To nie jest zły pomysł, żeby stare partie ożywiać nowymi ludźmi. Tyle że dziś problem z Koalicją Europejską polega na tym, że robi się nową strukturę ze starych polityków, którzy momentami przypominają przegląd różnych patologii – wyjaśnia prof. Jarosław Flis w rozmowie z Michałem Sutowskim.
Michał Sutowski: Czy żeby móc pokonać PiS, opozycja powinna się zjednoczyć? Bo jeśli ktoś uważa inaczej, to w dyskusjach z jej zwolennikami w sieci w ciągu kilku minut usłyszy argument „z systemu d’Hondta”. Słusznie?
prof. Jarosław Flis: System liczenia głosów w wyborach do Sejmu daje premię za łączenie komitetów wyborczych, za jednoczenie wszystkich już niekoniecznie. Przy naszych 41 okręgach działa to jak mechanizm samoregulujący – dobrze, choć zupełnie przez przypadek wyskalowany.
Co to znaczy?
Chodzi o to, że impuls do łączenia się jest tym silniejszy, im bardziej potrzebny – tzn. im mniejsze są podmioty, które się łączą, tym bardziej na tym zyskują.
PiS może czuć, że zwycięstwo mu ucieka [rozmowa z Rafałem Matyją]
czytaj także
Przede wszystkim chyba dlatego, że bardzo małe nie przekroczą ustawowego progu.
Próg ustawowy w Polsce jest tak naprawdę po to, żeby politycy pamiętali o istnieniu naturalnych progów wyborczych. Bo niezależnie od zapisów ustawowych partie uzyskujące mniej niż 5 procent i tak w praktyce nie mają szans na zdobycie mandatu w okręgu. Próg naturalny jest wyskalowany na poziomie bardzo bliskim progu ustawowego – inaczej niż w wyborach samorządowych, gdzie ten naturalny jest dużo wyższy.
To dlatego Kukiz jesienią przekroczył 5 procent w skali kraju, ale nie dostał żadnego mandatu?
Tak, tam próg naturalny jest zazwyczaj dwucyfrowy. Z kolei w wyborach sejmowych ten mechanizm dobrze widać na przykładzie Ruchu Palikota z 2011 roku. Gdyby wówczas dostał połowę swojego rzeczywistego wyniku, a więc byłby tuż ponad 5-procentowym progiem, to zamiast „proporcjonalnych” 23 mandatów – jednej dwudziestej z 460 miejsc – dostałby zaledwie dwa. I to tylko dlatego, że miał dwa duże bastiony, Warszawę i Lublin – przy bardziej równomiernym rozkładzie nie dostałby nic, choć próg formalnie przekroczył.
I rzeczywiście chodzi o to, żeby liderzy partii nie mieli wyjścia i nie mogli liczyć, że się z małymi ugrupowaniami jakoś prześlizną?
Próg wyborczy jest też zaporą przeciwko lokalizacji szyldu partyjnego. Gdyby go nie było, to taki np. PSL powinien zarejestrować 41 lokalnych komitetów: płockie SL, koszalińskie SL, poznańskie SL. W ten sposób dostawałby bonus za lokalizm i nie musiałby się obawiać progu ogólnokrajowego. Dlatego próg stwarza też impuls do „upowszechniania” partii zamiast wzmacniania partykularyzmów.
Wyszliśmy ponad próg i co dalej? Warto się łączyć?
Co do zasady tak, ale uzysk jest bardzo różny. Jak się połączą dwie partie, to wyjściowo mają 20 mandatów bonusu, ściśle rzecz biorąc 20 i pół, czyli połowę liczby wszystkich okręgów. Z tego wyjściowego bonusu realnie uszczknie się tyle, ile w ich łącznym wyniku brakuje do 100 procent. A więc dwie połączone partie po 10 procent poparcia, w sumie mające 20 procent, dostaną 80 procent z ogólnej puli „nagrody”.
Czyli 80 procent z 20,5 – 16 mandatów. Piechotą nie chodzi.
Tak, ale gdy łączą się dwie partie np. mające 15 i 35 procent, łącznie poparte przez 50 procent wyborców, to zyskają już tylko 10 mandatów dodatkowych. Każdy kolejny podmiot przyłączony do koalicji zmniejsza rozmiar nagrody. Albo inaczej, premia jest tym większa, im mniejsze partie się łączą. Dalej, partia dostaje proporcjonalną liczbę mandatów, kiedy ma „średnie” poparcie, czyli całość głosów podzieloną przez liczbę partii. Powyżej tej średniej partie zyskują, a mniejsi notują straty – czyli mniej mandatów w stosunku do udziału głosów.
czytaj także
Jak duże?
