Kraj

Zamęczamy tysiące zwierząt „dla dobra nauki”

Przeważająca większość badań na nich jest bezużyteczna.

Marcin Gerwin: Jak wiele doświadczeń na zwierzętach wykonuje się obecnie w Polsce?

Andrzej Elżanowski: Według raportu ministerstwa nauki w 2013 roku wykonano 1658 doświadczeń na ponad 162 tysiącach kręgowców. Jest to liczba zwierząt o 50 tysięcy niższa niż w roku poprzednim, co niewątpliwie wynika z jakiejś zmiany sposobu liczenia. Na przykład przy wytwarzaniu zwierząt transgenicznych nowe DNA wstawia się w odpowiednim miejscu genomu tylko u kilku procent myszy, a reszta jest mało przydatna do dalszych doświadczeń i może wylądować w zoo jako pokarm dla drapieżników. Takie myszy nie zawsze są podawane w statystykach.

Czy są to tylko myszy i szczury, czy również inne gatunki zwierząt?

Myszy i szczury stanowiły w ubiegłym roku 75 procent zwierząt wykorzystywanych w doświadczeniach, jednak przeprowadza się je także na innych ssakach, na ptakach, gadach, płazach i rybach. W poprzednim roku przeprowadzono doświadczenia na 533 ssakach z rzędu drapieżnych, w tym na 109 psach i 9 kotach.

Jakiego rodzaju są to doświadczenia?

Wszelkiego. Zdecydowana większość – 67 procent – to badania podstawowe, 23 procent to testy substancji i urządzeń, 4 procent to badania chorób, a 3,2 procent to dydaktyka. Jeżeli te dane są mniej więcej prawdziwe, to znaczy, że tylko kilka procent zwierząt używanych jest z zamiarem „ratowania zdrowia i życia”.

Co oznaczają badania podstawowe?

Badania podstawowe mają na celu poznanie i zrozumienie świata. W przypadku tzw. nauk o życiu celem jest poznanie, zrozumienie budowy i funkcjonowania organizmów, bez względu na ich praktyczne znaczenie. Badania podstawowe napędzają postęp wiedzy i na nich opierają się badania stosowane i wynalazki, ale to nie znaczy że każdy, nawet obiecujący projekt badawczy może być przeprowadzany za wszelką cenę. Pomijając zabawę grup badaczy rozwiązujących poszczególne puzzle, znaczenie każdego projektu czy nawet kierunku badawczego z zakresu badań podstawowych jest tylko potencjalne, stąd nagminne mówienie o „konieczności” takiego czy innego eksperymentu jest tu nadużyciem.

Dla wielu osób jest jednak oczywiste, że leki czy szczepionki testuje się na zwierzętach.

Przeważająca większość testów substancji i urządzeń na zwierzętach to moralnie zbrodniczy, ale prawnie dozwolony, a często nawet wymagany, rytuał zamęczania istot żywych w ramach kultu stworzonych na boże podobieństwo ludzi. Zdecydowana większość tych testów powinna być natychmiast zaniechana, ponieważ nie były one, nie są i nie mogą być rozstrzygające – ostateczne testy i tak muszą być wykonane na osobnikach z naszego gatunku. Współczesna wiedza na temat szkodliwości substancji, zwłaszcza dzięki modelowaniu 3D molekuł, pozwala przewidywać ich toksyczność. Osiągnięto duży postęp w rozwoju metody alternatywnych testowania in vitro na hodowlach komórek, tkanek, całych narządów, a ostatnio tzw. organ chips modelujących współdziałanie wszystkich układów organizmu.

Nawet wyjątkowo niehumanitarne testy służące do standaryzacji szczepionek są do zastąpienia.

Dla przykładu od dawna jest już przyjęty test in vitro szczepionki przeciwko tężcowi. Niestety urzędy utrudniają wprowadzanie alternatywnych testów substancji, szczególnie przez absurdalne żądanie, by precyzyjne metody in vitro były oceniane przez powierzchowne, poza tym że okrutne, testy na zwierzętach.

Wychodząc poza testy substancji: od ponad 10 lat trwa w światowej biomedycynie rewizja wyników hekatomby badań na zwierzętach w XX wieku i wynik tej rewizji jest druzgocący: przeważająca większość tych badań jest bezużyteczna zarówno dlatego, że terapie sprawdzone na zwierzętach nie działają u ludzi, jak i dlatego, że badania te prowadzone były nonszalancko i wadliwie, mimo że zadawały cierpienie i śmierć milionom zwierząt. Niestety większa, a przynajmniej ta najbardziej słyszalna część polskiej społeczności biomedycznej tego nie zauważyła i zachowuje się jak niektórzy polscy klimatolodzy, którzy jeszcze niedawno negowali globalne zmiany klimatu. Społeczność jest słabo zainteresowana zastępowaniem zwierząt w doświadczeniach, bo ich życie i cierpienie liczą się dla nich mało lub wcale. W Polsce nadal duży wpływ mają profesorowie-mamuty, którzy kwestionują samo pojęcie metod alternatywnych.

