Serialowe wycieczki na Wschód nie potrafią przezwyciężyć polskiego paternalizmu – cechy, której sąsiedzi zza wschodniej granicy nie umieją nam wybaczyć. A może po prostu zabrakło odwagi, by przekroczyć granicę?
Dziś premiera trzeciego sezonu Watahy. Czas więc odkurzyć Niesamowitą Słowiańszczyznę Marii Janion, żeby móc potem dyskutować przy ksero w pracy: co lepsze, książka czy film?
Kilka lat temu na Watahę czekaliśmy nad Wisłą w napięciu, bo to miał być pierwszy z tych prawdziwych seriali, ale w końcu wyprodukowany w Polsce, nasz, swojski. W końcu przyszedł dzień, kiedy polscy producenci zaczęli gonić światową stawkę, a i światowi giganci spojrzeli na Polskę przychylnym okiem. Watahę wyprodukowało HBO, czyli pionier i tytan wśród producentów superseriali, a początek dobrej passy zapowiadała obecność Kasi Adamik wśród twórców. Nareszcie więc „chroniczna serialoza” miała realizować się w znajomej scenerii, po polsku i z polskimi bohaterami.
Między jawą a snem
Główny bohater Watahy to Wiktor Rebrow, człowiek uszyty na miarę bohatera romantycznego, zlepiony z przeciwności, swój i obcy zarazem. Swój, bo to strażnik graniczny, funkcjonariusz państwa polskiego, człowiek w polskim mundurze. Obcy, bo z obco brzmiącym, wschodnim nazwiskiem, do tego syn grekokatolickiego (a może prawosławnego?) duchownego.
Jak przystało na bohatera romantycznego, Rebrow ma kontakt ze światem nadprzyrodzonym. Do tego twórcy serialu dokładają miłość i fatum, i sprawy wagi państwowej: Rebrow będzie podejrzany o zamach na kolegów ze Straży Granicznej i ścigany, ale okaże się ostatnim sprawiedliwym.
Multikulturalizm to dziś gorący kartofel. A multitemporalizm?
czytaj także
Jeśli to jeszcze nie jest wschodni fantazmat polskiej wyobraźni kulturowej, który opisała Janion, to dorzućmy ukraińską granicę i scenerię Bieszczad. Bezkresne lasy na falujących zboczach gór, dzikie zwierzęta, bezlitosna i piękna w swojej grozie aura – istna kraina niesamowitości. A Rebrow jest w tej krainie domownikiem.
Zwłaszcza w drugim sezonie serialu zamazuje się granica między kulturą i naturą. Zamazuje się także granica państwa, bo Rebrow przekracza ją samowolnie nawet kilka razy w ciągu dnia, czasem brodząc po pas w śniegu. Nadzwyczajna wydolność fizyczna bohatera, typowa raczej dla greckich herosów niż dla polskich strażników granicznych, była przedmiotem licznych żartów po zakończeniu drugiego sezonu.
„Rok za rokiem” – przerażająca przyszłość, która czai się za rogiem
czytaj także
Główny bohater Watahy to uosobienie pogranicza i wcielenie transgresji – między jawą i snem, polskością i ruskością, naturą i cywilizacją, światem przyrody i światem nadprzyrodzonym, Polską i Ukrainą. Scenarzyści wzięli z Niesamowitej Słowiańszczyzny wszystko, co było do wzięcia, właściwie Wataha to ekranizacja tej pracy i byłoby uczciwie, gdyby Maria Janion otrzymywała jakieś tantiemy od emisji serialu.
Białorusin w łachmanach
W innej produkcji – tym razem TVN – tytułowa Chyłka, adwokatka ze stołecznej kancelarii, udaje się w okolice Augustowa i Suwałk, gdzie rozwiązywać będzie sprawę zaginięcia dziecka. Dziewczynkę, córkę bogatych rodziców, porwał Sakrat Tatarnikow – Białorusin, który pojawił się w mieście „w łachmanach, prosząc o kawałek chleba”. Bo jak inaczej mógłby się pojawić Białorusin w Polsce?
czytaj także
Można powiedzieć, że Sakrat nie jest żadną średnią, że to bohater jednostkowy i nie reprezentuje ogółu Białorusinów. Zresztą to żaden problem, bo w gruncie rzeczy Sakrat w Chyłce nie reprezentuje nawet samego siebie. Mimo że to postać, na której trzyma się cała fabuła, w serialu wypowiada tylko jedno zdanie i to zdanie nie jest game changerem. Przez kilka odcinków Sakrat „jest mówiony” przez polskich bohaterów.
Jest w tym jakiś posmak kresowego mitu, stworzonego przez tych, którzy głos mieli, czyli polską szlachtę, z pominięciem białoruskiego i ukraińskiego chłopstwa. Bogata rodzina, która staje się ofiarą Sakrata – żebraka w łachmanach, który zakłócił sielankę – wpisuje się w ten neokolonialno-folwarczny schemat, w którym dobry pan boi się dzikiego chłopa.
