Gdyby jedna lista powstała, PiS będzie bombardował konserwatywnych wyborców przekazem o radykalnej obyczajowej rewolucji, jaka czeka nas, gdy wygra lista z ludźmi Biedronia na pokładzie, a bardziej wolnorynkowych – memami pokazującymi męki przedsiębiorców, jakie wzięty przez Tuska na listy Zandberg już im szykuje, siedząc pod portretem Marksa.
Choć polska polityka lubi zwroty akcji i uczy jej uczestników i komentatorów, by pochopnie nie używali takich słów jak „nigdy” czy „na pewno”, to wszystko wskazuje na to, że pod koniec pierwszej dekady lutego pomysł jednej listy opozycji ostatecznie został uśmiercony, wystawiony na katafalku i złożony do grobu. I to zgodnie, przez w zasadzie wszystkie opozycyjne siły.
Polska 2050 i PSL ogłosili wspólne konsultacje programowe, które wyglądają jak początek procesu oswajania elektoratów obu partii z ideą ich startu z jednej wspólnej listy. Lewica zaczyna proces zbierania w jednej koalicji wszystkich lewicowych środowisk, od partii mających reprezentację w parlamentarnym klubie lewicy w Sejmie, przez mniejsze partie typu PPS czy Unia Pracy, po środowiska społeczne i aktywistyczne. Koalicja Obywatelska będzie startowała w tej sytuacji najprawdopodobniej sama, pewnie wzmocniona przez część znanych samorządowców.
O ile można sobie wyobrazić, że jeśli koalicja Polska 2050-PSL będzie radziła sobie beznadziejnie w sondażach, to dojdzie jeszcze do jakiegoś porozumienia z PO, o tyle na obecną chwilę opozycja wydaje się zdecydowana na start w trzech blokach. Czy opozycja zaprzepaściła więc właśnie swoją najlepszą szansę na pokonanie PiS?
Trzy listy wyborcze to najlepsze, co może przydarzyć się opozycji
czytaj także
Nie ma nad czym rozpaczać
Odpowiadając najkrócej na to pytanie: nic na to nie wskazuje. Nie ma dobrych powodów, by rozpaczać po jednej liście. Po pierwsze, to wcale nie był cudowny sposób na pokonanie PiS. Tak, znam argumenty z d’Hondta, z tego, że gdyby zsumować dziś deklarowane poparcie partii opozycyjnych, jej lista wygrałaby wybory i zapewniła sobie samodzielną większość w Sejmie, że d’Hondt promuje zwycięzców, a karze mniejsze komitety.
Problem w tym, że wybory to nie tylko matematyka, ale także, jeśli nie przede wszystkim, emocje. Argumenty z ordynacji nie uwzględniają dynamiki kampanii wyborczej i przyjmują obraz wyborcy opozycji, który wedle tego, co wiemy z dostępnych badań, jest po prostu nieprawdziwy.
Dziś deklarowane poparcie opozycji wcale się tak prosto nie sumuje na jednej liście. Tym bardziej że gdyby powstała, to PiS będzie bombardował jej bardziej konserwatywnych wyborców przekazem o radykalnej obyczajowej rewolucji, jaka czeka nas, gdy wygra lista z ludźmi Biedronia na pokładzie, a bardziej wolnorynkowych – memami pokazującymi męki przedsiębiorców, jakie wzięty przez Tuska na listy Zandberg już im szykuje, siedząc pod portretem Marksa. Ta metoda była już ćwiczona w wyborach europejskich w 2019 roku, ze sporym sukcesem. W przypadku trzech list opozycji wrogi PiS wyborca, który z różnych powodów zrazi się do jednej z nich, może zawsze zagłosować na inną.
