Ktoś powiedział mi, że Auroville otwiera drzwi, a resztę trzeba zrobić samemu. Tu nikt nie będzie cię prowadzić za rękę. Bywa, że chce się wszystko rzucić. To miejsce, które wymaga samodzielności, odpowiedzialności i uczciwości – mówi Katarzyna Boni, autorka książki „Auroville. Miasto z marzeń”.
Joanna Wiśniowska: Jak to jest codziennie przytulać pięćdziesiąt obcych osób?
Katarzyna Boni: Zachęcam do spróbowania. Podejrzewam, że każdy będzie miał inne odczucia. Sama, gdy robiłam to pierwszy raz, w 2009 roku, miałam inne wrażenia niż osiem lat później.
A jaka była twoja pierwsza reakcja?
Nie chciałam w tym uczestniczyć. Przytulanie było dla mnie bardzo intymne i zarezerwowane dla najbliższych. Na szczęście nikt mnie do tego nie zmuszał, to nie był obowiązkowy punkt wolontariatu. W 2017 roku wróciłam do Auroville z zamiarem napisania książki. Stwierdziłam wtedy, że w pełni wejdę w tamtejsze życie. Akurat poranne przytulanie to specyfika jednej, konkretnej wspólnoty. Na Auroville składa się bowiem wiele różnych – zupełnie odmiennych – wspólnot.
W tej, w której akurat byłam, po porannej gimnastyce, przed ruszeniem do pracy, którą jest sadzenie drzew, przytulaliśmy się na dzień dobry. Kto nie chciał, ten nie musiał. Sama po tygodniu obserwowałam lekką konsternację w oczach nowo przybyłych, których chciałam przytulić na dzień dobry.
Szybko!
Polubiłam to!
Gdzie tak się ludzie przytulają?
W Sadhana Forest, wspólnocie, w której wolontariusze na pustyni sadzą drzewa. Sadhana należy do Auroville – miejsca, które jest zarazem trudne i proste do zdefiniowania. Łatwo przedstawić fakty: jest to miasto na południu Indii w stanie Tamilnadu, założone w 1968 roku jako wspólnota intencjonalna. Jeszcze zanim powstało, zostało objęte patronatem UNESCO. Wsparły je 124 państwa świata, które na ceremonię założenia Auroville przywiozły ziemię ze swoich krajów i wysypały ją do urny, która do dziś stoi w centrum. To projekt światowy, a nie wymysł garstki hipisów – podkreślam to, bo często spotykam się z opiniami, że Auroville to pokłosie New Age, hippisowska wioska albo duchowa komuna. Pewnie są w Auroville miejsca, które są właśnie tym, bo Auroville nie jest jednorodne – i dlatego trudno je zdefiniować.
Oprócz duchowej wspólnoty to również fundacja, która podlega rządowi indyjskiemu, i globalny projekt wsparty przez światowe organizacje. Auroville istnieje już od ponad 50 lat i jest ciekawym dla reporterki miejscem.
Co cię w nim zaciekawiło?
Wyobrażałam sobie, że to miejsce jak soczewka odbija ludzką naturę. Interesowało mnie to, kto je buduje i jacy nowi ludzie do niego przyjeżdżają. Dziś ich motywacje różnią się od motywacji „pionierów”, którzy budowali Auroville w latach 70. Ciekawiło mnie też, jak funkcjonuje to miejsce – budowane na przestrzeni pięciu dekad przez marzycieli i idealistów pragnących nowego świata. I to, jak Auroville się rozwija – wraz z pojawianiem się nowych ludzi i nowych marzeń.
Ale chyba najbardziej interesujące – a z pewnością to był pierwszy impuls do pisania książki o Auroville – było to, czy marzeniem można zmieniać rzeczywistość i jak ono samo pod wpływem tej budowanej rzeczywistości się zmienia. Interesowało mnie napięcie pomiędzy tym, czego pragniemy, a tym, co jest.
Terapią jest wolność, czyli utopia za rogiem [fragment książki]
czytaj także
Czym „pionierzy” różnią się od ludzi, którzy pojawiają się tam dziś?
