Kraj

Jak zostałem wiejskim trenerem karate

Przemysław Spadło. Fot. Archiwum prywatne

„Do 16. roku życia mieszkałem w Głowaczewie, czyli jestem stąd. Zawsze trochę inaczej myślałem, ale jestem ziomeczek. Jebnięty, ale swój. Staram się odczarować ten strach. Nie było mnie tyle lat, potem przyjechał taki kudłaty. Na rowerze jeździ zamiast samochodem…” – mówi Przemysław Spadło, założyciel Klubu Sportowego Morote Głowaczewo.

Jaś Kapela: Gdy wyjeżdżałeś do Wrocławia, myślałeś, że tutaj wrócisz?

Przemysław Spadło: Nie. Myślałem, że zostanę we Wrocławiu, gdzie studiowałem antropologię kultury, czyli etnologię. Ale nie myślałem o zawodzie powiązanym z kierunkiem studiów.

Ile tam lat spędziłeś?

Dziesięć. Tak mi się studia przedłużyły.

Który to był rok?

Od 2000 do 2010 mieszkałem we Wrocławiu. Jednak okazało się, że duże miasto mnie trochę przytłacza. Wrocław ma taką wadę, że leży w dolinie, powietrze stoi, jest smog itd. Wychowałem się nad morzem i okazało się, że brakuje mi oddechu, świeżego powietrza, przestrzeni. Męczył mnie klimat Wrocławia. Śródmieścia.

Za dużo imprez?

Imprez też, ale wpływało na mnie negatywnie stłoczenie ludzi. Mieszkałem w ubogiej dzielnicy, więc już z rana widziałem przybicie na twarzach ludzi zmarnowanych podłej jakości alkoholem. Myślałem, że jestem osobą bardziej towarzyską, ale okazało się, że jednak tęsknię za samotnością. Chodziło też o sport. Zacząłem ćwiczyć karate w wieku 12 lat, lecz gdy wydoroślałem, przerwałem i zajęły mnie zupełnie inne rzeczy.

Jakie?

Życie towarzyskie, imprezy. Poznałem fajnych, ciekawych ludzi, z którymi mogłem podyskutować. Gorzej było ze stanem ducha. Starożytna maksyma „w zdrowym ciele zdrowy duch” to jednak prawda. Mimo że od 15. roku życia nie jem mięsa, a weganinem jestem od ponad 10 lat, brak ruchu, alkohol, nieprzespane noce dały o sobie znać.

Skąd ten weganizm się u ciebie wziął?

Z powodów etycznych. Prosta rozkmina: „kurczę, tak kocham te zwierzątka, a przecież je zjadam”. W jednej chwili to do mnie dotarło. Stwierdziłem, że nie będę jadł mięsa. Całe szczęście, że rodzice podeszli do tego ze zrozumieniem.

Zrozumiałeś to na wsi w Głowaczewie?

Tak, 25 lat temu na takiej zabitej wsi nie było łatwo. Dostać można było jedynie suche kotlety sojowe w sklepie ze zdrową żywnością i nic poza tym. Ale się dało, również dzięki temu, że mama gotowała dla mnie osobno. Zresztą sama jest już na diecie wegetariańskiej od wielu lat.

Rodzice się łatwo pogodzili?

Ojciec trochę stękał, ale nie on gotował.

#fragmentwczasachzarazy: Męskie mięsko

I wracasz do Głowaczewa z myślą, żeby uczyć młodzież karate?

Najpierw do Kołobrzegu. Wróciłem do swojego dawnego senseja, u którego trenowałem. Wszedłem ostro, codziennie parę godzin treningów karate. Starałem się nadrobić stracony czas. Potem poznałem Dagmarę i stwierdziliśmy, że skoro jest możliwość pomieszkać w Głowaczewie, bo pokoje były wynajmowane tylko w sezonie, to można przyjechać na wakacje i sobie pomieszkać. Więc przyjechaliśmy i zostaliśmy. Już nie chciało nam się wracać. Mieszkanie na wsi nas urzekło. Jest tu pensjonat, był garaż na dwa samochody. Wyremontowaliśmy garaż, zrobiliśmy salę i założyłem klub karate. Najpierw było tylko karate dla dzieciaków. Stwierdziliśmy, że warto dać szansę tym, które ze względów finansowych, czasowych czy logistycznych nie mogą dotrzeć na zajęcia w Kołobrzegu. Niby to tylko 10 kilometrów, ale różnie bywa. Niektórzy rodzice nie mają możliwości.