Byłoby uczciwie, gdyby Maria Janion otrzymywała jakieś tantiemy.
Jeśli zastanowimy się, jak to możliwe, że człowiek z wyrokiem na Białorusi dostał się do Polski, to serial odpowiada nam jednym kadrem. Widzimy sznur ludzi idących leśną drogą od białoruskiego do polskiego słupka granicznego: przy każdym stoi jakiś człowiek w mundurze, a obok nich suną ciężarówki. To przejście graniczne.
Żadnej infrastruktury do kontroli celnej, żadnych pasów zaoranej ziemi, żadnych budynków straży granicznej z jednej czy drugiej strony. W TVN granica Unii Europejskiej i NATO to leśna ścieżka i dwa słupki. Skoro produkcja nie miała kasy na scenografię, może lepiej było pominąć ten kadr i nie obrażać inteligencji widzów.
Swojski orient
Zostańmy na Podlasiu. W produkcji Canal Plus Kruk. Szepty słuchać po zmroku przenosimy się do Białegostoku i w jego okolice. Autor scenariusza Jakub Korolczuk zna lokalny kontekst, chętnie chwalił się tym w wywiadach. Rzeczywiście, obraz regionu w Kruku jest bardziej złożony niż w Chyłce. Przykładowo serial porusza problem ruchów nacjonalistycznych, w których aktywnie udzielają się także przedstawiciele prawosławnej mniejszości.
czytaj także
Ambicje twórców Kruka, by odtworzyć podlaski klimat, na tym się jednak kończą. Szeptucha mówi jakimś koszmarnym pseudojęzykiem z fałszywie brzmiącym zaśpiewem. A wystarczyłoby zrobić research, bo na Podlasiu wciąż jeszcze można znaleźć ludzi mówiących w podlaskim dialekcie języka białoruskiego, który nieudolnie finguje aktorka. I nie, nie wystarczy pomieszać polski z rosyjskim. Kruk to wyobrażenie utrwala, a z kultury prawosławnego Podlasia robi karykaturę.
W rolę komendanta policji wcielił się w Kruku Andrzej Zaborski. To postać-intertekst, która odsyła nas do podlaskiego cyklu Jacka Bromskiego (U Pana Boga za piecem, U Pana Boga w ogródku), gdzie ten sam aktor występuje w tej samej roli, co wyraźnie podpowiada, jakie wyobrażenie Podlasia stoi za koncepcją twórców Kruka.
czytaj także
No i faktycznie, dostajemy w serialu to samo, co u Bromskiego, tylko w wersji mrocznej. Krucze Podlasie jest prostacko poczciwe, agresywnie nacjonalistyczne, a z białoruskiej strony magiczne, ale w tej magii zacofane. No i oczywiście wielokulturowe – gdyby widzowi za mało było tajemniczego słowiańskiego pidżynu, dorzucono do niego jeszcze Romów.
Podobnie jak w U Pana Boga za piecem, w Kruku wątek międzykulturowy kończy się happy endem. Policjant, który w ramach hobby przewodzi grupie neofaszytów, przychodzi z kwiatami na grób swojej prawosławnej koleżanki, w której niegdyś się podkochiwał. Ten wzruszający kadr to tylko pozornie piękne zakończenie. Spośród przedstawicieli prawosławnej mniejszości w serialu umiera policjantka oraz jej babcia-szeptucha. Zostają nam ultrapolacy, nawet jeśli ocierają łzę nad prawosławną mogiłą.
czytaj także
Ślepnąc od światła ze Wschodu
Rosja odgrywa istotną rolę tylko w jednym z polskich seriali – ale robi to zaocznie. Nie wszystkie zresztą rosyjskie tropy trafiły z kart książki Jakuba Żulczyka do scenariusza serialu Ślepnąc od świateł, a jest ich sporo: „nie rozumiałem z tego prawie nic, jakby mówił do mnie po rosyjsku”, „zastanawiam się, dlaczego od całego tego potwornego żarcia nie wyglądam jeszcze jak Borys Jelcyn”, „to nie jest Moskwa, do chuja, żeby…”.
Ostatni cytat to fragment dialogu, w którym zastraszany przez bandytów szef klubu stara się wytłumaczyć, że pewne praktyki są w Warszawie nie do przyjęcia. Była dziewczyna tego bohatera ma psa o imieniu Putin. Główny bohater z kolegami bandytami spotykają się w barze „u ruskich”, czyli w owianym złą sławą rosyjskim budynku przy ul. Sobieskiego. A w czołówce serialu pojawia się warszawska cerkiew.
czytaj także
To rosyjskie tło, te drobne ruskości składają się na klucz do Warszawy, którą odmalowują nam czy to twórca literackiego pierwowzoru, czy twórcy serialu. Ze wschodu nad polską stolicę ciągnie nie światło, a zimny wiatr, który robi z niej miasto upadłe. Moskwa majaczy w tej wizji jako odległy role model, ale jednak bliski, bliższy Warszawie niż Londyn, Nowy Jork czy Paryż.
