Nowa Lewica, partia Razem, PPS i Unia Pracy staną do wyborów jako jedna lista. Co ciekawe, na jesieni nie wystartuje ani jedna lista ściśle partyjna – wszystkie partie budują teraz koalicje. Czy po to, by wyglądać mniej jak partie, a bardziej jak ruchy społeczne?
Trwa rok wyborczy, będziemy więc obserwować liczne roszady, przetasowania, fuzje, wrogie przejęcia i podziały na politycznej szachownicy. Po tym, gdy na drogę najpewniej zmierzającą do wspólnej listy wkroczyły Polska 2050 i PSL-Koalicja Polska – i wywołały tym spore zamieszanie w parlamentarnej reprezentacji stronnictwa Hołowni – we wtorek konsolidację przed wyborami ogłosiła Lewica.
A konkretnie: przedstawiciele Nowej Lewicy, partii Razem, PPS i Unii Pracy podpisali porozumienie o współpracy w wyborach parlamentarnych, samorządowych i europejskich. Lewica zapowiada przy tym, że pozostaje otwarta na niepartyjne, aktywistyczne środowiska, ich przedstawiciele mogą się więc jeszcze znaleźć na lewicowych listach.
Hanna Gill-Piątek odeszła z Polski 2050. Koniec partii fajno-Polaków?
czytaj także
Nie marnować głosów
Co politycznie oznacza taka konsolidacja? Jak zmienia sytuację na przedwyborczej planszy? Ani Unia Pracy, ani PPS nie są dziś siłami politycznymi, których przyłączenie się do parlamentarnej Lewicy automatycznie zwiększyłoby poparcie na poziomie widocznym w sondażach. Oba podmioty to mikropartie, kojarzące się przeciętnemu wyborcy raczej z historią niż ze współczesną polityką.
Jednak jest to rozsądny ruch z dwóch powodów. Po pierwsze, nie ma sensu pozwalać na to, by na lewicy „marnował się” jakikolwiek potencjał organizacyjny, polityczny czy programowy. Unia Pracy i PPS samodzielnie nie mają szans wprowadzić żadnych swoich przedstawicieli do Sejmu i Senatu, ale w porozumieniu z Lewicą mogą to zrobić, wzmacniając jednocześnie całą formację. Lewica nie potrzebuje konkurencji na lewo od siebie, a ściągnięcie mniejszych lewicowych środowisk praktycznie eliminuje to ryzyko. Taką potencjalną konkurencją mogła się jeszcze do niedawna wydawać Agrounia – gdy jednak zdecydowała się na sojusz z dawną partią Gowina, Porozumieniem, raczej przestała być opcją atrakcyjną dla lewicujących wyborców.
Po drugie, narracja „reprezentujemy szeroką koalicję różnych środowisk lewicowych” z pewnością Lewicy nie zaszkodzi. Zwróćmy uwagę, że w tych wyborach nie wystartuje ani jedna lista ściśle partyjna, wszystkie będą reprezentować mniej lub bardziej szerokie koalicje. Mimo wszystkich ekscesów Ziobry Solidarna Polska pewnie znów znajdzie się na listach PiS, podobnie jak Republikanie Bielana. Razem z PO z list KO wystartuje też najpewniej Nowoczesna, Inicjatywa Polska i Zieloni. PSL, nawet jeśli nie porozumie się z Hołownią, to znów weźmie na listy centroprawicowych posłów z dawnego prawego skrzydła PO. Podmiotów tworzących Konfederację jest niewiele mniej niż jej posłów w Sejmie.
Wspólna lista opozycji czy kilka bloków? Policzyliśmy i znamy odpowiedź
czytaj także
Jednocześnie w sensie formalnym żadna z tych koalicji nie zarejestruje się jako taka: mniejsze partie będą bały się rozbicia o próg 8 proc., jak koalicja skupiona wokół SLD w 2015 roku. Platforma, której to nie grozi, nie ma z kolei żadnego interesu w tym, by potraktować Nowoczesną lub Zielonych jako pełnoprawnych koalicjantów, a nie tylko gości na swoich listach wyborczych.