Na pewno łączy ich to, że nie są zadowoleni z tego, jak wygląda dzisiejszy świat. Szukają dla niego rozwiązań, próbują je potem wcielać w życie i sprawdzać, jak one funkcjonują. Auroville to dla nich pole do eksperymentów nad nową świadomością, przemianą systemu. Począwszy od systemu ekonomicznego, idąc przez edukację, a kończąc na sądownictwie i zarządzaniu. Ale każdy, kto tu przyjeżdża, ma własne powody – nie ma tu jednego szablonu.
A co ich różni? Warunki, które zastali pionierzy, i te, na które natrafiają nowi aurovillanie, są inne. Ci pierwsi przyjechali na pustynię, mieli niesamowitą determinację, żeby w takim miejscu zbudować miasto od zera. Ci, którzy teraz tu przyjeżdżają, trafiają do tropikalnego lasu.
Przyjeżdżają na gotowe?
O nie, to miasto przecież ciągle się rozwija. Ale nie wiem, czy ci, którzy są nowi, zdecydowaliby się tu przyjechać pół wieku temu. Czy mieliby w sobie ten upór i determinację? Nie wiem. Ludzie, którzy przyjeżdżają obecnie, są na innym etapie życia, często rozczarowanie przyszło później, mają za sobą już jakieś doświadczenie zawodowe, są ekonomistami, lekarzami, architektami, bankowcami. Pionierzy to często byli dziewiętnastolatkowie, którzy uwierzyli w ideały.
czytaj także
Wielu może zdawać się, że to przyjemne miejsce na wakacje.
To nie jest miejsce, w którym masz willę z basenem, plażę w pobliżu i do końca życia nie musisz nic robić – choć wielu tak o Auroville myśli i marzy im się aurovillska emerytura. To nie jest również miejsce, gdzie po prostu wpadasz na wakacje i patrzysz na rajskie ptaki – choć przyjezdni mogą je tak traktować. Ale to jest spłycanie Auroville, bo w tym mieście chodzi o pracę nad sobą, która ma prowadzić do zmiany świadomości. Pracuje się też nad nowymi rozwiązaniami dla kulejących lub niedziałających systemów. To wymaga zaangażowania.
Toczy się tam normalne życie – chodzisz do pracy, ale samemu sobie wymyślasz, czym ona będzie. Możesz na przykład chcieć pracować w administracji, założyć wytwórnię papieru albo otworzyć piekarnię. Lub założyć wspólnotę, w której wolontariusze sadzą drzewa. Aurovillanie cię w tym wesprą, ale nikt nie będzie cię niańczyć – a jeśli ktoś ma obiekcje do tego, co robisz, to z pewnością o tym usłyszysz. Ale to ty jesteś odpowiedzialna za swoje decyzje i za odkrywanie, w jaki sposób możesz najlepiej przyczynić się do rozwoju miasta i spełniania ideału o ludzkiej jedności i harmonii w różnorodności. Nie ma jednej wytyczonej drogi, każdy szuka swojej. To również ty decydujesz, czy chcesz zmienić pracę. Niedawno rozmawiałam z aurovillską przyjaciółką, która opowiadała mi, że najlepszy masażysta w mieście zmienił pracę i otworzył włoską knajpę. I ona też jest najlepsza. Ale to wcale nie jest łatwe być panem samego siebie.
Życia w Auroville z pewnością nie ułatwia klimat. 40-stopniowe upały są dla wielu osób nie do zniesienia. To miasto wymaga szczerego zaangażowania i uczciwości wobec samego siebie. A także dużej odpowiedzialności.
W Auroville ciągle się coś testuje?
Nieustannie sprawdza się, co działa. Jeśli coś nie funkcjonuje, to szuka się dalej.
Wśród testowanych elementów były rozwiązania ekonomiczne. Dużo mówiło się o tym, że z Auroville mają zniknąć pieniądze, ale te dalej są. Dlaczego?