Więc założyliście klub Morote…

Kupiłem sprzęt, wyremontowaliśmy to wszystko za własne pieniądze. Na początku nie współpracowaliśmy z gminą. Dzieciaki zaczęły przychodzić.

Zajęcia są za darmo?

Chodziło mi po prostu o to, żeby nikogo nie wykluczać. Każdy, kto przyjdzie, może uczestniczyć. Zajęcia były i są za darmo. Karate, treninigi funkcjonalne, a mieliśmy też sekcję przeciągania lin.

Ile to już trwa?

Teraz czwarty rok. Oczywiście salę robiłem też z myślą o sobie i naszych chłopakach, żeby też mogli się rozwijać. Ale przecież skoro sami ćwiczymy, to dlaczego ktoś nie mógłby dołączyć.

Nie znamy prawdziwej wartości jedzenia. Kupujemy dużo i tanio [rozmowa]

W grupie zawsze przyjemniej.

Oczywiście. Dzieciaki były różne. Czasami ledwo robiły przysiad czy przewrót w przód. Jest satysfakcja, gdy po roku widzisz zupełnie inne dziecko: sprawne, pewne siebie. To chyba najważniejsze, jak się zmieniają osobowościowo, bo przychodzą z reguły zalęknione. Na przykład taki jeden 10-latek. Był grubiutki, nóżki tak sobie do środka składał. Nikt by nie powiedział, że będzie z niego karateka. Chłopak się zawziął. Pojechał na obóz zawodniczy, gdzie były trzy ciężkie treningi karate dziennie. Naprawdę to nie był żaden obóz rekreacyjny, tylko obóz sportowy dla karateków, którzy jeżdżą na zawody. Wytrzymał.

Wiadomo, że nie każdy będzie zawodnikiem czy zdobywał medale. Ale chciałbym, żeby sport pomagał im jak najdłużej. Karate to jest sztuka, którą się trenuje całe życie. Nie ma, że umiem karate i koniec, i cześć. Wielcy mistrzowie najprostszą technikę szlifują całe życie. To jest droga doskonalenia, którą można uprawiać cały czas i w każdym wieku zacząć.

Prowadzisz też treningi dla dorosłych.

Ćwiczy z nami choćby Waldek. Ma 60 lat, jest byłym wojskowym, ćwiczył różne rzeczy, ale dopiero u nas odnalazł swój dom. Dla mnie jest to bardzo cenne. Nikt mi nie powie „jestem za stary i nie potrafię”. Pokazuję pana Waldka. Proszę: „Waldek ma 60 lat i wszystko potrafi”.

Polscy fajterzy, leczenie gejów i „Duch Słowian”, czyli skrajna prawica infiltruje sporty walki

Skąd się wzięło karate w twoim życiu?

To były czasy, kiedy wielką popularnością cieszyły się filmy karate. Leciał serial Partnerzy. Oglądając ten serial jako dzieciak, marzyłem, że jako mały chłopaczek będę potrafił się obronić. Akurat przyjechał do Kołobrzegu utytułowany karateka Waldemar Dąbrowski i założył sekcję. Tak to się zaczęło. To było inne, twarde karate. Były wybijane zęby, kości łamane, ale wszystko z szacunkiem i pokorą. Dziś karate jest zupełnie inne. To jest sport, zabawa, wszechstronny rozwój.

Rozumiem, że karate ma podłoże nie tylko sportowe, ale też etyczne?

Na sportowe postawiliśmy dopiero dwa lata temu. Wcześniej ćwiczyliśmy karate Shotokan, gdzie wielki nacisk kładzie się na etykietę, rozwój duchowy i wartości uniwersalne.

Czyli jakie?