Jeśli jest mało partii w Sejmie, to premia zaczyna się dość późno, przy trzech dopiero powyżej 33 procent. Premia wtedy jest też niewielka i powoli rośnie. Jak jest więcej partii, to zyski zaczynają się wcześniej, bo średnia się zmniejsza. Kiedy do Sejmu wejdzie 7 partii, to już 15 procent to jest dużo, a premie szybciej rosną.
To jest trochę jak z jedzeniem ze wspólnego kociołka. Wszystkie partie wrzucają do tego kociołka po 20,5 mandatu i wyjada się z niego chochelką wielkości efektywnego poparcia, tzn. udziału głosów na partie przekraczające próg. To, ile się wyje, zależy od wielkości chochelki i wielkości kociołka. Jeśli jest mało partii w tym kociołku, duża chochelka niewiele pomoże. Do „wyjedzenia” jest mniejszy bonus.
I jeszcze liczy się, jak rozumiem, ile partii do Sejmu nie wejdzie, tzn. ile będzie procent zmarnowanych głosów.
To jednak jest akurat bonus rozdzielany proporcjonalnie, bez dodatkowej nagrody dla większych. Choć – idąc dalej – jeśli już ktoś wpadnie pod próg, to bardziej boleśnie odczuwają to ci, z którymi mógł się on połączyć.
A zatem warto się łączyć, ale nie w nieskończoność…
Mechanizm liczenia głosów popycha w stronę łączenia. Jeśli jednak popatrzymy na ostatnie wyniki wyborów, porównania międzynarodowe i wzory pokazujące, jak się ma liczba okręgów, wielkość parlamentu i wielkość kraju do spodziewanej liczby partii – to okaże się, że polska scena polityczna, ze swoimi 4–5 partiami w Sejmie, jest nawet bardziej skonsolidowana, niż wynikałoby to z wielkości kraju i liczby okręgów wyborczych.
To można wyliczyć arytmetycznie? Przecież partie mają odpowiadać zapotrzebowaniu wyborców…
Ale też nigdy nie ma ich tyle, ile wyborców… Jakoś się muszą pogrupować i reguły rywalizacji mają wpływ na to, ile się skrzyknie drużyn. Oczywiście, działają tu też inne czynniki, jak np. dobre wpasowanie się w podziały społeczne. W Polsce nie ma dziś partii sztucznie podzielonych, walczących o dokładnie ten sam elektorat. Ten rdzeń, który pojawił się w 2007 roku, z czterema partiami, łatwo opisać nawet za pomocą negatywnych stereotypów. To też świadczy o adekwatności podziału. Jak powiem, że w Polsce jest „partia ciemniaków”, „partia komuchów” i „partia ważniaków”, to nie mamy wątpliwości, o kogo chodzi, prawda?
czytaj także
Nie mamy wątpliwości, ale to tylko trzy.
Pośrodku jeszcze PSL jako stabilizator systemu, złośliwie można powiedzieć, że to „komusze ciemniaki trzymające z ważniakami”. A mówiąc zupełnie poważnie, to wyraźnie widać, że ludowcy docierają do wyborców, którzy nie odnajdują się w wielkich podziałach ideologicznych zapośredniczonych przez media, ale za to motywują swoje wybory wrażeniami z osobistego kontaktu. Taka więź, znajomość ze swoim reprezentantem, jest bardzo ważna szczególnie dla mieszkańców wsi.
Czyli czterech aktorów w systemie wystarczy?
W ciągu ostatniego ćwierćwiecza tylko przez dwa lata do sformowania rządu były potrzebne więcej niż dwie partie. To, ile jest partii w opozycji, ma już chyba mniejsze znaczenie, prawda?
Jak powiem, że w Polsce jest „partia ciemniaków”, „partia komuchów” i „partia ważniaków”, to nie mamy wątpliwości, o kogo chodzi, prawda?
To ile powinno ich być łącznie?
