Kraj

Spisek niemiecko-brukselski, czyli… Czesi zamknęli nam kopalnię

Przypadki pozwania jednego państwa członkowskiego UE przez drugie to absolutna rzadkość. Można je policzyć na palcach dwóch dłoni. Polska właśnie uwikłała się w taki spór z Czechami. Jeśli tak wyglądają nasze relacje z sąsiadem i partnerem z Grupy Wyszehradzkiej, to strach nawet myśleć, jak układamy sobie stosunki z resztą świata.

Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej nakazał wstrzymanie wydobycia węgla brunatnego w kopalni Turów. Nie jest to ostateczna decyzja oznaczająca zamknięcie kopalni, ale środek tymczasowy, do czasu rozstrzygnięcia w sprawie, w której Czechy pozwały Polskę.

O co chodzi? Rząd w Pradze zarzuca Polsce, że odkrywkowa kopalnia wciśnięta między Czechy a Niemcy ma negatywny wpływ na środowisko, a w szczególności powoduje obniżanie się poziomu wód gruntowych po czeskiej stronie granicy. Bezpośrednim zapalnikiem sporu było przedłużenie koncesji na działalność kopalni na kolejne sześć lat. Czesi utrzymują, że decyzja zapadła niezgodnie z prawem europejskim, naruszając unijne regulacje dotyczące ochrony środowiska. Zdanie Pragi podziela też Komisja Europejska, która uznała, że Polska przedłużyła koncesję z pogwałceniem dyrektywy o ocenie oddziaływania na środowisko i nie wypełniła obowiązków w zakresie konsultacji transgranicznych.

Czesi (i środowisko) górą! Wydobycie w Turowie wstrzymane

Sprawa nie jest nowa. Strona polska jeszcze w 2019 roku rozpoczęła budowę głębokiej na 180 metrów betonowej bariery, która ma zapobiegać szkodom, ale Czechów to nie przekonało. Niemniej jeszcze w październiku ubiegłego roku podczas swojej inauguracyjnej wizyty w Pradze minister Zbigniew Rau mówił o możliwości zawarcia ugody. Najwyraźniej jednak z perspektywy Warszawy ugoda taka wykluczała poniesienie kosztów finansowych. Tymczasem, oprócz powołania międzynarodowej komisji do oceny skutków wydobycia węgla w Turowie, Praga domagała się 30 milionów złotych odszkodowania za poniesione już straty, kolejnych 140 milionów na zbudowanie zastępczych źródeł wody oraz budowy wału chroniącego przed zapyleniem.

W efekcie lutowa wizyta szefa czeskiej dyplomacji Tomásza Petrzíczka w Warszawie spełzła na niczym, a Czechom nie pozostało nic innego, jak bronić swoich racji przed TSUE. I najpóźniej w tym momencie w Warszawie powinny zapalić się wszystkie lampki alarmowe. Nie jest to bowiem krok standardowy: przypadki pozwania jednego państwa członkowskiego UE przez drugie to absolutna rzadkość. Można je policzyć na palcach dwóch dłoni, zazwyczaj bowiem stolice skonfliktowanych państw potrafią się jakoś ze sobą dogadać. Rząd jednak ostrzeżenie zignorował. Ba! Postanowił dołożyć do pieca. Już po wniesieniu sprawy minister klimatu Michał Kurtyka przedłużył koncesję Turowa do… 2044 roku.

Nie wiem, czy roszczenia Pragi są uzasadnione. Nie jestem też geologiem, aby ocenić, czy odkrywki w Turowie faktycznie obniżają poziom wód gruntowych w Czechach. Nie jestem również ekspertem rynku energii, by móc rozsądzić, czy Czesi nie chcą wymusić importu swojego węgla przez polską elektrownię i czy jest to w ogóle technicznie możliwe – eksperci przypominają jednak, że węgla brunatnego, który zasila elektrownię w Turowie, nie da się tak po prostu importować, musi on być wydobywany na miejscu. Zakładając jednak, że Czesi nie oszaleli i nie wytoczyli przeciwko Polsce najcięższej armaty, nie mając ku temu argumentów, a TSUE nie działa w całkowitym oderwaniu od rzeczywistości, to cała sprawa – która to już kolejna? – obnaża fatalny stan polskiej dyplomacji.

Spór można było rozwiązać lub przynajmniej sprawdzić intencje Czechów względnie niewielkim kosztem. Wystarczyło do tego uznać część czeskich obiekcji, stargować żądania finansowe i albo podać sobie dłonie na zgodę – ogłaszając przy tym, że w relacjach z naszym partnerem z Grupy Wyszehradzkiej nigdy nie panowało nic poza harmonią i serdeczną przyjaźnią – albo sprawdzić ewentualny czeski blef. Przypomnijmy w tym miejscu, że wartość żądań Pragi nie przekraczała zapewne 180 milionów złotych. Dla porównania: państwowe Enea i Energa wyrzuciły w błoto 1,3 miliarda na budowę węglowego bloku C w elektrowni Ostrołęka, który teraz ma być wyburzany, a z kolei Tauron 300 milionów na zatrzymaną właśnie budowę szybu „Grzegorz” w jaworzyńskiej kopalni „Sobieski”.

