Jest trzecia w nocy z niedzieli na poniedziałek, 19 lutego, -6°C. Na drodze wjazdowej do Skaryszewa czeka, jak co roku, kolejka kilkudziesięciu samochodów transportowych. Pomiędzy nimi błyskają nerwowo światła latarek na czołach aktywistów i aktywistek wyrywkowo sprawdzających dokumenty kierowców i stan aut. Przyjechałem tu z Moniką, Zuzą i Piotrkiem. Nie znamy się, ale dzień wcześniej umówiliśmy się na wspólną wyprawę do Skaryszewa przez Facebooka.
Dymią rury wydechowe, parują oddechy, a raz na jakiś czas z ciężarówek wybucha siwy pióropusz. Słychać głośne rżenie, na które odpowiadają głuche, kompulsywne uderzenia z innych wozów. Latarki oświetlają stojące w głębi, potwornie spocone grzbiety koni. Śmierdzi strasznie tym potem i odchodami. Za dwie godziny policja otworzy blokady na rogatkach miasta i zwierzęta przewiezione zostaną na jeden z największych w Europie targ koni, czyli Wstępy Skaryszewskie. Tradycja targu sięga 400 lat, a niektórzy datują ją nawet na czasy Władysława Jagiełły.
Blokady to nowość mająca zapobiec chaosowi, który w poprzednich latach towarzyszył dojazdowi handlarzy do placu targowego. Dzięki nim aktywiści prozwierzęcy mogą lepiej przyjrzeć się ciężarówkom i przyczepom. Te z nich, które łamią przepisy o transporcie żywych zwierząt, są zawracane. Kierowcy próbują szczęścia na innych wjazdach, ale wolontariuszy jest bardzo dużo. Przekazują sobie wzajemnie informacje, a część z nich posiadająca uprawnienia inspektora zgłasza kolejne przypadki na policję. W mieście rozlokowane są radiowozy, które dosyć szybko reagują na każde wezwanie.
Zanim jednak przy kontrolowanym samochodzie zjawi się policja, handlarze nerwowo i często agresywnie dyskutują z aktywistami. Pada dużo wyzwisk, gróźb, jest przepychanie i krzyki prosto w twarz. Zbyt krewkich lub pijanych handlarzy często muszą powstrzymywać koledzy. Niektórzy przyjeżdżają z rodzinami – stoją obok i spokojnie poddają się kontroli, bo normy są w sumie bardzo pobłażliwe. Nawet osobowego busa da się przerobić na spełniający wymogi samochód do transportu zwierząt. Wystarczy otwór wentylacyjny i byle jaka rampa. Z prawnego punktu widzenia w porządku będą nawet ciężarówki, w których pięć koni stoi ściśniętych w poprzek naczepy, jeden obok drugiego, we własnych odchodach, z unieruchomioną na kilkanaście godzin, wygiętą szyją, a konie rozpaczliwie walczą, by nie przewracać się za każdym razem, gdy auto hamuje i rusza. Policja nie może również wiążąco ocenić warunków w naczepach, bo do tego potrzeba specjalisty. W ciągu pięciu godzin chodzenia pomiędzy samochodami nie widziałem ani jednego weterynarza.
Osoby, które przyjechały tu pierwszy raz, są zszokowane. Na punkcie kontrolnym weterani z fundacji Centaurus tłumaczą mi jednak, że to i tak nic w porównaniu z poprzednimi latami. W tym roku po raz pierwszy wprowadzono zakaz handlu końmi przeznaczonymi na rzeź (eksport do Włoch) i nie wpuszczono przewożących je TIR-ów. Po drodze do Skaryszewa zatrzymuje je inspekcja drogowa. Obrońcy zwierząt dogadali się z burmistrzem i służbami – cofnięto ponad 70 aut. Jest to jakiś sukces, poprzedzony niemal 10 latami trudnej walki przedstawicielek dużych fundacji takich jak wspomniany Centaurus oraz Tara czy Viva! Część osób mówi mi jednak, by pozbyć się złudzeń: w kolejce stoją płotki, a duże transakcje odbywają się w umówionych miejscach poza miastem.
Gdy pierwsze ciężarówki wjeżdżają na plac, otacza je około 50 mężczyzn. Część z nich to potencjalni kupcy, większość to gapie, a wszyscy niezdrowo podnieceni – machają rękami, rzucają wyzwiska w stronę wolontariuszek, ryczą ze śmiechu, zachowują się jak dzieci. Rozładunek to feralny moment. Rampy są byle jakie, strome i konie absolutnie nie chcą wychodzić w mrok, między wrzeszczący tłum. Trzeba je więc wypchnąć i wyciągać za liny i prowizoryczne kantary zrobione z wżynającego się w pysk sznura owiniętego wokoło szczęki. Konie kierowane są pod wiaty i przywiązywane do barierki. W ten sposób rozładowanych zostaje około 300 koni. To jakieś 500 mniej niż w roku ubiegłym.
