Co polskie wojsko wie o progresywnej polityce bezpieczeństwa?
Czy da się pogodzić pacyfistyczny sprzeciw wobec militaryzacji społeczeństwa z myśleniem o bezpieczeństwie i stabilności relacji z sąsiadami, zwłaszcza tymi, którzy nie respektują umów międzynarodowych? Czy można utrzymać powagę, postulując zmniejszenie wydatków na wojsko (a wręcz ich całkowite ścięcie) w sytuacji, gdy cały świat widzi, że agresywne mocarstwo zmienia granice państw i dokonuje zbrojnych napaści niedaleko naszych granic? Jak zachować pacyfistyczne i wzniosłe braterskie idee, stojąc naprzeciw pozbawionych wzniosłości terrorystów, mordujących masowo swoich współziomków i wyrażających chęć zniszczenia samych podstaw naszego bezpiecznego świata?
Czy cieszyć się, że NATO przyjeżdża do Warszawy, by radzić nad stanem wojny i pokoju na świecie, czy może wyrażać cichą nadzieję, że poza środkami militarnymi istnieją pojęcia dobrze oddające rzeczywistość, jak nierówności społeczne, redystrybucja, tolerancja i globalizacja, i że to w nich zawiera się jakaś diagnoza i recepta na współczesność?
Jednym zdaniem, czy sposobem na bezpieczeństwo oraz racjonalność relacji z niekiedy wrogim otoczeniem może być kulturowe awansowanie różnorodności i wyrównywanie poziomów społecznych, czy lepiej postawić na rakiety, samoloty i większą armię, tworzące tzw. „twarde bezpieczeństwo”, by sąsiadom okazywać siłę nieoddającą ani guzika, której nie straszne hybrydy ani Iskandery?
W czasie jednej z dyskusji o progresywnej polityce bezpieczeństwa padło pytanie, które nieźle łączy powyższe dylematy: „No to ma być gender czy bataliony?”.
Polskie społeczeństwo zmienia się z wielkim trudem, czasami staje się progresywne, ale robi też kroki wstecz. Gdzie więc w tym falowaniu społecznego napięcia jest polskie wojsko? Jaką mamy dziś armię?
Porozmawiajmy o jakości naszych sił zbrojnych i ich miejscu w zmieniającym się społeczeństwie. Pomówmy o „batalionach gender”.
Wyzwania: zrozumieć i chronić
Armia jest zazwyczaj ostatnią instytucją społeczną, która dojrzewa do zmian i raczej odzwierciedla najbardziej tradycyjne, zachowawcze tendencje społeczne. Dyscyplina i hierarchia nie znoszą bowiem nowinek, które mogą wprowadzać niepotrzebną konfuzję w pochodzący z innych wymiarów schemat zależności międzyludzkich i podległości w wykonaniu rozkazów.
Nowoczesnym armiom jednak się to udaje (nawet, jeśli to proces bardzo mozolny). Nie chodzi mi o nowinki w armii amerykańskiej, gdzie polityka „nie pytaj, nie mów” najpierw umożliwiła zaakceptowanie gejów w siłach zbrojnych, by później spotkać się z krytyką, jako zmuszająca do utajenia naturalnych ludzkich skłonności. Ostatecznie amerykańscy geje nie muszą się już martwić, czy ich orientacja uniemożliwi im służenie krajowi w jego siłach zbrojnych, bowiem prezydent Barack Obama zniósł niedawno wszelkiego rodzaju ograniczenia w tej materii.
Zanim w Polsce dojdziemy do takiego jak w USA poziomu dyskusji o prawach gejów w armii, musimy raczej pomówić o lekcjach, jakie polskie wojsko powinno wyciągnąć z ostatnich wypraw zamorskich i stosunku do niewidzialnego dla naszych żołnierzy uczestnika konfliktu, jakim byli iraccy lub afgańscy cywile.
Złapani w krzyżowym ogniu na ziemi niczyjej, cywile afgańscy nie znaleźli ochrony zarówno wśród ofensyw talibów, którzy zabijają ich co roku w większych liczbach (ponad 11 tysięcy w samym 2015 roku), nie znaleźli również bezpieczeństwa pod osłoną sił NATO, w tym polskich. Żołnierze zachodnich kontyngentów przeważnie nie potrafili udzielić im tego wsparcia, zajęci próbami odróżnienia ludności od talibów i własną ochroną, czasami też powodowali wśród nich zamierzone i niezamierzone straty. Czasami te straty wywoływały gorące dyskusje o roli armii w Afganistanie, jak choćby procesy żołnierzy amerykańskich odpowiadających za popełnione przestępstwa wojenne w Kandaharze (sierżant Robert Bales, który zabił 16 osób w 2012 roku, został skazany na dożywocie) czy Dżalalabadzie (proces amerykańskiego plutonu, który otworzył ogień do cywilów w 2008 roku), a czasami były one przykrywane mgłą wojny (wypadek w Kunduzie w 2009 roku, gdzie naprowadzany przez Niemców samolot zabił co najmniej 70 osób).