Dziś jest już nie do przyjęcia, by przeprowadzać doświadczenia na ludziach wbrew ich woli. Natomiast przeprowadzanie ich na zwierzętach wciąż uznaje się za normalne. Z czego to wynika?

Problemem jest prymitywna moralność, z którą wiąże się podział na „nas” i „obcych”, na „my” i „oni”. Dawniej jako obcych, których można było, a może nawet trzeba było eksploatować, traktowano inne grupy ludzi.

Jeszcze w XIX wieku niektórzy Anglicy nawoływali do eksperymentowania na dzieciach Irlandczyków.

Dopiero w reakcji na ekscesy nazizmu doktryna praw człowieka zrównała osobniki gatunku Homo sapiens przez nadanie im praw przez urodzenie, które są niezbywalne i przysługują wszystkim, nawet najpodlejszym szubrawcom, bez względu na ich zachowanie i społeczną wartość.

Doktryna praw człowieka określiła granicę podziału na „naszych” i „obcych” na granicy gatunku i uprawomocniła poza religią judeochrześcijańską przepaść między Homo sapiens i innymi ssakami.

Oparty na tej doktrynie Kodeks Norymberski i wywodząca się z niego Deklaracja Helsińska dotycząca przeprowadzania badań medycznych z udziałem ludzi podniosła eksperymentowanie na zwierzętach do kategorii wymogu moralnego ze względu na bezwzględną wyższość ludzi.

W rezultacie w stosunku do zwierząt w laboratorium została oficjalnie przyjęta wzorowa etyka nazistowska, którą opisała Hannah Arendt na przykładzie Adolfa Eichmanna. Oczywiście nie ma potrzeby stosowania tej etyki do pobrania krwi czy innych łagodnych procedur. Jednak niezliczone eksperymenty, które nieodwracalnie rujnują życie milionom zwierząt, wymagają zastosowania etyki usprawiedliwiającej każdą krzywdę podmiotu uznanego za niższy korzyściami podmiotów uznanych za wyższe.

Gdzie pana zdaniem powinna przebiegać granica dozwolonego doświadczenia na zwierzętach? Które z nich by pan zaakceptował?

Na pewno te łagodne, niskoinwazyjne, ale pod warunkiem co najmniej sprawowania równie ścisłego nadzoru jak w przypadku testów na ludziach. Bo zwierzęta się nie poskarżą, a źle robione zastrzyki, na przykład przez doktorantów na studiach biologicznych, mogą doprowadzić do poważnych uszkodzeń ciała. Dla celów biomedycznych zaakceptowałbym eksperymentalne terapie na zwierzętach spontanicznie chorych i poszkodowanych. Miliardy dolarów, które wydawane są na indukowanie chorób u młodych zdrowych zwierząt, powinny być wydawane na szerokie, krajowe programy współpracy z praktyką weterynaryjną. Jeżeli miałyby być dopuszczone eksperymenty o wyższym stopniu inwazyjności, to górną granicą dopuszczalności powinno być umiarkowane cierpienie, które jest jeszcze mierzalne i daje się skompensować przez staranną opiekę i komfort życia. Najbardziej liberalne, ale jeszcze jakoś etycznie odpowiedzialne podejście, to wymuszony kontrakt moralny, który zobowiązuje do wynagradzania krzywdy.

Trudno w obecnej sytuacji oczekiwać od kogokolwiek dokładnego wyznaczania realistycznych granic dopuszczalnej eksploatacji zwierząt w nauce, jak pewnie trudno byłoby krytykom niewolnictwa w starożytnym Rzymie wyznaczyć granice wykorzystywania ludzi do pracy po jego zniesieniu. Na dziś mamy horyzont przesłonięty potężnym murem etycznej niekompetencji badaczy, na którym widnieje transparent „Dla dobra nauki”. Hasło to nadal pozwala usprawiedliwić każdą krzywdę wyrządzaną zwierzętom.

Większość obecnie prowadzonych doświadczeń i testów na zwierzętach nie miałaby miejsca, gdyby respektowano – psychologicznie, prawnie i praktycznie – immanentną wartość życia zwierząt, nawet przy uznaniu, że większą wartość ma życie ludzi.