Po rozładunku zwierzęta są ufne. Odruchowo wyciągają pyski w stronę podchodzących ludzi. Wolontariuszki głaszczą je po chrapach i uspokajają. Handlarze łapią, szarpią i oglądają uzębienie. Raz na jakiś czas ktoś życzy sobie zobaczyć, jak koń biega, więc właściciel ciąga go za kantar wzdłuż wiaty, co powoduje kolejną eksplozję podniecenia. Niektórzy biją zwierzę w zad, ktoś rzuca w nie śnieżką. Jeśli w pobliżu znajduje się ktoś z broniących koni fundacji, podnosi się krzyk. Wolontariuszki reagują stanowczo, głośno i emocjonalnie. Handlarz zaczyna słuchać dopiero, gdy mówi się do niego jego własnym językiem, więc nie ma miejsca na delikatność. Wolontariuszkę Monikę (na oko 1,60 m wzrostu) szybko otaczają dwa dwa razy więksi od niej handlarze. Najpierw jej ubliżają, ale dziewczyna szybko odpłaca im pięknym za nadobne i już po chwili zaczynają ją prosić, żeby tylko nie wzywała inspektora ani policji, bo grozi im zakaz wstępu na targowisko.
Chwilę później trafiam na Piotrka, z którym tu przyjechałem. Piotrek jest zawodowym graczem w polo. Od dziecka zajmuje się końmi. O Skaryszewie słyszał od lat i w końcu ma okazję sprawdzić, czy opowieści o okrucieństwie handlarzy to prawda. Podbiega do mnie i krzyczy: „Nienawidzę tych ludzi, nienawidzę tego kraju. Tak tu już będzie zawsze!”. Każe mi iść za sobą i pokazuje konie z ogonami oklejonymi na chama srebrną taśmą montażową. „Ten koń jest świeżo ogolony a nikt nie nałożył mu nawet derki! On umiera z zimna”. Piotrek ma dość i chce jak najszybciej stąd jechać.
Targ trwa dwa dni i jest tu jeszcze sporo do zrobienia. Działania na rzecz ochrony koni mają szeroki oddźwięk i angażują wiele osób o bardzo różnych poglądach i statusie społecznym. Siłą rzeczy towarzyszy temu sporo konfliktów. Już w w drodze do Skaryszewa dowiaduję się że rozmaite fundacje i indywidualni aktywiści mają bardzo różne pomysły na to, jak radzić sobie z handlem. Wypowiadają się o sobie nawzajem niepochlebnie, każdy ma swoje argumenty i zna się na dobru zwierzęcia lepiej od innych. Emocje są żywe, bo w grę wchodzą duże pieniądze, które zbierane są poprzez publiczne zbiórki i odpis 1% podatku. Z pieniędzy tych wykupywane są konie oraz utrzymywane stadniny-azyle i opłacani weterynarze. Ceny wahają się od 2 tysięcy złotych za kuce, 4–8 tysięcy za starsze wałachy i kobyły (konie niezdolne do rozrodu) do 16 tysięcy za zdrowe, młode osobniki. Które konie wykupywać? Przez fundację czy prywatnie? Czy w ogóle należy to robić? Na te tematy toczą się ostre spory, ale koniec końców udaje się wypracować działanie, które w ciągu ostatnich lat znacząco ucywilizowało doroczny targ.
Targom koni towarzyszy jarmark. Główną ulicę miasta zajęły w całości stragany. Jest tam mnóstwo ludzi ze Skaryszewa i okolicznych wsi, muzyka, zabawki, narzędzia, tradycyjne jedzenie. To święto całego regionu i nie wydaje mi się, że żywe konie są tu jeszcze do czegoś potrzebne. Najwidoczniej nie da się zmusić handlarzy do zainwestowania w przyzwoity sprzęt do przewozu i zapewnienie koniom godnych warunków, w efekcie zła sława będzie się jeszcze długo ciągnąć za spokojnym w gruncie rzeczy miasteczkiem, które wcale na to nie zasługuje. Można sobie spokojnie wyobrazić, że ostateczna rezygnacja z masowego handlu końmi, która jest celem aktywistów, wpłynie dobrze również na życie tutejszych mieszkańców.
Centrum Skaryszewa ma niską zabudowę charakterystyczną dla Polskich miasteczek, które przed wojną zamieszkiwały duże gminy żydowskie (w przypadku Skaryszewa Żydzi stanowili prze wojną 40–50% wszystkich mieszkańców). Gdy patrzę na te domy, przypomina mi się teza, którą usłyszałem parę lat temu z ust prof. Michała Bilewicza na spotkaniu wokół książki Jana Tomasza Grossa. Mówił wtedy, że przyzwolenie części Polaków na rozgrywający się na ich oczach Holokaust było możliwe również dzięki codzienności okrucieństwa wobec zwierząt hodowlanych. Pozbycie się z miasta handlarzy koni powinno w gruncie rzeczy przynieść mieszkańcom ulgę i poprawić ich wzajemne relacje.
***