Polska również ma w tym swój udział – co najmniej jeden ujawniony opinii publicznej incydent obok bazy Wazi Khwa (tzw. incydent pod Nanghar Khel). Z rąk polskich żołnierzy zginęło tam 6 cywilów, w okolicznościach jasnych dla zainteresowanych, przytomnych i obecnych wtedy w Afganistanie wojskowych, choć niezrozumiałych dla polskiego sądu i dla grupy polityków i byłych generałów wykrzykujących dziwaczne opinie na ten temat pod prokuraturą. Wojsko Polskie do tej pory nie przepracowało tego wydarzenia, nie zastanowiło się nad relacją żołnierz-cywil w warunkach wojny i nie umie korygować postaw niedostrzegania cywilów w misji, która miała polegać właśnie na ich ochronie. Ostatnio, po uniewinnieniu uczestniczących w tych wypadkach żołnierzy, dowódcy jednostek w kraju otrzymali kopie wyroków do pokazania swoim podwładnym. Nie wiadomo jednak, czy jako ostrzeżenie, czy jako zadośćuczynienie „honorowi munduru”.
Przeprowadzone w czasie misji afgańskiej przez dr Hannę Schreiber z Uniwersytetu Warszawskiego badania postrzegania i dyspozycji wobec cywilów przed i po misji pokazują, że żołnierze nie zmieniają swoich niskich zazwyczaj ocen ważności ich istnienia (spadek z 11 procent akceptacji do 9 procent po powrocie z Afganistanu), za to doceniali samych talibów (odpowiednio wzrost z 7 procent dyspozycji do 53 procent po zakończeniu!). Uczestniczący w misji żołnierze to również największa polska grupa społeczna, która była wystawiona na stały i intensywny kontakt z inną kulturą i odmiennością religijną i która powróciła z tego doświadczenia w większości z silnym potępieniem tej odmienności.
Obrona też jest polityczna
Jest jeszcze jeden aspekt przekształcenia kulturowego, którego częścią powinna być również armia i sektor obronny. Państwo prowadzące kompleksową politykę obronną nie powinno posługiwać się wyłącznie tak prostym narzędziem, jakim jest wysyłanie żołnierzy na misję. Trzeba również umieć prowadzić cywilne działania rozwojowe, pomocowe, dbać nie tylko o żołnierzy, ale również o współpracujących z naszymi kontyngentami tubylców. Trzeba wreszcie prowadzić racjonalną politykę otwartych drzwi dla uchodźców, bo wysyłając żołnierzy w rejony niepokoju, sami stajemy się czynnikiem, który bezpośrednio migracje powoduje.
„Bataliony gender” mogą śmieszyć, tumanić i przestraszać endekoidalne polityczki z toruńskiej kruchty. Problem, który faktycznie kryje się za tym sformułowaniem – tworzenie armii, która ma sprostać nieoczywistym wyzwaniom współczesności – już tak śmieszny nie jest.
Można też spojrzeć szerzej: Polska i Europa ponownie w toku swojej historii wychodzą z okresu dywidendy pokoju i zmagać się będzie z wyzwaniami, których nie da się przykryć ani pacyfizmem, ani przekonaniem, że będzie po staremu i ktoś nas obroni. NATO, mimo że to sojusz wojskowy, zmienia się i polityzuje , a te nowe polityki zmierzają choćby ku wzmocnieniu partnerstwa z Unią Europejską. Właśnie we wzajemnym przenikaniu z Unią NATO upatruje szansę na odzyskanie strategicznej inicjatywy oraz pogodzenie sprzecznych czasami interesów i różnie definiowanych zagrożeń państw członkowskich.
My oczywiście nasze problemy ze wschodnimi sąsiadami militaryzujemy, narażając się na niezrozumienie innych sojuszników, którzy wolą przytaczać własne problemy i rozwiązywać je środkami politycznymi.
Europa, owszem, dostrzega rosyjską asertywność, ale nie wierzy w wojnę i woli zajmować się innymi wyzwaniami, jak migracje czy terror.
Na nasze skądinąd celne uwagi, że Rosja może stanowić zagrożenie fizyczne dla tej części kontynentu, słyszymy coraz częściej od naszych europejskich partnerów, że łatwiej byłoby nas bronić, gdybyśmy okazywali też solidarność w sprawach, które Europę obchodzą: problemu uchodźców, eurosceptycyzmu partii i liderów politycznych rozszczelniających Unię od środka, gdybyśmy nie uprawiali dezynwoltury wobec trójpodziału władzy oraz uszanowali wreszcie ten gender, równość w różnorodności i prawa obywatelskie.
Jeśli bowiem istotna część Unii nabierze przekonania, że Polska nie tworzy z nią wartej obrony wspólnoty kulturowej, to z kolei na forum NATO możemy usłyszeć echo złowieszczego hasła sprzed II wojny światowej, tym razem w wersji: „Nie będziemy umierać za nieliberalny Gdańsk”.
**
Piotr Łukasiewicz jest byłym dyplomatą wojskowym i cywilnym, pułkownikiem rezerwy i ostatnim ambasadorem Polski w Afganistanie, gdzie spędził w sumie 7 lat. Współpracuje z fundacją Global.Lab.
**Dziennik Opinii nr 189/2016 (1389)