Obecny stan badań na zwierzętach jest nie do przyjęcia, generuje zbiorowe zło i wymaga etycznej przemiany badaczy z zakresu tzw. nauk o życiu oraz zasadniczej zmiany podejścia do pozaludzkich podmiotów. To bariera moralna, a nie „konieczność” wynikająca z palących potrzeb ludzkości, przeszkadza w zasadniczym ograniczeniu zamęczania zwierząt w eksperymentach.

Czy doświadczenia na zwierzętach są w ogóle konieczne? W sensie, czy tego samego efektu nie można osiągnąć w inny sposób?

W większości przypadków można, chociaż trudno odpowiedzialnie powiedzieć, że zawsze. Przede wszystkim trzeba podkreślić, że przydatność jakiegoś doświadczenia nie równa się jego niezbędności. Z tego, że zwierzęta były używane do jakiś eksperymentów, nie wynika, że było to konieczne, tym bardziej że od czasu Claude’a Bernarda eksperymenty na zwierzętach weszły do kanonu badań medycznych i ich przeprowadzanie stało się miarą naukowości. Wbrew biomedycznej propagandzie multidyscyplinarny zespół autorów raportu brytyjskiego Instytutu Etyki Medycznej zaznacza z naciskiem, że konieczność przeprowadzania doświadczeń na zwierzętach jest ograniczona w czasie – any judgement that the use of animals is necessary is normally an interim judgement. Mają przez to na myśli, że po pewnym czasie zwykle znajduje się inne rozwiązanie.

Nawet ulubiony przykład biomedycznej propagandy, jakim jest odkrycie insuliny, jest wątpliwy. Kilkanaście lat przed tym odkryciem wiadomo było, że chorzy na cukrzycę mają zmiany w wysepkach Langerhansa i że trzeba wyizolować czynną substancję z tej tkanki. Zamęczono w tym celu kilkadziesiąt psów, jednak produkcja w ten sposób była na tyle niewydajna, że dopiero insulina z płodów cielęcych z rzeźni umożliwiła testy kliniczne. Można wiec z dużym prawdopodobieństwem zakładać, że sięgnięto by do tego źródła insuliny, gdyby nie było psów lub gdyby nie wolno było ich zadręczać.

Równie liczne, co uroczyste deklaracje o absolutnej konieczności badań na zwierzętach dla naszego życia i całej cywilizacji, które wydawane są przez gremia zadowolonych z siebie eksperymentatorów, są wręcz zabawne w swojej naiwności, ponieważ gremia te zwykle nie są zdolne do podjęcia jakiejkolwiek analizy historycznej faktów, na które się powołują. Zresztą nawet gdyby uznać, że pewne doświadczenia, na przykład dotyczące odkryć bakterii, były czasowo „konieczne” w przeszłości, to nie uzasadnia to promowania doświadczeń przy obecnych możliwościach zapewnienia bezpieczeństwa i higieny życia ludzi.

Jak duże jest prawdopodobieństwo, że nowa substancja przetestowana na zwierzętach nie będzie potem szkodliwa dla ludzi? Czy zawsze się to sprawdza?

W przypadku testów toksyczności leków, jeżeli przeprowadzić je na wszystkich dostępnych „modelach zwierzęcych”, łącznie z małpami, to prawdopodobieństwo braku toksyczności wynosi 71 procent. Tylko na gryzoniach jest to 43 procent, a na innych ssakach – naczelne i psy – to 63 procent. Ocena ta nie włącza jednak długoterminowej toksyczności (rakotwórczość, teratogenność), do której przydatność testów na zwierzętach jest jeszcze mniejsza.

Oznacza to, że nawet po przetestowaniu leku na wszystkich ssakach, co nie jest praktykowane, i tak pozostałoby ponad 30 procent prawdopodobieństwa toksyczności. Wyjaśnia to długą listę leków, które spowodowały dziesiątki tysięcy śmierci i kalectw.

Niedawno, w 2006 roku, zmarli ochotnicy po testowym podaniu monoklonalnego przeciwciała do zwalczania białaczki i zapalenia stawów – TG1412, które zostało wcześniej przetestowane na królikach i na małpach. Gdyby wysiłek i środki włożono w alternatywne metody oceny toksyczności i ostrożne metody testowania leków (m.in. mikrodozowanie) na ich przyszłych użytkownikach, czyli ludziach, to sumaryczna liczba śmierci i kalectw byłaby znacznie niższa. Ograniczyłaby się wówczas głównie do tych, którzy podjęli kalkulowane ryzyko, w zamian za rekompensatę finansową czy szansę wyleczenia.

Andrzej Elżanowski – zoolog, profesor zwyczajny w Muzeum i Instytucie Zoologii PAN. Członek zarządu Polskiego Towarzystwa Etycznego. Autor ponad stu prac naukowych, dotyczących głównie morfologii i  filogenezy ptaków, a także etycznych implikacji biologii.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij