Jesteśmy na granicy wydolności testowania. A niektórzy pracodawcy – w tym szpitale – i tak ograniczają dostęp do testów.
Dorota jest dentystką i świadczy usługi dla prywatnych placówek medycznych. Po kontakcie z osobą zarażoną w jednej z nich usłyszała w drugiej, że ma przyjść do pracy.
– Szefowa powiedziała, że dobrze się chronimy i mimo bezpośredniego kontaktu z osobą zarażoną nie ma potrzeby izolacji ani wykonania testu – opowiada Dorota. – Odparłam, że stomatolog ma większą szansę na zakażenie przez aerozole, więc jeśli chcemy zakończyć to dziadostwo, to musimy się badać. Odwołałam pacjentów i zorganizowałam badanie na własną rękę. Na wynik czekałam kilka dni.
Dorota jest zatrudniona na zasadzie kontraktu gospodarczego. Kiedy zachoruje, nie zarabia, nie zarabia też jej firma. Ale ograniczony dostęp do testów po kontakcie z wirusem panuje również w publicznych placówkach. Helena, pielęgniarka pracująca na bloku operacyjnym w jednym ze szpitali na południu Polski, mówi mi, że „gdyby wprowadzono w szpitalu system testowania wszystkich co tydzień, to najprawdopodobniej nie byłoby komu pracować”.
Brakuje lekarzy i pielęgniarek. Potrzebni medycy z zagranicy
czytaj także
– U nas wygląda to tak, że jeżeli doktor jest dodatni, to pielęgniarka, która z nim pracuje, idzie na kwarantannę i na wymaz, ale jej koleżanki z dyżurki już nie, nawet jeśli ta pielęgniarka również okaże się dodatnia – opowiada Helena. – A wiadomo, że jeść nie da się w masce. Ale nie można wymazać się na życzenie, nawet jeśli ma się objawy wskazujące na zakażenie koronawirusem. Zresztą wielu lekarzy po prostu nie chce iść na kwarantannę, również dlatego, że większość pracuje także w innych miejscach i nie chce odcinać sobie dodatkowych źródeł dochodu. Decydują o tym sami, czego pielęgniarka już nie może. Wydaje mi się też, że pracownicy „niemedyczni” przywiązują do zagrożenia COVID-19 większą wagę, a nasze środowisko trochę chojraczy, choć oczywiście nie wszyscy.
Wiele podobnych historii umieszcza na swoim Instagramie lekarka Róża Hajkuś. „W mojej przychodni dwa pozytywne na 6 osób personelu, ale nikt nie idzie na kwarantannę – pracujemy, dopóki nie zachorujemy”; „Pielęgniarkom zabroniono robić wymazy, póki nie mają objawów, bo nie ma komu pracować”; „W moim szpitalu pomimo zaprzestania wykonywania wymazów pracujemy normalnie”. I tak dalej. Media ostrzegają, że dyrektorzy szpitali „jeden po drugim proszą sanepid, by nie nakładać kwarantanny na lekarzy, gdyż jej nałożenie spowoduje, że nie będzie miał kto się zająć pacjentami”.
– Wyobrażam sobie, że dyrektorzy szpitala coraz częściej stają przed strasznym dylematem – komentuje prof. Jerzy Duszyński, prezes PAN oraz przewodniczący zespołu doradczego ds. COVID-19 działającego w ramach PAN. – Wiedzą, że mogą zostać bez personelu medycznego i z łóżkami pełnymi pacjentów, widzą osoby z personelu szpitala, które pracują ponad siły. Lekarze są nie tylko wyczerpani, ale jest ich po prostu za mało. Rozumiem powściągliwość dyrektora w kierowaniu personelu na testy, bo pozytywny ich wynik może jeszcze bardziej ograniczyć funkcjonowanie placówki. To działanie na krótką metę, bo rozniecenie ogniska COVID-19 w szpitalu z pewnością przyniesie znacznie poważniejsze konsekwencje i może prowadzić do pełnego paraliżu jednostki. Z pewnością jednak nie formułowałbym w tym kontekście ostrych zarzutów do lekarzy czy do kadry zarządzającej ochroną zdrowia.
Problemy są także w innych branżach
Pewnie to już słyszeliście: Polska ma najmniej lekarzy w całej Unii Europejskiej. Z opublikowanego w 2019 roku raportu Eurostatu wynika, że w Polsce na 1000 mieszkańców przypada średnio 2,4 lekarza. Przy tym prawie 25 proc. lekarzy jest w wieku emerytalnym. Nie lepiej wygląda sprawa z pielęgniarkami. Trudno się więc dziwić, że placówki medyczne walczą o to, by ich pracownicy za wszelką cenę zjawili się w pracy.
Ale naciski pracodawców na to, by nie wykonywać testów, nie informować o kontaktach sanepidu i nie udawać się na izolację, dotyczą wielu branż.
czytaj także
– Moja współpracowniczka z biura miała kontakt z osobą zakażoną i poinformowała o tym resztę – opowiada Iza pracująca w branży filmowej. – Dopiero kiedy jej wynik okazał się pozytywny, ludzie zostali poproszeni o pracę zdalną, choć część wciąż przychodziła do biura, a produkcje nie zostały odwołane. Na plan i tak wysyłano ludzi, których „oszacowano” na mniej zagrożonych. Po tygodniu firma zamówiła dla nas testy, ale ci z planów i tak nie mogli z nich skorzystać, mimo że mają najwięcej kontaktu z ludźmi na zewnątrz. Sanepidu nikt nie poinformował, a ta chora dziewczyna nie wskazała nikogo z biura. Na razie wiemy, że zaraziły się od niej co najmniej trzy osoby.