Skąd bierze się ten pęd do koalicyjności w polskiej polityce? Czemu wielkie partie przejmują się mikroformacjami niezdolnymi samodzielnie zaistnieć w wyborach? Z jednej strony działa tu lęk przed marnowaniem głosów. Czasem 2, a nawet 1,5 punktu procentowego urwane przez niewielką partię są w stanie odebrać większość.
Partyjne i obywatelskie
Do tego dochodzi jeszcze jeden, być może kluczowy czynnik, kulturowy. Polacy, jak wszystko na to wskazuje, nie lubią partii politycznych. Przymiotnik „partyjny” kojarzy się jak najgorzej. Nowe siły polityczne, pojawiające się na polskiej scenie politycznej od początku wieku prawie bez wyjątku prezentowały się jako siły antypartyjne lub partie inne niż wszystkie, które przyjmują partyjną formę tylko po to, by oczyścić stajnię Augiasza partyjnej polityki.
Tak było z PO, która w swoich początkach przedstawiała się jako ruch obywatelski i antypartyjny. Pryncypialnie odrzucała finansowanie partii z budżetu państwa, zamiast list wyborczych układanych przez centralny partyjny aparat proponowała prawybory. Na różne sposoby jako siły kwestionujące partyjną politykę bądź jako „niepartyjne partie” pozycjonowały się później Ruch Palikota, w mniejszym stopniu Nowoczesna, w znacznie większym Kukiz ’15 i Polska 2050 Szymona Hołowni.
Nie tylko zabory, czyli jak swingowała przy urnach III Rzeczpospolita
czytaj także
Na lewicy do tej logiki odwoływała się zarówno Wiosna Biedronia – wzorowany na doświadczeniach partii prezydenckiej Macrona ruch skupiony wokół lidera, budujący swój program w ramach konsultacji społecznych, jak i Razem. Ta ostatnia w swoich początkach inspirowała się hiszpańską Podemos, wyrosłą z ruchów Oburzonych. Obiecywała hiperdemokratyczną partię zarządzaną bezpośrednio przez członków, bez liderów i alienacji partyjnego aparatu. Jej propozycje ograniczania liczby kadencji posłów wprowadzone w życie faktycznie oznaczałyby likwidację zawodowo uprawianej polityki.
Wszystkie te antypartyjne ruchy albo ginęły, albo przystosowywały się do partyjnej logiki, wytracając swoje „antysystemowe” cechy. Niemniej jednak logika uznająca, że partyjne znaczy złe, a obywatelskie i ponadpartyjne znaczy dobre, ciągle silnie oddziałuje na polską politykę i lewica musi się do niej chcąc nie chcąc dostosować.
Oczywiście, w tej politycznej grze w obywatelskość Lewica wypadałaby znacznie lepiej, gdyby oprócz Unii Pracy i PPS potrafiła ściągnąć na swoje listy osoby aktywistyczne, niekojarzone z działalnością partyjną. Gdyby znalazła swój odpowiednik Franka Sterczewskiego, organizatora protestów przeciw atakom Ziobry na sądy, którego Platforma bardzo udanie wciągnęła do polityki.
W ostatnich ośmiu latach po lewej stronie aktywne były głównie trzy ruchy. Po pierwsze, kobiecy, związany z kolejnymi protestami przeciw próbom ograniczenia praw reprodukcyjnych, a potem przeciwko skandalicznemu wyrokowi Trybunału Przyłębskiej. Po drugie, ruch LGBT+, mierzący się z wyzwaniami stawianymi przez otwarcie homofobiczną politykę Zjednoczonej Prawicy – łącznie z samorządowymi uchwałami o samorządach wolnych od „ideologii LGBT”. Po trzecie, ruch związkowy, który był w stanie skutecznie uruchomić strajki także w sektorze prywatnym i budować dla nich szerokie społeczne poparcie – czego najlepszym przykładem strajki w Solarisie i w zakładach Paroc.
