Kraj

Przyjeżdża uchodźca do Polski i jednak da się

Agresywne tłumy ryczące o kotletach i Mahometach, samowolka Straży Granicznej, politycy, którzy mówią, że Arabowie przynoszą bakterie? Czy to cała prawda? Uchodźców wita też inna Polska.

Tak zwany kryzys migracyjny sprawił, że słowo uchodźca kojarzy się w Polsce głównie z siedmioma tysiącami osób, które miały zostać relokowane do nas z Grecji i Włoch „z rozkazu Brukseli”. O te fantomowe siedem tysięcy – które do Polski zapewne nie trafi – codziennie szitstormują zwolennicy i przeciwnicy ich przyjmowania. Tymczasem uchodźcy – ci mniej medialni, bo głównie z krajów byłego ZSRR – żyją sobie wśród nas. Jeśli o nich słyszymy, to głównie w kontekście ksenofobicznych ataków, nadużyć Straży Granicznej czy niesprawiedliwych decyzji Urzędu ds. Cudzoziemców.

Każdego dnia tysiące aktywistów, pracowniczek NGO, pracowników socjalnych, urzędniczek i samorządowców ciężko pracują (nierzadko na zasadzie wolontariatu), by życie tych uchodźców w Polsce stało się – w miarę skromnych możliwości – stabilne. Działają nie przeciwko (a przynajmniej nie tylko), lecz pomimo ksenofobicznej propagandy sączonej z ust polityków partii rządzącej, terespolskiego bezprawia czy powtarzanych zapowiedzi zaostrzenia przez MSW polityki migracyjnej. Odnoszą w tym małe i duże sukcesy. Ale o tym słyszymy najrzadziej.

#Terespol, czyli reżim z tektury

Gdańsk, czyli bastion S

Tymczasem pod koniec września w Gdańsku było tak: wielokulturowa kuchnia, warsztaty (m.in. japońskie origami i ukraiński biały śpiew), a przy tym kampania informacyjna o migracjach wspierana przez „ambasadorów” projektu, wśród których znaleźli się m.in. syryjski księgowy, nigeryjska architektka czy hinduski biznesmen – nowi mieszkańcy miasta. Wszystko z inicjatywy Ratusza. Brzmi jak Stadtfest na Kreuzbergu?

W piątek 22 września ruszyła akcja Łączy nas Gdańsk. Na stronie Urzędu Miasta czytamy, że to „kampania społeczna, w której Gdańsk pokazany jest jako miejsce, gdzie mieszkają ludzie, różniący się poglądami, miejscem pochodzenia, językiem, kulturą, orientacją seksualną, kolorem skóry czy religią. Niezależnie czy do naszego miasta przyjechali z południa Polski czy z Azji, to wybrali je na swoje miejsce do życia”.

Łączy nas Gdańsk to akcja powiązana z tzw. Modelem Integracji Imigrantów wypracowanym, a obecnie wdrażanym przez interdyscyplinarny zespół powołany przez prezydenta Pawła Adamowicza. W jego powstanie zaangażowało się 80 (!) instytucji publicznych i organizacji pozarządowych oraz sami imigranci. To pierwszy w Polsce program na taką skalę, który poszukuje dla problemów imigrantów rozwiązań systemowych.

– W projektowaniu modelu najważniejsza była dla nas diagnoza lokalna. Nie chcieliśmy kopiować jeden do jednego zachodnich wzorców, staraliśmy się rozpoznać potrzeby naszych gdańskich imigrantów – mówi Patrycja Medowska z Europejskiego Centrum Solidarności, która w zespole ds. MII odpowiedzialna jest za kulturę.

W tym pomóc ma powołana przy prezydencie Gdańska Rada Imigrantów i Imigrantek. Obok integracji przez kulturę Gdańsk przewiduje działania w zakresie edukacji, pracy, społeczności lokalnych, przemocy i dyskryminacji, pomocy społecznej, zdrowia i mieszkalnictwa. Program adresowany jest przede wszystkim do imigrantów zarobkowych, których w mieście jest około 20 tysięcy. Ale i do kilkudziesięciu gdańskich rodzin uchodźczych.