W założeniu ma to być miasto samowystarczalne, ale takie jeszcze nie jest. Miało się takie stać, gdy będzie liczyło 50 tysięcy mieszkańców, a na razie zamieszkuje je 3 tysiące osób. Wiele założeń, które leżało u podstaw Auroville, nie zostało spełnionych, ale aurovillanie się tym nie przejmują. Nikt nie wyznaczył terminu, w którym ideały miałyby zostać zrealizowane. To jest poszukiwanie, które może trwać wieki. Takie założenie pozwala im się nie poddawać i próbować ciągle od nowa. Choć wiele osób rezygnuje z bycia aurovillaninem, to ciągle pojawiają się nowi, którzy chcą żyć według aurovillskich ideałów. Do celu zmierzają powoli, testując różne rozwiązania.
Pieniądze w Auroville są, bo miasto nie jest zamknięte na świat zewnętrzny. Dzięki temu możemy tam przyjechać ty czy ja – jako goście. W ogóle tutejsza ekonomia jest fascynującym tematem dla badaczy. W Auroville wiele rzeczy zmienia się wraz z przyrostem ludności. Gdy mieszkało tu sto osób, przez pewien czas obowiązywał system koszy. Zbierano wspólne pieniądze i robiono z nich zakupy, po czym je dzielono właśnie do koszy. Potem wprowadzono system kopert, podzielono go na obszary – na przykład: edukacja, zalesianie, żywienie, budowa. Kiedy pieniądze na dany miesiąc się kończyły, kończyły się prace. Aurovillanie pilnowali, żeby nie zaciągać długów. To zostało opisane w książce Economics for People and Earth. The Auroville Case 1968–2008 Henka Thomasa i Manuela Thomasa.
Dzisiaj w Auroville wprowadzono coś w stylu dochodu podstawowego, który pozwala na zrealizowanie podstawowych potrzeb mieszkańców – choć to uproszczony sposób opisania współczesnej ekonomii Auroville. Dużo zależy od tego, czy pracuje się w administracji albo edukacji, czy prowadzi się firmę – która nie należy do ciebie, tylko do Auroville Foundation. Wiele rozwiązań istnieje dlatego, że w pewnym momencie historii Auroville pieczę nad nim przejął rząd indyjski – miasto-fundacja dostaje granty, z których rozlicza się jak każda inna fundacja.
czytaj także
Ale istnieje też system bezgotówkowy?
Tak. Każdy aurovillanin ma konto, na które wpłacane są pieniądze za jego pracę – choć część rozliczeń jest robiona w ekonomii daru. W aurovillskich sklepach i knajpach wystarczy, że się poda numer konta. Natomiast jeśli jesteś gościem – a nie mieszkańcem Auroville – możesz sobie wyrobić takie konto, jego utrzymanie kosztuje 8 zł dziennie. Jest też kilka aurovillskich miejsc, które akceptują rupie.
Jedną z opcji jest też barter. Ktoś mnie niedawno zapytał, czy gdybym poszła do aurovillskiej piekarni i przyniosła worek mąki, to w zamian dostałabym chleb. Nie próbowałam. Ale wiem, że gdybym zaproponowała, że w zamian za bułkę czy bochenek chleba będę pracować ileś godzin w tygodniu dla piekarni, to nikt by mnie nie wyśmiał. Taką propozycję potraktowano by poważnie.
No a jak jest z podatkami, bo niby ich nie ma, a jednak trochę są…
Na początku pomysł był taki, że przyjeżdżasz do Auroville i oddajesz wszystko, co masz. Chcesz, żeby twoje pieniądze przysłużyły się rozwojowi, a w zamian za to Auroville dba o ciebie. To się zmieniło. Już nie oddaje się wszystkiego, choć pewnie znalazłyby się osoby, które nadal tak robią. Niezależnie od tego dzisiaj każdy aurovillanin płaci co miesiąc wyznaczoną sumę na rzecz fundacji. Zwolnieni są tylko ci, którzy żyją z aurovillskiego dochodu podstawowego. Ta opłata nazywa się contribution. Czyli datek na Auroville, które dzięki temu może funkcjonować.
czytaj także
Sprytne.
Też postrzegałam to jako ukryty podatek. Wielu młodych aurovillan mówi, żeby przestać udawać i nazwać to po imieniu. Zwłaszcza że jeśli ktoś prowadzi firmę, która należy do fundacji Auroville, to jeszcze dodatkowo 33 procent dochodu oddaje miastu. Opisuję w książce chłopaka, który próbował się dogadać z Auroville, że on będzie im świadczyć usługi przycinania drzew wzdłuż aurovillskich dróg za darmo, ale za to zwolnią go z contribution na pierwsze dwa lata działalności. Nie udało się.
Jonas sam mówi, że zmiany są możliwe – tylko że musi znaleźć się ktoś, kto będzie miał energię do rozmawiania o nich. A on po prostu nie miał na to czasu, nie może więc winić Auroville. Jak mu będzie naprawdę zależało, to się za to zabierze. To jest jedna z cech Auroville – że wszystko może zostać przedyskutowane. Zmiany są powolne, zajmują czas – ale następują.
Ale wracając do contribution, długo wydawało mi się to hipokryzją. I dopiero niedawno zrozumiałam, że takie postrzeganie pochodzi z mojego świata. Rozmawiałam z jedną z mieszkanek Auroville – Umą, która prowadzi firmę odzieżową. Zapytałam ją o sytuację podczas pandemii, o ryzyko zamknięcia firmy, która zatrudnia kilkadziesiąt osób z okolicznych wiosek. Dlaczego mimo to Auroville nie zwalnia jej z contribution? Przecież powinno im zależeć na tym, żeby ta firma przetrwała. Uma strasznie się oburzyła: „Kasia, ty w ogóle niczego nie rozumiesz. To nie ja potrzebuję pomocy Auroville, to Auroville potrzebuje mojego wsparcia”.
Dodała, że dla niej priorytetem jest płacenie contribution, bo po prostu chce, żeby Auroville przetrwało. Bo wierzy w to marzenie. To zbiorowa odpowiedzialność – zupełnie inne myślenie od naszego, w którym często dominuje roszczeniowa postawa. Choć z pewnością łatwiej wspierać coś, w co się wierzy, niż państwo, w którym nie zawsze czuje się pełnoprawnym obywatelem. W Auroville ludzie wierzą w nowy porządek i pytają, co oni mogą zrobić dla tego miejsca.
Mówisz o testowaniu różnych rozwiązań, ale chyba samo testowanie siebie jest tu największym wyzwaniem?
Ktoś powiedział mi, że Auroville otwiera drzwi, a resztę trzeba zrobić samemu. Tu nikt nie będzie cię prowadzić za rękę. Bywa, że chce się wszystko rzucić. To miejsce, które wymaga samodzielności, odpowiedzialności i uczciwości. To zmusza do nieustannego zadawania pytań: czego chcę od życia, kim jestem, jak angażuję się w życie i w świat, w jaki sposób funkcjonuję. Pytania te, zwłaszcza powtarzane codziennie, nie są łatwe, bo pokazują, jak sami siebie oszukujemy. Stawiają nas twarzą w twarz z cieniem.
W Auroville wychodzą na wierzch nasze słabości. Oczywiście do tego nie potrzebujemy Auroville, ale przez to, że tu każdy small talk zahacza o duszę, ego, świadomość i rozwój, to trudniej zapomnieć o brzydocie własnego charakteru. Jego mieszkańcy próbują stać się bardziej świadomi nawykowych reakcji i rządzących nimi impulsów. Kiedy w Auroville się wkurzę, to siadam i zastanawiam się, co się wydarzyło, dlaczego tak zareagowałam. To nieustanne oglądanie siebie. Żmudna i nieprzyjemna praca.
W pierwszej chwili, gdy czyta się o Auroville, można pomyśleć, że to sekta.
Taki może być pierwszy odruch. Ale Auroville to nie sekta. Nie ma tu żadnej wiedzy tajemnej, inicjacji, obrzędów przejścia.
A otwartość?
Każdy może wjechać i zostać, ile chce. Chociaż oficjalnym mieszkańcem nie zostaje się ot tak.
Z czego to wynika?
Żeby zostać aurovillaninem, trzeba przejść roczny okres próbny, podczas którego pracuje się dla miasta i sprawdza się, czy chce się tam rzeczywiście zamieszkać na dłużej. To poważne zobowiązanie. Ten rok pokazuje ci, jak wygląda życie w Auroville i czy sobie z nim radzisz. Jest jeszcze kwestia formalna. Żeby żyć w Indiach, trzeba mieć wizę, ale dla aurovillan wydaje się specjalną – pięcioletnią. To ukłon ze strony rządu, żeby nie trzeba było co trzy miesiące wyjeżdżać z kraju. To głównie dlatego Auroville nie może sobie pozwolić na udzielanie gwarancji każdej osobie, która już po tygodniu mówi, że chce w Auroville zostać. Chcą mieć pewność, że ludzie, którzy dołączają do wspólnoty, traktują sprawę poważnie.
czytaj także
Kto założył Auroville?
Z inicjatywą wyszła kobieta, którą nazwano Matką. Absolutnie niestandardowa postać jak na swoje czasy, właściwie jak na jakiekolwiek czasy. Była Europejką z korzeniami na Bliskim Wschodzie, która przypłynęła do Indii na początku XX wieku. Jeszcze przed I wojną światową spotkała się z Aurobindo Ghose. On także był ciekawą postacią. Urodził się pod koniec XIX wieku w Indiach, ale wychował się w Wielkiej Brytanii. Po studiach na Cambridge wrócił do kraju urodzenia, zaangażował się w walkę o niepodległość. Nie jako bojownik, ale jako intelektualista: tworzył niepodległościowe gazety. Znaleziono na niego jakieś haki, spędził rok w więzieniu. Tam doszedł do wniosku, że ważniejsze od wyzwolenia Indii jest wyzwolenie człowieka z nawyków, impulsów i zastygłej świadomości.
Gdy wyszedł z więzienia, uciekł do Pondicherry na południu Indii. Tam nie obowiązywała brytyjska jurysdykcja – Pondicherry rządzili Francuzi, to było ich miasto-kolonia. Aurobindo zaszył się w rozpadającym się domu i rozwijał swoją filozofię. Miał kilku uczniów, ale dopiero, gdy spotkał się z Matką, jego filozofia odbiła się szerszym echem i w Indiach, i na świecie. Ona wdrożyła w życie to, co on głosił. Wzajemnie się inspirowali. Gdy umarł, Matka założyła centrum jego myśli. A potem stwierdziła, że Ziemi potrzebne jest miasto, w którym ludzie na co dzień żyliby według myśli Aurobindo.
W jednym z pierwszych zdań w książce piszesz o tym, że przyjechałaś do Auroville, myśląc, że opowiesz historię porażki. Nie jest to historia porażki, ale czy jest to historia sukcesu?
Sukces i porażka to słowa z naszego kręgu kulturowego. To podział na potrzeby ludzi z Zachodu. Musimy wszystko mieć włożone w szufladki. Gdy byłam w Indiach, to napięcie – przynajmniej w jakiejś części – ze mnie zeszło. Tam nie jest ważne, że czegoś nie da się przypisać do jakiejś kategorii. Ambiwalencja sprawia mniejszy ból. Sukces i porażka to sposób myślenia – jak pewnie powiedzieliby w Auroville – ze starego porządku.
Czy Auroville daje nadzieję, że możemy zbudować lepszy świat?
Lubię myśleć, że tak. Ale nie potrzebujemy siedzieć w Auroville, żeby zapalić się do idei tworzenia lepszego świata. Wystarczy, że Auroville nam o tym przypomina.
**
Katarzyna Boni – reporterka, absolwentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim i psychologii społecznej na SWPS, a także Polskiej Szkoły Reportażu przy Instytucie Reportażu. Od trzynastu lat podróżuje, od jedenastu pisze o podróżach m.in. dla „Gazety Wyborczej”, „National Geographic” i „Kontynentów”. Specjalizuje się w pisaniu o Azji, spędziła na tym kontynencie ponad cztery lata, pracując w Japonii, Chinach, Kambodży, Tajlandii, na Filipinach i w Indonezji. Współautorka (razem z Wojciechem Tochmanem) książki Kontener o syryjskich uchodźcach w Jordanii. Autorka książki Ganbare. Warsztaty umierania (Wydawnictwo Agora, 2016) – za tę książkę została uhonorowana Nagrodą dla Autorki Gryfia. Jej nowa książka, Auroville. Miasto z marzeń ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Agora.