Rząd jednak wolał najpierw zbyć Czechów, a potem nie tylko – wybaczcie kolokwializm – olać ostrzeżenie w postaci wniosku do TSUE, ale jeszcze docisnąć pedał gazu, pędząc prosto na ścianę. W efekcie w polsko-czeskim sporze Praga nie występuje już w roli petenta, ale to my jesteśmy na musiku. Czesi ciągle deklarują bowiem gotowość do negocjacji, ale z decyzją TSUE w ręku to oni przystąpiliby – i pewnie przystąpią – do nich z pozycji siły. No bo po co mieliby ustępować ze swoich roszczeń, skoro nad Polską wisi już perspektywa zamknięcia elektrowni odpowiadającej za 5 proc. krajowej produkcji energii i dostarczającej prąd do 2,3 miliona gospodarstw domowych? Albo – alternatywnie – płacenia wielomilionowych kar w przypadku zignorowania decyzji?

Polski węgiel gwiazdą międzynarodowego skandalu. Czesi pozywają nas za „Turów”

Na decyzję TSUE politycy PiS zareagowali w jedyny znany sobie sposób, czyli w logice mema z facetem, który sam sobie wkłada kij w szprychy roweru, a przewróciwszy się, klnie na jakiegoś innego sprawcę. Oto więc Polska miała paść ofiarą spisku niemiecko-brukselskiego, którego celem jest zduszenie polskiego przemysłu i zmuszenie nas do importu węgla z Niemiec lub wręcz gazu z Nord Stream 2. Niestety, łatwo jest stroszyć piórka i nadymać się w pseudopatriotycznym uniesieniu, ale trudniej wykazać się choćby minimalnym zmysłem dyplomatycznym i zdolnością oceny możliwych konsekwencji swoich zaniechań. Mamy więc kolejny kryzys na własne życzenie.

Premier Morawiecki sugerował nawet pośrednio zignorowanie decyzji TSUE. To nie tylko niepotrzebne machanie szabelką, które mogłoby wiązać się z milionowymi karami, ale także działanie podkopujące nasze własne interesy. To bowiem ten sam TSUE w 2019 roku zdecydował o ograniczeniu wykorzystania naziemnego przedłużenia gazociągu Nord Stream przez Gazprom do 50 proc. jego mocy. Czy serio chcemy podkopywać instytucję, która nie tylko przysłużyła nam się w sprawie NS1, ale może też w znaczący sposób zamortyzować negatywne skutki powstania NS2?

Teraz bałagan będzie musiał sprzątać najpewniej minister ds. europejskich Konrad Szymański i zapewne dojdziemy do jakiegoś porozumienia. Niemniej całe zamieszanie wskazuje na dysfunkcjonalność polskiej dyplomacji, na którą zresztą zwracał uwagę w głośnym wywiadzie były minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz. Po wydzieleniu z MSZ pionu europejskiego i przeniesieniu go do Kancelarii Premiera nie stworzono odpowiednich kanałów wymiany informacji pomiędzy obydwoma instytucjami. Do tego, na co również zwracał uwagę Czaputowicz, w obecnym kierownictwie MSZ nie ma nikogo, kto miałby choćby śladowe doświadczenie dyplomatyczne. Czyżby więc chaos instytucjonalny i brak doświadczenia przyczyniły się do zlekceważenia problemu?

Sprawa Turowa to dyplomatyczna katastrofa, ale relacje Warszawy z Pragą od dłuższego czasu przypominają – nomen omen – czeski film. Od roku nie mamy w Pradze swojego ambasadora. Poprzednia ambasador i protegowana Witolda Waszczykowskiego Barbara Ćwioro została odwołana z placówki w atmosferze skandalu, po tym, jak centrala MSZ stwierdziła, że mobbingowała ona swoich podwładnych. Zresztą przed nominacją Ćwioro na placówce w Pradze również był wielomiesięczny wakat, a w środowisku huczało od opowieści o desperackich poszukiwaniach następcy Grażyny Bernatowicz, która mimo biografii – pardon my French – „postkomunistycznego złogu” została poproszona o opóźnienie przejścia na emeryturę.

Popkiewicz: Polska musi przestać trzymać się zębami węglowej futryny

Warszawa nie zdobyła się też na gest solidarności z Pragą w postaci wydalenia rosyjskich dyplomatów, po tym, jak ujawniono odpowiedzialność Rosji za zamach na skład broni, w którym śmierć poniosły dwie osoby. Wcześniej za to MSZ wykazał się jednak inicjatywą, aby interweniować w sprawie czeskiego prawa aborcyjnego, z którego dobrodziejstw korzystają Polki.

Jeśli tak wyglądają nasze relacje z partnerem z Grupy Wyszehradzkiej, której jesteśmy rzekomym liderem, to strach nawet myśleć, jak układamy sobie stosunki z resztą świata.

**

ZEIT-Stiftung Ebelin und Gerd Bucerius

Materiał powstał dzięki wsparciu ZEIT-Stiftung Ebelin und Gerd Bucerius.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Adam Traczyk
Adam Traczyk
Dyrektor More in Common Polska
Dyrektor More in Common Polska, dawniej współzałożyciel think-tanku Global.Lab. Absolwent Instytutu Stosunków Międzynarodowych UW. Studiował także nauki polityczne na Uniwersytecie Fryderyka Wilhelma w Bonn oraz studia latynoamerykańskie i północnoamerykańskie na Freie Universität w Berlinie.
Zamknij