Prawość, odwaga, uczciwość, poszanowanie drugiego człowieka. Oczywiście cały czas kładę na to nacisk, tylko treningi trochę się zmieniły. Jest muzyka, więcej luzu. W tradycyjnym karate sensej to jest praktycznie bóg i jego zdanie jest niepodważalne. Troszkę to rozluźniłem. Ja dodatkowo staram się propagować weganizm, świadome podejście do świata, do ekologii…

Kształcisz wegańskich wojowników?

Niektóre dzieciaki już parę razy próbowały przechodzić na weganizm.

I jak efekty?

Różnie to wychodzi, bo wiele zależy od rodziców. Rodzice niby nie mają nic przeciwko, ale wiadomo, jak to jest.

Nie chce im się gotować osobno.

Na przykład.

Masz jakieś sukcesy w konwertowaniu na weganizm?

Pierwsze to już w wieku 17 lat. Wtedy jeszcze na wegetarianizm. W Kołobrzegu z chłopakami z załogi punkowej założyliśmy Stowarzyszenie Wolna Ziemia. Wiadomo – jak człowiek jest młody, to jest radykalny i wiele osób udało mi się przekonać do przestania jedzenia mięsa. Moi zawodnicy z Morote też otwierają się na to. Jeszcze nikt oficjalnie nie przeszedł na weganizm, ale na wegetarianizm już parę osób. Zresztą cała nasza rodzina jest na diecie wegańskiej. Dzieci od urodzenia nie miały nigdy mięsa w ustach, są zdrowe i rozwijają się harmonijnie. To nie są jakieś czary-mary.

Nie masz przez to jakichś problemów tutaj?

Gdy jedna z zawodniczek powiedziała babci, że idzie do nas na trening, babcia spytała: czy do tej sekty? Na pewno nie jestem osobą, którą się tutaj zalicza do swoich, ale jestem zaakceptowany, bo jestem stąd. I zawsze się różniłem, zawsze byłem inny.

Tu się wychowałeś?

Do 16. roku życia mieszkałem w Głowaczewie, czyli jestem stąd. Zawsze trochę inaczej myślałem, ale jestem ziomeczek. Jebnięty, ale swój. Staram się odczarować ten strach. Nie było mnie tyle lat, potem przyjechał taki kudłaty. Na rowerze jeździ zamiast samochodem…

Ale dzieci uczy karate, więc nie może być taki zły.

Jak się ludzie dowiedzieli, że jest klub dla dzieci, za darmo, też im coś nie grało. Jak to za darmo?

Pewnie jakaś sekta.

Powoli się przekonali. Doszły sukcesy, kiedy się wzięliśmy za karate sportowe. O dziwo ten nasz malutki klubik wypada całkiem dobrze na zawodach.

Ile masz dzieciaków?

Obecnie 10 osób. Zawodników, którzy jeżdżą na zawody, mam trójkę.

Mają już sukcesy.

Mają. Co miało spory wpływ na odbiór społeczności, a przede wszystkim sołtysa. Zaczęli o nas pisać w lokalnych mediach. Karate sportowe jest bardzo prestiżowe. W wielu sztukach walki jest mnóstwo federacji i każda ma swoje mistrzostwa. My poszliśmy od razu na całość. Zapisaliśmy się do najbardziej prestiżowej, czyli WKF, World Karate Federation, w Polsce to jest Polska Unia Karate. To jest karate tylko sportowe, czyli najlepsi z najlepszych. Karatecy, którzy chcą naprawdę zobaczyć, ile są warci, przychodzą do WKF-u, żeby brać udział w zawodach.

Karate to teraz sport olimpijski, będzie w Tokio w przyszłym roku. Poziom jest wysoki. Mówię o tym, bo cieszą mnie sukcesy moich chłopaków w takiej prestiżowej organizacji. Oczywiście jesteśmy na początku drogi i daleko nam do najlepszych klubów w kraju, ale mamy medale, jesteśmy powoli rozpoznawalni w środowisku. Jeździmy na sparingi, uczestniczymy w seminariach z najlepszymi trenerami na świecie, jak np. Anton Nikulin, trener kadry bardzo mocnej w tym sporcie Ukrainy. Przyjeżdża do nas Albert Ciesielski, 12-krotny mistrz Polski. Cały czas się uczymy. Ja przede wszystkim.