W ostatnich wyborach partii „okołoprogowych”, czyli powyżej lub w pobliżu pięciu procent poparcia, było w sumie siedem. PiS, PO, Nowoczesna, Kukiz i PSL w Sejmie, do tego blisko byli jeszcze Korwin i SLD. Zejście do czterech podmiotów byłoby sensowne i jest do tego impuls w systemie wyborczym. Redukowanie tej liczby dalej, do trzech, jest już problemem, bo impulsy do łączenia słabną z powodów matematycznych. No a poza tym wpasowanie trzech partii w podziały elektoratu byłoby bardzo trudne. Dla umiarkowanego, konserwatywnego obyczajowo i liberalnego wyborcy z mojego pokolenia głosowanie na partię z Leszkiem Millerem trąci absurdem. Głosowanie na partię z Jurgielem i Zalewską, zwłaszcza jak się ma dziecko w gimnazjum, to też jakaś rozpacz. Antyklerykalny Biedroń również jest na jakimś odmiennym biegunie…
To co panu pozostaje?
Mniejsza o mnie, ale taki np. PSL – po tym, jak w SLD wbito osinowy kołek, a jego miejsce zastąpił Biedroń, byłby ciekawą ofertą zarówno dla emerytowanego majora Ludowego Wojska Polskiego, jak i dla krakowskiego konserwatysty [śmiech].
czytaj także
I rzeczywiście zostaną po 2019 roku cztery partie?
Muszą być duże emocje i duże talenty polityczne, żeby poza tą czwórką – tak jak było w 2007 roku – nic nie zostało. Liczyłem, że nawet gdyby wszystkie głosy, które nie padły wówczas na wielką czwórkę, padły na jedną listę, to ona nie zdobyłaby w Polsce żadnego mandatu, nie zbliżyłaby się nawet do niego. Ale wtedy mieliśmy młodszego Kaczyńskiego, Tuska w swych najlepszych latach, Kwaśniewskiego niezniszczonego jeszcze filipińską chorobą i Pawlaka jako ucieleśnienie chłopskiej nieefektownej efektywności. I oni tak wówczas podzielili ten tort, że dla Giertycha, Leppera i Korwina nawet okruchy nie zostały.
Powiedzmy zatem, jak się mają wybory europejskie do tych sejmowych. W obu obowiązuje system d’Hondta…
Tak, ale do eurowyborów mamy jeden wielki okręg, tzn. cały kraj, więc premii nie ma. Jak ktoś ma pięć procent głosów, to dostaje około 5 procent mandatów, ordynacja jest tu neutralna.
czytaj także
To po co to całe jednoczenie opozycji?
Bo liczy się efekt optyczny. Silną składową wyniku wyborczego w Polsce jest bowiem przekonanie, czy nasze sprawy idą do przodu. Widać to, jak się popatrzy na frekwencję – ona mocno zależy od układu sił w poprzednich wyborach. Jeśli widać, że opozycja jest na fali, to frekwencja idzie w górę tam, gdzie ona była mocniejsza, rządzący zaś słabsi.
A dlaczego? Czy mobilizacja nie mogłaby wynikać z odruchu obronnego? Że trzeba się bronić, bo idą po nas?
Tylko raz tak było, w 2007 roku, kiedy obie strony się zmobilizowały, ale potem już nie. To działa w ten sposób, że jak już ci rządzący przegrywają, to część ich poprzednich zwolenników mówi: „to niech się tam ze sobą żrą i przegrają”. Zresztą trudno wywołać entuzjazm tezą, że ja trochę nakradłem, ale tamci, co przyjdą, nakradną więcej.
Czyli klęska prezydenta Komorowskiego nie mogła pomóc PO zewrzeć szeregi?
Trudno wywołać entuzjazm tezą, że ja trochę nakradłem, ale tamci, co przyjdą, nakradną więcej.
Gdyby PO podziękowała Ewie Kopacz i wybrała np. Rafała Trzaskowskiego na lidera – może coś by się odmieniło. Bo wbrew pozorom, jak się wlewa nowe wino do starych bukłaków, to czasem w polityce działa. To nie jest zły pomysł, żeby stare partie ożywiać nowymi ludźmi. Tyle że dziś problem z Koalicją Europejską polega na tym, że robi się nową strukturę ze starych polityków, którzy momentami przypominają przegląd różnych patologii.
Krótko mówiąc, obie strony potrzebują w maju symbolicznego zwycięstwa, żeby budować morale?
Żeby ich sztandar był wyżej niż tamtych. Pamiętajmy też, że ta konkurencja dotyczy tylko części wyborców. Z rezultatów wyborów samorządowych wynika, że z grubsza 1/3 głosuje za PiS, 1/3 przeciw PiS i zostaje 1/3, która się waha i szuka różnych wariantów. Część jest wyraźnie zrażona do Prawa i Sprawiedliwości, co wiemy stąd, że kandydaci tej partii przegrywali w miastach średniej wielkości nawet bardziej niż w 2014 roku.
czytaj także
Rozumiem, że tzw. ogólna atmosfera, czyli kto będzie na fali po maju 2019 roku, może ich przekonać?