Iza pracuje na typowej śmieciówce: ma umowę-zlecenie na symboliczną kwotę, a do tego umowę o dzieło. Nie płaci składki chorobowej, nie ma więc prawa do L4 – kiedy jest chora, pracodawca pozwala jej zostać w domu bez uszczerbku na wynagrodzeniu. – Ale teraz osoby, które za zgodą pracodawcy z powodu choroby zostają w domu i tak pracują zdalnie, bo jest tyle roboty, że nie ma jej komu oddawać – dodaje Iza.
Od tego typu praktyk nie chroni jednak nawet umowa o pracę. Alarmuje o tym Patryk, który pracuje w sklepie spożywczym na Śląsku. – Dwa tygodnie temu dość poważnie się rozchorowałem i szef wysłał mnie na L4 – wspomina Patryk. – Był jednak niezadowolony, kiedy powiedziałem, że mam zamiar poprosić lekarza rodzinnego o skierowanie na test. W końcu i tak mi się to nie udało, bo wyzdrowiałem, zanim zdołałem się dodzwonić do przychodni. Pracuję w małym sklepie, nie mamy dużej rotacji pracowników i nie wszyscy noszą maseczki lub noszą je prawidłowo. Nikogo nie dziwi, że sklepy spożywcze prawie nigdy nie są zamykane?
Podobne głosy można przeczytać na fejsbukowych grupach dla imigrantów w Polsce. Na naciski pracodawców i unikanie kwarantanny jeszcze przed zaostrzeniem restrykcji skarżyli się m.in. ukraińscy pracownicy gastronomii i branży hotelarskiej.
Kowal: Koronawirus to nie jest wypadek przy pracy, ale brama do nowego innego świata
czytaj także
– Organizacja pracy w sposób bezpieczny i higieniczny to podstawowy obowiązek każdego pracodawcy – mówi Grzegorz Ilnicki, specjalista prawa pracy w kancelarii AVAL-CONSULT. – Jeśli na pracowników wywierane są naciski, by ktoś, kto miał styczność z wirusem, nie wykonywał testu, to jest to narażanie zarówno pracownika, jego bliskich, jak i wszystkich współpracowników na bezpośrednie niebezpieczeństwo. Nie uważam jednak, żeby można było tu mówić o skali masowej. Z mojej praktyki współpracy ze związkami zawodowymi, pracownikami i zakładami pracy wynika, że na rynku panuje bardzo duża troska o ograniczenie rozprzestrzeniania się koronawirusa, a większość pracodawców stosuje się do racjonalnych zasad prewencji.
A zresztą testów i tak brakuje
Liczba testów wykonywanych w Polsce per capita regularnie winduje nas na podium w kategorii „najmniej” w EU. Na NFZ test jest zrobić bardzo trudno, jeśli nie ma się kompletu objawów, ale i na prywatne – nietanie – testy oraz ich wyniki coraz częściej czeka się w długich kolejkach.
– Testy na COVID-19 są w Polsce kierowane do bardzo wybiórczej grupy osób – komentuje prof. Jerzy Duszyński. – Są to osoby, które albo mają bardzo poważne symptomy choroby, albo osoby po kontakcie z zakażonymi. Z tego typu testowania nie wiemy o tym, jak przebiega epidemia w społeczeństwie.
Prof. Duszyński dodaje, że według szacunków liczba niewykrytych zakażeń może stanowić dziesięciokrotność liczb, które znamy z tak wybiórczego testowania. To sprawia, że nie mamy wiedzy, jaki skutek w ograniczaniu pandemii wynika z poszczególnych działań restrykcyjnych.
– Podobnie jak inne kraje powinniśmy co dwa tygodnie tworzyć obraz sytuacji epidemiologicznej – ocenia prof. Duszyński. – I korzystając z metod, którymi posługują się socjologowie, wytypować próbkę reprezentatywną społeczeństwa i na niej wykonywać regularne testy. Tylko wtedy nie będziemy oscylować pomiędzy surowymi ograniczeniami a prawie całkowitą liberalizacją i będziemy wiedzieć, czy możemy już np. otworzyć teatry lub siłownie.
Zgodnie z wytycznymi WHO odsetek pozytywnych wyników wśród wykonanych testów nie powinien wynosić więcej niż 5 proc. – w przeciwnym razie oznacza to, że testów jest za mało i nie ma kontroli nad epidemią. W skali Polski jest to ostatnio ok. 20 proc., a w niedzielę w woj. podkarpackim odsetek pozytywnych testów wyniósł… 93 proc.
– Jeśli chodzi o sprzęt niezbędny do wykonywania testów, mamy jeszcze rezerwy – mówi prof. Jerzy Duszyński. – Większym problemem jest cała logistyka tego procesu oraz braki w personelu. Pobierane próbki mają pewien okres trwałości. Jeśli zalegają gdzieś kilka dni – a zdarza się to, bo jesteśmy przy granicy wysycenia naszych możliwości – do niczego się nie nadają, mogą dać wynik fałszywie negatywny. Jeśli chodzi o personel, można go rozszerzyć: wystarczy poprosić o współpracę chociażby instytuty PAN. Ale jak dotąd sanepid nie zdecydował się na taki krok.
Leszczyński: Dlaczego tak wielu ludzi wierzy w koronabzdury?
czytaj także
Niezależnie od tego, czy uda się zwiększyć wydolność systemu testowania, bez bezwzględnej solidarności społecznej pracodawców nie uda się pokonać pandemii. Niestety rząd nie ułatwia sprawy, oferując skromną pomoc wyłącznie dla zamkniętych branż. I nie robiąc nic w sprawie systemowych problemów, które dręczą Polskę od lat – jak powszechność śmieciowych form zatrudnienia czy niewydolność systemu ochrony zdrowia. Dziś odbija nam się to śmiercionośną czkawką.
Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.