Strajkuje załoga w Solarisie. „100 milionów dla firmy, 270 zł brutto dla pracowniczek”
czytaj także
Z pewnością wyborcy lewicy chcieliby zobaczyć działaczki kobiece, związkowców czy działaczy LGBT+ na lewicowych listach. Czy uda się ich tam sensownie wciągnąć? Problemem może być to, że sondaże na razie wskazują, że klub Lewicy weźmie w przyszłym Sejmie mniej mandatów, niż ma w obecnym. A to oznacza, że osoby, które już tam są, będą twardo walczyć o biorące miejsca w swoich okręgach i dla aktywistów spoza partii może ich po prostu braknąć. Zobaczymy, jak Lewica poradzi sobie z tym problemem, bo z pewnością warto, by zbieranie środowisk lewicowych nie ograniczało się do mikropartii.
Konsolidacja, której nie będzie
Jednocześnie konsolidacja w gronie formacji lewicowych jest kolejnym sygnałem potwierdzającym, że w tych wyborach z największym prawdopodobieństwem nie będzie jednej listy opozycji demokratycznej do Sejmu. Czy to dobra, czy zła decyzja, przekonamy się tak naprawdę dopiero po wyborach. Bo o ile nikt nie ma wątpliwości, że przy obecnej ordynacji koniecznością jest wystawienie przez całą demokratyczną opozycję po jednym kandydacie w każdym okręgu do Senatu – zakładający to pakt senacki został zresztą podpisany we wtorek – to zalety wspólnej sejmowej listy są o wiele bardziej dyskusyjne. Zwłaszcza z punktu widzenia Lewicy.
Wspólna lista byłaby szczególnie trudna do zaakceptowania dla partii Razem. Ona powstała przecież w dużej mierze w kontrze do polityki późnego PO, reprezentując głos młodszego, głównie wielkomiejskiego, często sprekaryzowanego elektoratu, który nie miał poczucia uczestnictwa w sukcesie Polski rządzonej przez Tuska i Kopacz. W sytuacji budowania wspólnej listy całej opozycji aktyw partii Razem mógłby wymusić na niej samodzielny start.
czytaj także
Z ostatnich badań Przemysława Sadury i Sławomira Sierakowskiego wynika co prawda, że wspólna lista jest opcją rekomendowaną jako słuszna strategia dla opozycji przez większość jej wyborców. Taką taktykę popiera także 58 proc. elektoratu lewicy. Jednocześnie aż 38 proc. wyborców lewicy – najwięcej wśród elektoratów bloku demokratycznego – sprzeciwia się wspólnej liście. Ciekawie byłoby zbadać, ilu z wyborców Lewicy opowiadających się za jej samodzielnym startem na tyle nie chce wspólnej listy, że wyklucza głosowanie na nią. Nawet gdyby to była jedna na cztery z takich osób, to utrata prawie 10 proc. głosów Lewicy byłoby wymierną stratą nie tylko dla niej, ale też dla całej demokratycznej koalicji.
Jeśli jesienią taktyka startu w kilku blokach przyniesie sukces w postaci większości zdolnej stworzyć rząd, to wszyscy zapomną o dyskusjach o wspólnej liście. Jeśli jednak PiS utrzyma władzę sam albo wspólnie z Konfederacją, to z pewnością pojawią się głosy, że wszystkiemu winien jest brak zjednoczenia na opozycji. Najbardziej dostać może się za to właśnie Lewicy, często postrzeganej, zwłaszcza w najbardziej zaangażowanym elektoracie platformerskim, jako główna bariera dla zjednoczenia – formacja motywowana niezrozumiałym ideologicznym uporem i niezdolna do porozumienia.
Pułapka dwubiegunowej konsolidacji
W tym cyklu wyborczym możemy mieć do czynienia z jeszcze jedną konsolidacją, potencjalnie kłopotliwą dla Lewicy: między dwoma biegunami układu PO-PiS. Choć podział sceny politycznej między te dwie formacje trwa już od 2005 roku, dłużej niż podział postkomunistyczny (1989), to wszystko wskazuje na to, że odtworzy się i w tych wyborach.