Wyborcy mniejszych partii nie chcą trzeciej kadencji PiS, ale mogą też nie chcieć głosować na listę, na której dominującą pozycję będzie zajmowała PO. A nie oszukujmy się, jak byśmy nie prowadzili negocjacji zjednoczeniowych, to ze względu na różnice w poparciu partii Tuska i pozostałych sił demokratycznej opozycji każde zjednoczenie byłoby uznane za potwierdzenie hegemoni Platformy nad całym obozem demokratycznym. Są wyborcy, którzy nie będąc wcale symetrystami, chcą móc oddać głos na jakąś inną opcję niż dwie dominujące od 15 lat partie. Widać to zresztą w sondażach po tym, że przy jednej liście opozycji rośnie poparcie skrajnie prawicowej Konfederacji, jako jedynej opcji „antysystemowej”.
Warto pamiętać też, że mimo skrajnej polaryzacji nie dla wszystkich wyborców w najbliższych wyborach podstawowe pytanie będzie brzmiało „trzecia kadencja PiS lub odsunięcie PiS od władzy”. Są całe grupy, które dokonają wyboru na podstawie odmiennych kryteriów. Idąc na jednej liście i przedstawiając wybory wyłącznie jako krucjatę przeciw PiS, opozycyjne partie utrudniają sobie sięgnięcie po ich głosy. Podsumowując: także idąc w trzech blokach, opozycja ma dziś realną szansę na zwycięstwo, być może nawet lepsze niż idąc na jednej.
Po drugie, nie ma co rozpaczać, bo opozycja, która po miesiącach zastanawiania się nad tym, na ilu listach ma startować w wyborach, przez następne kilka miesięcy będzie zajmowała się narzekaniem i skargami na to, czemu na jednej liście pójść się nie udało, tudzież szukaniem winnych tego stanu rzeczy, zirytuje nawet swoich najwierniejszych wyborców, a część niezdecydowanych przekona, że to wszystko nie ma sensu i lepiej zostać w domu. Im szybciej wszyscy na opozycji powiedzą sobie: podjęliśmy decyzję w sprawie list, to już zamknięty rozdział, zostawmy to za sobą, porozmawiajmy o tym, co po wyborach, tym lepiej dla opozycyjnej kampanii.
Tak! dla Polski: najważniejsza bitwa wyborcza rozegra się na polu samorządu
czytaj także
Jak wyrazić nieantagonistyczne różnice?
Od sporu „jak się sensownie podzielić” opozycja musi przejść do kolejnego zadania: jak przekonać wyborców, że taki, a nie inny podział ma sens i że opozycja, która wejdzie do Sejmu z trzech list, będzie zdolna do stworzenia efektywnych, stabilnych rządów. Inaczej mówiąc, opozycja musi teraz z jednej strony pokazać, że się różni, a przez to dociera do wyborców o różnej wrażliwości i interesach, a z drugiej – jest w stanie pogodzić te różnice, wspólnie tworząc rząd.
Opozycja przypomina dziś trochę trójkę znajomych, którzy mają różną historię, niekoniecznie są najlepszymi przyjaciółmi, wielokrotnie spierali się w przeszłości i ciągle spierają, ale teraz chcą wspólnie zorganizować proszony obiad. Jeden z nich chce, by w jego trakcie podano jak najwięcej dań mięsnych. Drugi domaga się, by było więcej ryb. Trzeci warzyw. W dodatku jeden z nich pokrywa trzy czwarte budżetu imprezy, a dwaj pozostali resztę. Mimo tych różnic mogą przy odrobinie dobrej woli ułożyć wielodaniową kompozycję, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie. Wyborcy opozycyjnych komitetów, goście na tym obiedzie, zadecydują przy urnach wyborczych, czy ostatecznie menu przechylone będzie bardziej w kierunku warzywnym, mięsnym, czy rybnym.
Z kolei PiS jest w tej metaforze kimś, z kim nikt do jednego stolika zasiadać nie chce, kto podaje do stołu rzeczy absolutnie nienadające się do jedzenia i picia. A Konfederacja jest pod tym względem jeszcze gorsza.
Inaczej mówiąc, różnice między opozycją a PiS i Konfederacją mają dziś charakter antagonistyczny, a te pomiędzy partiami paktu senackiego chwilowo mieć takiego nie powinny. Opozycja musi nauczyć się różnić bez konfliktu. Konkurować o wyborcę nie wzajemnymi atakami, ale jakością pozytywnych propozycji.
Nie znaczy to, że partia Razem ma przestać zgłaszać propracownicze postulaty, a PO zacząć mówić językiem Agnieszki Dziemianowicz-Bąk. Nawet obecna specyficzna sytuacja wyborcza nie zmienia tego, że z punktu widzenia Lewicy nie do zaakceptowania są na przykład propozycje dobrowolnego ZUS-u dla przedsiębiorców, zgłaszane przez PSL, podobnie jak dla ludowców propozycje lewicy w sprawie aborcji. Tylko nie każda największa w danym momencie różnica musi się od razu stawać frontem politycznego antagonizmu. Dziś prawdziwy antagonizm – a nie tylko różnica – jest między opozycją demokratyczną a PiS.
Niestety, dopóki na polskiej scenie politycznej dominować będzie radykalnie prawicowa, populistyczna partia z silnym autorytarnym komponentem, wszelkie inne antagonizmy, które mogłyby zdefiniować pole polityczne w Polsce, będą spychane na dalszy plan. By wyrwać polską politykę z nieszczęsnego podziału PO-PiS, partia Kaczyńskiego musi przynajmniej stracić władzę i zacząć wyraźnie słabnąć. Dopiero gdy rozerwie się duszący polską demokrację, zapleciony przez Kaczyńskiego węzeł – łączący elektorat socjalny z radykalną prawicą, zrozumiałe roszczenia obszarów niemetropolitalnych z antyliberalną reakcją kulturową, wsparcie dla rodzin i seniorów z destrukcją państwa prawa – polska demokracja będzie mogła odetchnąć i sensowniej określić osie dzielących ją sporów.
Przekaz o fałszerstwie podkopuje demokrację. Nitras nie pomoże, ale Duda mógłby
czytaj także
Gotowość do rządzenia
Jednocześnie w perspektywie następnych wyborów, odbywających się w trudnym roku, z wojną tuż za naszą granicą, ciągle dającą się we znaki drożyzną i możliwym spowolnieniem gospodarczym, Polacy, zwłaszcza większość na co dzień równie niezainteresowana sporami PiS z PO, co „libków” z „lewakami”, chcą po prostu sprawnego, skutecznego rządu.
I opozycja musi umieć zademonstrować, że taki rząd zdoła stworzyć. Że negocjacje koalicyjne nie potrwają do lutego 2024 roku. Że ma pomysł na to, jakie powinny być pierwsze, podstawowe działania takiego gabinetu.
Idealnie byłoby, gdyby każdy komitet przygotował w trakcie kampanii jeden konkretny pomysł, a pozostałe zgodziły się, że znajdzie się on w programie opozycyjnego rządu.
Jak się ostatecznie stanie? Spodziewam się, że antagonizmy między siłami opozycyjnymi będą silniejsze, niż nakazywałyby to ich wspólne polityczne interesy. Zwłaszcza gdyby PiS zaczął sondażowo słabnąć przed wyborami. Nie jestem też pewien, czy jeśli np. KO i wspólna lista ludowców i Hołowni zdobędą choćby niewielką większość, to nie będą wolały rządzić bez Lewicy. Albo czy przyszły parlamentarny klub Lewicy nie rozpadnie się wokół kwestii udziału w rządzie zdominowanym przez PO. Koalicja trzech różnych komitetów, zwłaszcza zmęczona obstrukcją ze strony prezydenta Dudy, łatwo może pogrążyć się w wewnętrznych konfliktach i nie przetrwać kadencji.
Miesiąc miodowy rządu obecnej opozycji, jeśli w ogóle będzie, to będzie krótki, potem będzie tylko trud i znój. Ale jak trudna nie będzie próba wspólnych rządów, alternatywa w postaci trzeciej kadencji rządów PiS jest nieporównanie gorsza.