) piersi. Autorka zauważa, że raka piersi (w odróżnieniu od innych nowotworów) traktuje się przede wszystkim jako problem natury estetycznej. Lorde wspomina o swoich doświadczeniach – po mastektomii, kiedy była jeszcze słaba, bała się nawrotu choroby i utraty sił, nie otrzymała wystarczającego wsparcia jako pacjentka. Dostała za to implant piersi i rady dotyczące tego, co zrobić, żeby być atrakcyjną dla męża.
czytaj także
Dzienniki raka powstały ponad czterdzieści lat temu (w przedmowie do polskiego wydania Anna Pochmara przywołuje polski, aktualny kontekst tego tematu), ale refleksje Lorde cały czas mają ogromną wagę. Autorka przytacza język mediów i świata medycyny, który skupia się na wyglądzie pacjentek, ich „kobiecości”, a stosunkowo niewiele miejsca poświęca profilaktyce, walce z chorobą i dobremu samopoczuciu pacjentek. Kobiety mają przede wszystkim dobrze wyglądać, ponieważ są rekwizytami rzeczywistości. Nieważne, że są chore. Ważne, żeby wyglądały „normalnie”.
Według Lorde odbiera to kobietom prawo do chorowania, widzialności. A może nawet śmierci? Kobiety są od dziecka socjalizowane do udawania, że wszystko jest w porządku. Implant piersi proponowany poturbowanej, słabej i przerażonej pacjentce zaraz po operacji ma jej oczywiście pomóc poczuć się normalnie. Przede wszystkim jednak ma pomóc społeczeństwu poczuć się dobrze. Zdaniem Lorde eliminuje to możliwość doświadczenia wspólnoty, kobiet po mastektomii ma nie być widać. Nie istnieje też figura silnej kobiety, która przetrwała coś trudnego, doświadczyła cierpienia, trudu i przeżyła. Od razu wszystko ma wyglądać dobrze. Bo jeśli wyglądam normalnie, to wszystko jest normalnie. Czyż nie?
Lorde chciałaby, żeby choroba nie była powodem do wstydu. Wokół raka narosło wiele niebezpiecznych (i wciąż żywych) mitów, pisała o nich Susan Sontag, wspomina o nich Audre Lorde, kiedy pisze, że sama przyłapała się na myślach: „Co zrobiłam nie tak? I czy naprawdę tylko nieszczęśliwi ludzie dostają raka? Czy to znaczy, że zawsze byłam nieszczęśliwa?”.
Lorde podkreśla, że decyzja o rekonstrukcji, implantach jest prawem każdej kobiety. Nie uderza w siostry, które zdecydowały się na taki zabieg. Atakuje system, który utożsamia kobiecość z cielesnością, urodą, seksualnością. Piętnuje świat, który każe nam sądzić, że pierwszą myślą kobiety na wieść o raku jest: „Czy będę ładna?”. A nie na przykład: „Czy będę szczęśliwa, twórcza, silna, czy będę żyć?”. Audre Lorde zwraca kobietom prawo do bólu i strachu. Prawo do śmierci, czyli do życia.
*
Audre Lorde, Dzienniki raka, przeł. Anna Dzierzgowska, Wydawnictwo Fame Art 2022