Sportowiec roku, czyli narody jeszcze nie giną

Tutaj, do Głowaczewa?

Tak. Dzięki tym sukcesom gmina się zainteresowała i zaczęła nas wspomagać. Cieszymy się, bo jest chociaż na opał czy prąd. Nie trzeba wszystkiego z własnej kieszeni wykładać.

Jednak robisz coś dla społeczności lokalnej.

Reklamę. Pamiętam moją pierwszą rozmowę w gminie. Opowiadam, tłumaczę, a urzędnik: „no dobrze, ale co my z tego będziemy mieli?”. Zaskoczyło mnie to. My jako społeczność czy wy jako urzędnik? Proszę się zapisać.

Poczuje się pan lepiej.

To mi pokazało, że nie będzie lekko, i miałem rację.

Jest tu jakiś aktywizm lokalny? Jacyś ludzie, którzy o coś walczą? Coś by chcieli zmienić?

Raczej nie, nie ma tu ideowców. Przynajmniej ja z perspektywy Głowaczewa tego nie widzę. Może coś się dzieje, a ja o tym nie wiem.

Gdybym mieszkał w Dźwirzynie, tobym został miejskim aktywistą, bo zabudowa jest tam koszmarna.

Wiejskim. Wiesz, wszędzie jest tak samo. Tu po prostu na inną skalę. Wszędzie są podobne układy. Nawet w to nie wnikam.

Są też ścinane drzewa i można przeciwko temu protestować.

Naszych drzew to ja tu pilnuję. Na drodze do Dźwirzyna są takie piękne aleje z drzewami.

Są, piękne. Chcieli ściąć tę aleję?

Tak. Masakra. Bo może 10 sekund szybciej dojedzie się do miasta. Nie będzie trzeba hamować. A przecież ci ludzie, co mieszkają na wsi, wiedzą, ile zawdzięczają drzewom, jak to wpływa na temperaturę.

Teoretycznie powinni zauważyć.

Jestem pewien, że by je ścięli, gdyby nie było tam pobocza. Sołtys organizuje u nas zebrania sołeckie, co jest plusem, bo wiemy, co się dzieje.

A co tu się dzieje, poza klubem?

Jest koło gospodyń wiejskich. Sympatyczne, kumate babki, starają się robić jakieś swoje rzeczy, wypieki czy wianki nie wianki na imprezy. Zakładając klub Morote, byłem pełen optymizmu, przekonany o tym, że dzieciaków będzie mnóstwo, bo co mają robić popołudniami. Tylko nie wziąłem pod uwagę, że nie każdemu chce się ćwiczyć. Szczególnie kiedy mają komputery, mnóstwo kanałów w telewizji. Dzieciaki oduczono aktywności fizycznej.

Próbowałeś też z przeciąganiem liny.

To sport, który przetrwał od starożytności w praktycznie niezmienionej formie. Kawał liny, osiem osób i się przeciągają. Przeciąganie liny ma bardzo długą tradycję, ale nie było reprezentacji kraju. Była możliwość stworzenia drużyny narodowej, bo powstał Polski Związek Przeciągania Liny. Na tym hajpie się zebrało bardzo dużo osób, bo każdy chciał spełnić swoje marzenia, załapać się do kadry, pojechać na mistrzostwa Europy, a nawet świata. Światowa Federacja Przeciągania Liny organizuje je na całym świecie. Można pojechać i walczyć.

Co się stało?

Idea rozbiła się o rzeczywistość. Jak to często bywa w strukturach sportowych. Skończyło się na tym, że nie dogadałem się ze związkiem, drużyna się rozpadła, a przeciąganie liny jest tylko w ramach bloków treningowych dla dorosłych. Teraz mamy tylko karate i trening funkcjonalny.

Jak bandyci przejęli Wisłę Kraków

Wspomniałeś, że dzięki sportowi udało ci się jakichś chłopaków wyciągnąć z problematycznych sytuacji.

To jest piękne w sporcie. Naprawdę można pokonać wiele własnych słabości i wyjść z głębokich dołów. Chłopaki byli w nieciekawej sytuacji. Oprócz alkoholu dochodziły stany depresyjne. Nie jest łatwo się z tego pozbierać. Musi być motywacja i cel. To był okres, kiedy ostro robiliśmy przeciąganie liny. Tym celem dla chłopaków była możliwość występu w koszulce reprezentacji Polski. Wizualizowali to sobie i dążyli do tego, ale każdy medal ma dwie strony.

Gdy okazało się, że przeciąganie liny jest bardziej na papierku niż w rzeczywistości, to akurat te osoby odeszły z klubu. Ważniejsza dla nich była fotka w reprezentacyjnym dresie niż istota sportu. Trening pomaga się wyzwolić z nałogu, trochę reguluje napięcia związane z odstawieniem alkoholu czy innych używek. Codzienny trening wyzwala produkcję endorfin, dzięki czemu jakoś funkcjonujesz i nie musisz sięgać po alkohol, żeby poczuć szczęście. To nagle się skończyło, bo w reprezentacji nie mieli treningów.

Reprezentacja, która nie ma treningów. Może też się zapiszę.

Byłbyś przyjęty od razu.

Wspominałeś, że z początku chcieliście robić kulturę.

Tak, nawet festiwal, ale chcieliśmy w miesiąc zbyt dużo rzeczy ogarnąć. Nie wyszło. Ale w zeszłym roku wspólnie z ludźmi z portalu OK Kołobrzeg, wytwórni Plaża Zachodnia i Pionierska Records zrobiliśmy taką próbę, festiwal bardzo niszowej muzyki. Noise robiony z Atari, free jazz z saksofonem. Fajna impreza wyszła w tym naszym ogrodzie, dopisała pogoda i ludzie. W tym roku mieliśmy to robić już oficjalnie, a nie tylko dla znajomych znajomych, ale pandemia pokrzyżowała plany. Tylko jesteśmy w takim środowisku, że do ludzi bardziej przemawia sport niż sztuka. Sport jest łatwiejszy w odbiorze. Chcemy aktywizować ludzi, bo to sprawia nam frajdę, że coś się dzieje, ludzie korzystają z tego.

Mieliśmy tu też taką prowizoryczną salę kinową, dobry projektor i głośniki. Opróżniliśmy magazyn budowlany ze wszystkich materiałów, wstawiliśmy kanapy, zrobiliśmy ekran i puszczaliśmy fajne filmy. Raczej ambitniejsze. Między innymi film Petera Weira Ostatnia fala, pokazujący zderzenie między kulturą Aborygenów i zachodnią cywilizacją. Uznaliśmy, że będziemy testować takie kino i zobaczymy, jak to się przyjmie. Przyjęło się tak, że w połowie już wszyscy spali.

Niezrównoważona Australia

czytaj także

Może trzeba było puścić film Dominion. Jest dostępny bezpłatnie online. Pokazuje realia hodowli przemysłowej zwierząt w Australii. Dziesięć lat zbierano materiały z ukrytych kamer, dronów itp. Ogląda się to z przerażeniem.

Nie mogę takich filmów oglądać. Nigdy nie oglądałem. Wiem, że to trzeba pokazywać, bo ludzie zamykają oczy i udają, że nie widzą. Ale ja nie muszę oglądać. Zresztą magazyn z powrotem zawalony. Ale kto wie, jesteśmy otwarci. Chcemy, żeby tu się działo, póki mamy tę możliwość, te 10 hektarów, gdzie możemy coś zrobić. Brakuje oczywiście ludzi, którzy by mogli w tym pomóc. To nie sztuka coś zrobić, jak się ma kupę siana. Nam bardziej chodzi o to, żeby zrobić coś wspólnymi siłami i potem się z tego cieszyć. Marzy mi się, żeby był klub sportowy, a jednocześnie działo się coś w sferze duchowej. Zobaczymy. Jest parę osób w Kołobrzegu zainteresowanych taką działalnością, ale to też powolny proces.