Lewica jest jedną z tych formacji, dla których kluczowe będzie pytanie: jak wiele miejsca zostanie na tak podzielonej scenie politycznej dla mniejszych sił? Analityk danych i politolog Kamil Marcinkiewicz napisał w poniedziałek na Twitterze o widocznej w średnich sondażowych z lutego konsolidacji poparcia dwóch głównych partii, PiS i PO. Ta druga siła coraz pewniej przebija próg 30 proc. poparcia. Na razie PO wydaje się rosnąć głównie kosztem Polski 2050. Lewica ma stabilne poparcie na poziomie ok. 9 proc. i jeśli stronnictwu Hołowni dalej będzie spadać, to Lewica ma otwartą drogę do podium.
Średnie sondażowe z lutego wskazują na dalszy proces konsolidacji wyborców wokół dwóch największych partii. PiS i KO zyskały po niecałym punkcie procentowym poparcia. KO trzeci miesiąc z rzędu ma notowania powyżej 30% i w lutym ponownie bije rekord kadencji. 1/2 pic.twitter.com/k6BUQOJ9CV
— Kamil Marcinkiewicz (@kamil_marc) February 27, 2023
Niestety, jedną z wad startu opozycji w trzech lub czterech osobnych blokach jest to, że taki układ stwarza silną systemową zachętę do walki o ten sam opozycyjny elektorat, nawet jeśli wzmocnienie jednej partii bloku demokratycznego kosztem drugiej zmniejsza liczbę wszystkich mandatów opozycji w przyszłym Sejmie. Lewica też może mieć problem z tym mechanizmem. Zwłaszcza że takie hasła Tuska jak „mieszkanie prawem, nie towarem” skierowane są w oczywisty sposób także do jej elektoratu.
Na nowe propozycje mieszkaniowe lidera Platformy – kredyt 0 proc. dostępny nawet dla osób zarabiających pensję minimalną i dopłaty 600 złotych do czynszu dla wynajmujących mieszkania na wolnym rynku – Lewica zareagowała protekcjonalnie. „Tusk ukradł nam hasło i w dodatku go nie zrozumiał” – można podsumować lewicową argumentację. Lewica ma oczywiście rację, że w tej postaci propozycje Tuska mogą po prostu spowodować wzrost cen nieruchomości i czynszów, a państwo musi zadbać także o podaż mieszkań na wynajem. Myślę jednak, że Lewica zupełnie nie docenia, jak groźna politycznie jest dla niej propozycja PO.
czytaj także
Własność ciągle oceniana jest w społeczeństwie wyżej niż najem. Wielu wyborców uzna zapewne, że kredyt pozwalający kupić mieszkanie w zasadzie od razu to atrakcyjniejsza oferta niż czekanie kilka lat, aż państwo mieszkania wybuduje i rozdzieli. Przekonanie społeczeństwa do najmu – konieczne, jeśli chcemy poradzić sobie z problemami mieszkaniowymi, zwłaszcza w największych miastach – wymaga rewolucji mentalnej, która jeszcze się nie dokonała. A nawet kiedy się dokona, pewnie na długo pozostanie istotna grupa wyborców oczekujących od państwa raczej pomocy w nabyciu własności niż budowania mieszkań.
Z drugiej strony, Lewica była w stanie utrzymać przez cztery lata rdzeń swojego elektoratu na poziomie górnych kilku procent, co nawet w warunkach konsolidacji podziału PO-PiS nie jest złym punktem wyjścia do walki o istotne miejsce w przyszłym rządzie opozycji. Przed Lewicą w roku wyborczym trudna walka, ale jednocześnie po czterech latach w Sejmie, budowaniu trwałych więzi z elektoratem i pracy na jego rzecz także poza parlamentem lewicowa koalicja przystępuje do niej nie najgorzej przygotowana.