To nie jest tak, że wyborcy są masą, do której dociera sygnał medialny i oni na niego reagują. To raczej sieć społeczna, w której wielką rolę odgrywają „wyborcy alfa”, tacy zorientowani, interesujący się wydarzeniami, czytający prasę, będący na bieżąco. Reszta, która uważa, że głosować należy, przed wyborami chce się zorientować i przegaduje z tymi wyrobionymi – z rodziny czy bliskiego otoczenia – na kogo oddać głos. Oni nie ufają samemu przekazowi medialnemu.
Czyli kluczowy jest nastrój trendsetterów, względnie influencerów lokalnych?
1/3 głosuje za PiS, 1/3 przeciw PiS i zostaje 1/3, która się waha i szuka różnych wariantów.
Wyborcy alfa mają swoją dystrybucję przestrzenną – na Podhalu i w Wolinie jest inne prawdopodobieństwo, że spotka się np. wyborcę alfa Roberta Biedronia. Poza rozmieszczeniem mają też jednak swoją energię, a ich rozmówca odbiera też i rozpoznaje komunikaty niewerbalne. Widzi więc, czy ten aktywny zwolennik danej opcji jest podekscytowany, na zasadzie: ale im pogonimy kota, idziemy do przodu, będzie dobrze! Czy raczej: no ciężko będzie, ale zatkam nos i zagłosuję. Pięknie to kiedyś opisali górale znajomemu profesorowi – głosowali w 2000 roku na Olechowskiego, żeby nie wygrał Kwaśniewski, mówiąc: „płakalim i głosowalim”. Tacy raczej nie wywołują odzewu jak „entuzjaści”.
Ale entuzjazm bierze się nie tylko z wyniku, ale też z charyzmy lidera. O Schetynie można powiedzieć wiele, ale nie to, że budzi entuzjazm…
Wcale nie jest powiedziane, że to Schetyna będzie stał na czele Koalicji. Kiedy Kaczyński wystawiał Dudę na prezydenta, to jego dwór mówił: Prezesie, wierzymy w twoją mądrość, ale wolelibyśmy ciebie. Schetynie nikt tak nie powie, raczej usłyszy, że mianowanie innego kandydata to krok godny prawdziwego przywódcy. On też rozumie, że grozi mu „klątwa Millera”, tzn. że jak przegra wybory, to w następnych go już nie wpuszczą na żadne listy. Z drugiej strony grozi mu oczywiście upojenie władzą, które działa tak samo jak upojenie alkoholowe.
czytaj także
Czyli?
Spada zdolność rozwiązywania problemów i jednocześnie rośnie poczucie, że się je potrafi rozwiązać. I szef PO może np. uwierzyć, że niczym Tusk w 2007 roku wyjmie buławę z plecaka i poprowadzi naród przeciw Kaczyńskiemu. Ale gdyby Schetyna zaproponował kogoś nieoczywistego, jakiegoś samorządowca, np. taką Elżbietę Polak, marszałkinię województwa lubuskiego…
Nie znam.
Beaty Szydło też pan mógł nie znać, a nie okazało się to przeszkodą, żeby wygrała wybory. Może się okazać, że wyciągnięcie nowego człowieka z łatwym do zweryfikowania dorobkiem i wprawą w wystąpieniach publicznych zmieni rozkład sił.
czytaj także
Dziś zapowiada się na to, że rozdrobnienie będzie niewielkie, tzn. mało będzie głosów zmarnowanych. Nie będzie zatem tak dużej premii do rozdania jak w roku 2015, gdy poniżej progu wylądowało w sumie ponad 15 procent głosów.
Pytanie brzmi, co będzie z Kukizem, bo on traci blisko 1 procent wyborców rocznie. Nie wiadomo też, co z Korwin-Mikkem, bo dla niego sojusz z narodowcami może się okazać brzytwą ratunkową – raczej się potnie, niż utrzyma na powierzchni. PSL wchodzi teraz w Koalicję Europejską, ale jego elektorat może nie być zbyt wierny i w efekcie do Europarlamentu wejdzie jeden Kalinowski i może drugi Jarubas… A jeśli ten wynik nie będzie satysfakcjonujący, to PSL nie wejdzie w koalicję przed wyborami sejmowymi.
PSL może jeszcze wyjść, a SLD już nie może?
Wszystko wskazuje na to, że w przypadku Sojuszu mamy do czynienia z wyprowadzeniem sztandaru – bez spektakularnych akcji Schetyna wystrugał ten osinowy kołek i zrealizował swój cel.
W przypadku SLD mamy wyprowadzenie sztandaru – Schetyna wystrugał ten osinowy kołek i zrealizował swój cel.
PSL to co innego. Przede wszystkim to jest partia znacznie silniejsza wewnętrznie. Także z żywą demokracją wewnętrzną. To taka partia, w której w wyborach władz nigdy nie wiadomo, kto wygra, dopóki się nie policzy głosów – to samo dotyczy decyzji koalicyjnych. Te dwie partie są dziś w zupełnie innej sytuacji. SLD dostał w sejmikach ledwie 11 mandatów, a PSL aż 70, wynik na poziomie powiatów to też jest inna liga. Walkę o pozycję trzeciej siły PSL w tych wyborach wygrał, a przecież jeszcze w 2010 roku SLD miał w samorządach lepszy wynik niż PSL. Roztrwoniono to jednak w kolejnych latach za sprawą słabości Napieralskiego, przez tę nieszczęsną Ogórek… Tak, wydaje mi się, że SLD schodzi ze sceny, wybory samorządowe były dla nich potężnym ciosem.
czytaj także
A czy na prawej stronie od PiS nie ma „strukturalnie” miejsca na coś nowego, tzn. jeśli Kukiz czy Korwin stracą głosy, to ktoś i tak tam wejdzie?
W 2007 roku tego nie było, w 2011 tę lukę wypełnić chciało PJN i się nie udało. Nie należy przeszacowywać tego straszaka ekstremą narodową, którym się na łamach „Newsweeka” epatuje czytelników. Na marginesie dodam, że dużo częściej tam przeczytamy o Ruchu Narodowym niż w „Gościu Niedzielnym”…
Jest jeszcze młodsze pokolenie, co nie czyta ani jednego, ani drugiego.
Tak, ale ono jest mało liczebne demograficznie i rzadko głosuje. Robi duże wrażenie, bo je widać w sieci, ale to jak w anegdocie opowiadanej przez znajomą dentystkę: ktoś zapytał ją, czy przyjmuje wyłącznie dzieci, bo w przedsionku wiszą różne dziecięce rysunki. A ona na to mówi, że nie, że przyjmuje wszystkich – po prostu dorośli nie zostawiają rysunków. No więc aktywiści sieciowi rozsiewają te rysunki, ale to jest garstka. Żeby zaistnieć w wyborach do Sejmu, trzeba mieć milion wyborców rozsianych po całym kraju, to są kolosalne liczby. Oczywiście, nie wiemy, jak się rozwinie dynamika relacji między Ziobrą a Morawieckim, ale opozycja robi wszystko, żeby ich zjednoczyć, jak przy ostatnim wotum nieufności…
czytaj także
Będzie polaryzacja?
Wydaje mi się, że to się skończy powtórką z 2007 roku, tzn. będzie dużo emocji. Choć może wybory te emocje właśnie rozładują? Jak się zresztą popatrzy na listy wyborcze, to widać, że choć obie strony zapowiadają ostateczne starcie dobra ze złem – ratowanie demokracji czy suwerenności Polski – to widać tam raczej różne nagrody pocieszenia, premie za lojalność i zwykłe kumoterstwo. No, chyba że ktoś naprawdę uważa, że Ewa Kopacz jest lokomotywą wyborczą… Widać też, że np. partie w Koalicji Europejskiej są tak słabe, że nie mogą nawet sprawić, żeby Leszek Miller nie pojawiał się co drugi dzień w mediach, a Komorowski nie przypominał ciągle sobą o wielkiej porażce.
Są wyborcy, dla których ci ludzie są jakoś ważni.
Obie strony zapowiadają ostateczne starcie dobra ze złem, [ale] są tam raczej różne nagrody pocieszenia, premie za lojalność i zwykłe kumoterstwo.
Tak, dlatego powinni być gdzieś w tle, poklepać młodszych po plecach, że popierają i w ogóle są za, ale nie muszą co chwilę dawać wywiadów i pchać się przed oczy tym, na których działają jak płachta na byka. Pamiętam takie spotkanie w Krakowie w 1997 roku, kiedy rodziła się AWS. Czesław Bielecki mówił wtedy do Wałęsy: jak pan nas, panie prezydencie, nie poprze, to przegramy. Ale jak nas poprze za mocno, to też przegramy.
Czy Koalicja Europejska będzie dążyła do wchłonięcia Biedronia? Albo zniszczenia?
A czy PO niszczyła SLD w 2007 roku? Nie ma takiej potrzeby. Biedroń będzie za to świetnym odgromnikiem miłości „Gazety Wyborczej”, co może być bardzo dobre z perspektywy Koalicji Europejskiej. Wszak bezgraniczna miłość tej redakcji jest w stanie zabić w Polsce każdego… Jeśli Schetyna dobrze ustawi przekaz – z odpowiednim talentem, jak Tusk w 2007 roku – to z punktu widzenia pozyskiwania wyborców PSL jest bardzo dobrze, że w KE nie ma Biedronia.
czytaj także
Ale jest Barbara Nowacka. Ikona liberalnie rozumianych praw kobiet.
Kiedy wchodziła do Koalicji Obywatelskiej, trwała jeszcze rozgrywka z SLD. A że generałowie lubią toczyć poprzednie wojny – to mogła być powtórka manewru Tuska z przyjęciem Arłukowicza. Do tego w PO jest silny nurt i pokusa przechyłu w lewo. Młode pokolenie tej partii jakoś przesiąkło narracją „Gazety Wyborczej”…
Dodajmy jeszcze, że problemem Koalicji było znalezienie polityków będących rzecznikami różnych grup – Barbara Nowacka może być za taką uważana, a jednocześnie dobrze wypada pod kątem oceny, czy jest zagrożeniem wewnętrznym dla układu sił w partii. Niemniej z punktu widzenia wyborczego ten transfer nie jest do końca racjonalny dla KO, dzisiaj już KE, bo na prawym skrzydle brakuje ludzi w rodzaju Biernackiego czy Gowina, a przecież Giertychem ich nie zastąpią.
Czyli nawoływanie Biedronia do przyłączenia się to humbug?
To się mówi, żeby pokazać wyborcom otwartość, zasugerować, że Koalicja jest pojemna, i przekonywać wahających się. Ale rzecz w tym, żeby króliczka gonić, a nie go złapać.
A czy hipotetyczne sklejenie Biedronia z KO dałoby większą premię za łączenie niż stratę zniechęconych wyborców?
Zaznaczmy, że zniechęconych wzajemnie, bo wielu wyborców Biedronia nie chce głosować na ludzi PO, ale też konserwatywnym wyborcom nawoływanie do rewolucji obyczajowej się zwyczajnie nie podoba. Dla PSL-owców już zresztą Platforma jest kłopotliwa – to jest taki sojusz półprzewodnikowy, czyli jednostronny. Jak w 2015 roku PO nie wystawiała do senatu kandydata, to prawie wszyscy jej wyborcy głosowali na PSL, ale w odwrotnym przypadku tak się nie działo. No a z drugiej strony przy trzech partiach premia do uzyskania jest już naprawdę niewielka.
czytaj także
Czyli Biedroń będzie startował samodzielnie. Ma szanse na dobry wynik?
Pierwsze wstrząsy dopiero przed nim. Odpowiem dygresją: słyszałem o eksperymencie, w którym wybrano trzyosobowe zespoły do rozwiązywania jakiegoś zupełnie fikcyjnego problemu. Na początku wyznaczano kierownika każdego zespołu w drodze losowania. A chwilę później weszła obsługa z ciasteczkami. I ci kierownicy – losowo wybrani, podkreślam – najwięcej kruszyli i jedli najbardziej łapczywie…
To znaczy, że liderowi sodówka szybko uderza do głowy?
Socjalizacja do rozgrywek partyjnych to skomplikowany proces. Politycy i kadry starych partii potrafią to robić w sposób bezkrwawy, wygryzają się, ale nie zagryzają – to naprawdę trzeba umieć. W takim PSL, jak się kogoś pokona w wewnętrznej rozgrywce, to trzeba załatwić mu jakieś niższe stanowisko, żeby się nie odgryzał, żeby miał z czego żyć, nie montował wrogich koalicji. W nowo tworzonej partii to wszystko jest zawsze dużo mniej cywilizowane.
**
Jarosław Flis – socjolog i politolog, doktor habilitowany nauk społecznych, pracownik Instytutu Dziennikarstwa, Mediów i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego, autor m.in. książki Złudzenia wyboru (2014), a ostatnio raportu Wybory samorządowe – wzory zaangażowania (2018).