Może po pandemii. Chciałem jeszcze jeden wątek poruszyć. Byłem na dwóch waszych treningach i było więcej dziewczyn niż chłopaków.

Z reguły jest równo. Choć były momenty, że była przewaga dziewczyn.

Dziewczynom bardziej się chce?

Dziewczyny wykazują większą waleczność, determinację. Na przykład przy przeciąganiu liny. Chłopaki myślą, że mają siłę i mięśnie i zaraz dadzą radę. Jednak mięśnie, gdy się ich używa, szybko puchną. Szczególnie łapki. A dziewczyny sobie wiszą, trzymają, uśmiechają się, chłopakom się palce otwierają, przedramiona i bicepsy puchną i już ich to zniechęca. Dziewczyny potrafią pokazać większy hart ducha, a do tego jest fajny klimat na treningach. Tu nie ma jakiegoś siedzenia i gadania, jest ostre zasuwanie, ale dziewczyny tak się zżyły i lubią po prostu ze sobą przebywać. A do tego często jest wesoło na treningach, jakiegoś suchara rzucę od czasu do czasu.

Kobieta w piłce nożnej jest traktowana przedmiotowo. Musi dobrze grać, ale jeszcze lepiej wyglądać

Przewinęło się tutaj bardzo dużo ludzi i zawsze mówili, że przychodzi się tu dla klimatu, dla ludzi. Ten klimat robi głównie Dagmara, czyli moja dziewczyna. Ma takie fajne poczucie humoru i potrafi rozładować atmosferę. Dzięki niej taka stała grupa się zebrała i jest dużo ludzi. Wiadomo, że wiele osób odpadło. Potrzebna jest tu regularność. Trzeba włożyć troszkę wysiłku, nie każdy dawał radę. Zawsze mówimy, że każdy może trenować na miarę własnych możliwości. Aczkolwiek to nie jest tak, że ktoś przyjdzie i będzie ściemniał. Ja widzę, jakie kto ma możliwości, ale jednak trzeba pracować.

Główną zasadą treningów jest wszechstronność. Efektem mają być rozciągnięci, zwinni i silni, wytrzymali, skoordynowani ruchowo ludzie. Dążymy do tego, żeby to był trening, który pomaga w życiu. Schylić się po zakupy, wejść na drabinę, gdzieś zeskoczyć czy nawet mieć lepszy refleks za kierownicą, bo robię też treningi na szybkość reakcji. Jest satysfakcja, jak przeżyjesz taki trening. A w grupie się motywujesz. Nawet jak jest ci ciężko, to widzisz, że inni robią, i sam się nie poddajesz. Do tego sport łączy ludzi. W klubie mamy osoby o bardzo odmiennych poglądach politycznych, ale nikomu to nie przeszkadza, wszyscy stanowimy jedną drużynę.

Bardzo fajnie było z wami potrenować.

A nam miło było cię gościć, widać, że forma jest, zapraszamy częściej.

**

Przemysław Spadło – rocznik 1978. Założyciel Klubu Sportowego Morote Głowaczewo. Trener sportów siłowych oraz posiadacz 3°Dan Karate Shotokan. Weganin.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jaś Kapela
Jaś Kapela
Pisarz, poeta, felietonista
Pisarz, poeta, felietonista, aktywista. Autor tomików z wierszami („Reklama”, „Życie na gorąco”, „Modlitwy dla opornych”), powieści („Stosunek seksualny nie istnieje”, „Janusz Hrystus”, „Dobry troll”) i książek non-fiction („Jak odebrałem dzieci Terlikowskiemu”, „Polskie mięso”, „Warszawa wciąga”) oraz współautor, razem z Hanną Marią Zagulską, książki dla młodzieży „Odwaga”. Należy do zespołu redakcji Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Opiekun serii z morświnem. Zwyciężył pierwszą polską edycję slamu i kilka kolejnych. W 2015 brał udział w międzynarodowym projekcie Weather Stations, który stawiał literaturę i narrację w centrum dyskusji o zmianach klimatycznych. W 2020 roku w trakcie Obozu dla klimatu uczestniczył w zatrzymaniu działania kopalni odkrywkowej węgla brunatnego Drzewce.
Zamknij