Bliska odległa Rosja
„Prawdziwa” Rosja jest daleko, ale jej nieco nietypowy wariant mamy na wyciągnięcie ręki. Obwód kaliningradzki kusi scenarzystów napięciem między bliskością i niedostępnością. Do Kaliningradu wybiera się główny bohater Belfra, ale na ekranie nie zobaczymy tego miasta, ledwie jeden archiwalny kadr słabej jakości. Sceny dziejące się w Kaliningradzie zostały nakręcone poza nim.
To teoretycznie żadna ujma – zdjęcia w miejscach, które udają inne miejsca, są w kinie powszechną praktyką. W pewnym rosyjskim serialu Warszawa występuje w roli Gdańska. W Belfrze zabrakło jednak pomysłu na to, jak uczynić mistyfikację wiarygodną. Wszystko, co z kaliningradzkim wątkiem związane, oparte jest na kliszy: mafia, przemyt, bandyci. A jest to klisza nieco już zwietrzała.
Kaliningrad pojawia się też w Pułapce (TVN). Bohaterka, czyli nastoletnia dziewczyna z domu dziecka, odkrywa, że może być Rosjanką. Okaże się jednak, że błędnie utożsamiła się z rosyjską dziewczynką, z którą bawiła się w dzieciństwie nad mazurskim jeziorem. Jej matka to wiejska kobieta w chuście, która mieszka w oddalonym od cywilizacji miejscu. Niczego więcej się o nich nie dowiemy: ani tego kim są, ani tego, jak znaleźli się w Polsce, ani dlaczego mieszkają na odludziu. To postacie bez historii, kawałek nitki do zszycia intrygi. Kiedy bohaterka zdaje sobie sprawę z pomyłki, wzdychamy razem z nią z ulgą, że jednak nie jest Rosjanką, i wschodni wątek natychmiast się w Pułapce zamyka.
Wschód jako czas
Dwa polskie seriale pokazują, że Wschód może mieć wymiar nie tylko przestrzenny, ale również temporalny. Tak jest w pierwszej polskiej produkcji Netflixa – 1983 oraz w Rojście.
W tym pierwszym serialu mamy rok 2003: Związek Radziecki nadal istnieje, Polską rządzą komuniści, ale udało im się wygospodarować sporo samodzielności. Nasz kraj, podobnie jak współczesne reżimy autorytarne, osiągnął zdolność gospodarczej modernizacji i oferuje rozwiązania techniczne, które w prawdziwym 2003 roku były nam nieznane.
czytaj także
W alternatywnej wersji historii z 1983 Polska jednoznacznie przesunęła się na wschód. A wschód to wcale nie radziecka Rosja, która się w tej rozgrywce już nie liczy. Wschód to Azja, którą reprezentuje w serialu Wietnam. Prawobrzeżna Warszawa w tej wizji to domena wietnamskiej diaspory, która zawłaszcza przestrzeń i przekształca ją na azjatycką modłę. Tak powstał „Mały Sajgon”, integralna część stolicy. I chociaż serial w Polsce spotkał się z umiarkowanym entuzjazmem, to akurat wizję uwschodnienia kraju oceniano jako bardzo udaną i wcale nie taką przerażającą.
W Rojście, wyprodukowanym przez efemeryczny Showmax, na pierwszy rzut oka nic wschodniego nie ma. Akcja toczy się w nienazwanym mieście, szybko zidentyfikowanym przez widzów jako Katowice. Główny bohater planuje wyjazd do Niemiec, nad miastem ciąży zaś „poniemieckie” fatum. Jednak przede wszystkim Rojst jest serialem o PRL bez nostalgii. Podobnie jak w 1983 Wschód Rojsta jest temporalny, ale nie jako antyutopijna wizja, a jako retrospekcja czasu, kiedy Polska była częścią Wschodu.
Konieczny: Jestem socjalistą. Idę do sejmu, żeby reprezentować pracowników
czytaj także
O co tyle zachodu
Przemysław Czapliński w książce Poruszona mapa bada wyobrażone geografie polskiej literatury. Rozdziały nazywają się jak kierunki świata, objętościowo najwięcej miejsca zajmuje Wschód. Autor czyni drobne zastrzeżenie, dyskretnie ukryte w przypisie: „Podróż będzie interesowna i dlatego wiele obszarów zostanie w niej pominiętych […]. W spisie treści widnieje „Wschód”, ale interpretacja dotyczyć będzie tylko Rosji – bez Ukrainy, Białorusi, Rumunii czy Mołdawii – bo Rosja najpełniej symbolizuje i najgwałtowniej redefiniuje sensy przypisywane Wschodowi. A także dlatego, że na literackich mapach uwzględniających Polskę i Rosję Ukraina i Białoruś to najczęściej obszary tranzytowe”.
Obwód kaliningradzki kusi scenarzystów napięciem między bliskością i niedostępnością.
Interesowna podróż po geografiach wyobrażonych odbitych na ekranach ciąży ku tym obszarom, które Czapliński nazywa tranzytowymi i w swojej pracy pomija. Rosja zaś to najwyżej dalekie echo, czysty fantazmat. Obwód kaliningradzki też należy do takich stref tranzytowych, bo to obszar daleki od zakorzenionych w polskiej kulturze obrazów Rosji – Moskwy, Petersburga, syberyjskiej zsyłki i łagru na dalekiej północy.
No, może jeszcze smoleńskiej brzozy.
Nowe seriale dokładają się do trwającego od wieków konstruowania Wschodu w polskiej wyobraźni kulturowej. Co ciekawe, nie angażują się na innych granicach – nie widziałam dotychczas serialu eksplorującego np. polsko-niemieckie pogranicze.
Wschód, podobnie jak w romantyzmie, znowu staje się najważniejszym kierunkiem organizującym wyobrażoną geografię Polaków. W kategoriach Rudolfa Otto można by powiedzieć, że Wschód budzi w Polakach równocześnie fascynację i grozę. Pociąga jako wypierana i zagrażająca zachodniemu ucywilizowaniu część polskiej tożsamości.
czytaj także
Przestrogę przed nadciągającym ze Wschodu zagrożeniem stanowią Rojst i 1983, można dorzucić tu jeszcze Ślepnąc od świateł, chociaż ten ostatni to raczej wizja internalizacji Rosji w naszej rzeczywistości, przenikania jej do wnętrza polskiego ciała. Też groźna.
Od tej grozy powinna nas chronić granica, ale, jeśli wierzyć serialom, jest dziurawa jak sito. A tam, po drugiej stronie, czyha potężny wróg, czasem nie do końca wiadomo jaki, ale wiadomo, że chce nas zniszczyć. Wschodnia granica Polski to przedmurze naszej łacińsko-katolickiej tożsamości, którą bez przerwy kusi Słowiańszczyzna. Jesteśmy Wschodu ciekawi, ale się boimy. Boimy się, że przyjdzie Mordor i nas zje.
czytaj także
Najlepiej w serialach wychodzą sielankowe kadry i magizacja regionu, która dotyka przede wszystkim Podlasia i Bieszczad. Mamy drewniane chaty na pustkowiu, samotne cerkwie pośród lasu, szeptuchy i szeptunów, dziką przyrodę i budzące lęk „coś” za granicą. Ciekawi jednak, że pogranicza, tak pociągające jako scenografia i miejsce akcji, są zupełnie wyżęte z historycznych konfliktów. Wataha milczy o akcji Wisła, z Kruka nie dowiemy się o masakrze białoruskich wiosek przez wyklętego Rajsa „Burego”. W tych kulturowych mozaikach nie istnieją też żadne współczesne konflikty międzykulturowe.
Może dzieje się tak dlatego, że bohaterowie, którzy reprezentowaliby Wschód, praktycznie się w serialach nie pojawiają. Skrajnością jest Chyłka, gdzie kluczowa postać w ogóle nie mówi, poznajemy ją za to z dialogów w stylu: „A miał coś na sumieniu?”. „Był z Białorusi”.
czytaj także
Serialowe wycieczki na Wschód nie potrafią przezwyciężyć polskiego paternalizmu – cechy, której sąsiedzi zza wschodniej granicy nie umieją nam wybaczyć. A może po prostu zabrakło odwagi, by przekroczyć granicę?
Na tym tle Wataha wydaje się serialem najuczciwszym, bo sprawia wrażenie, jakby scenarzyści świadomie korzystali z refleksji zawartych w Niesamowitej Słowiańszczyźnie i z rozmysłem pozwalali sobie realizować polskie fantazmaty o Wschodzie. To także produkcja najsolidniejsza realizacyjnie, bo Ukraina gra tam Ukrainę, a ukraiński pogranicznik ma mundur ukraińskiego pogranicznika – Wschód nie jest fingowany. Zobaczymy, czy trzeci sezon utrzyma poprzeczkę.
***
Paulina Siegień – dziennikarka współpracująca z „Gazetą Wyborczą” i „New Eastern Europe”. Mieszka w Gdańsku, kocha Kaliningrad, wakacje woli spędzać na Podlasiu.