Urzędujący już 19 lat prezydent Adamowicz nie był wcześniej ulubieńcem obrońców praw człowieka. W ostatnich latach do ogólnopolskich mediów docierały informacje o zniszczeniu romskiego osiedla pod deweloperkę czy niewolniczej pracy północnych Koreańczyków w Stoczni Gdańskiej. W kwestii wsparcia dla gdańskich imigrantów wydaje się jednak jednoznaczny i konsekwentny, co wyróżnia go wśród polityków związanych z Platformą Obywatelską.

– Gdańsk jest atrakcyjnym miastem, oferuje wysoki poziom życia, więc przyciąga przybyszy z zewnątrz. – opowiadał mi pod koniec maja. – Traktujemy to jako ogromną szansę i chcemy pomóc im w integracji, której nie należy mylić z asymilacją. Model Integracji Imigrantów powstał po pierwsze po to, by budzić wrażliwość, otwartość Gdańszczan. Drugi nurt to działania praktyczne: wsparcie najróżniejszych instytucji, z którymi stykają się imigranci, koordynacja ich działań.

Wdrażanie programu ma zakończyć się do 2023 roku. W prace zaangażowane jest m.in. Centrum Wsparcia Imigrantów i Imigrantek, którego działanie, jak wielu innych migranckich NGO-sów w Polsce, utrudnia zamrożenie przez MSWiA środków z Europejskiego Funduszu Azylu, Migracji i Integracji. Mimo to Centrum działa na pełnych obrotach, również dzięki wsparciu miasta: udziela porad prawnych, doradza zawodowo, organizuje kursy polskiego.

W ich przytulnym, zatłoczonym biurze spotykam Magomeda, pszczelarza z Czeczenii. Jego problemy zaczęły się, kiedy wyjechał ze swoim miodem na handel do Turcji. Kiedy wrócił, policja zaczęła go szantażować: pieniądze albo oskarżenie o działalność terrorystyczną. Dłuższy pobyt Czeczena w Turcji to dla reżimu Kadyrowa wystarczający dowód – do Syrii wszak niedaleko. A droga kaukaskich bojowników do Państwa Islamskiego prowadzi właśnie tamtędy.

– Musieliśmy z rodziną uciekać. Do Polski trafiliśmy przez Brześć, to był koniec 2015 roku – opowiada Magomed. – Na przyjazd do Gdańska namówił mnie znajomy Czeczen. Na początku ciężko było mi się przyzwyczaić do tak ogromnego miasta, bo pochodzę z niewielkiej wioski, całe życie spędziłem na gospodarstwie. Ale udało mi się z pomocą Polaków – tu Magomed prezentuje książeczkę związku pszczelarskiego – postawić pod miastem ule i założyć działalność. Dziewczyny z Centrum znalazły mi też szkołę [technikum rolnicze], żebym mógł zdobyć polskie dokumenty.

11 powodów, dla których powinniśmy przyjąć więcej uchodźców

Magomed czeka na wyniki odwołania – jego pierwszy wniosek o objęcie ochroną międzynarodową został odrzucony. W nieco lepszej sytuacji znajdują się państwo Poghosjan z Armenii i Agajew z Czeczenii, którzy otrzymali w Polsce pobyt tolerowany. Do Gdańska przenieśli się w ramach minirelokacji zorganizowanej przez CWII dla mieszkańców ośrodka dla uchodźców w Grupie pod Grudziądzem.

– Udało nam się przenieść trzy rodziny z Grupy do Gdańska, gdzie dużo łatwiej znaleźć im pracę i rozpocząć nowe życie – opowiada Klaudia Iwicka z CWII. – W wakacje zeszłego roku pomogliśmy im w poszukiwaniu mieszkania na wynajem, poszukiwaniu pracy, wsparliśmy ich wyprawkami szkolnymi dla dzieci. Dla każdej z rodzin był to krok w stronę bardziej stabilnego życia.

Niestety status trzeciej rodziny relokowanej z Grupy, państwa Szmatow, wciąż stoi pod znakiem zapytania.

– Uciekliśmy z Krymu, kiedy tylko pojawiły się tam „zielone ludziki”, krymscy separatyści – opowiada Grigorij, ojciec rodziny, drobny przedsiębiorca z Sewastopola. – Początkowo wyjechaliśmy do Lwowa, nie myśleliśmy o innych krajach, bo nigdy wcześniej nie byliśmy za granicą. Ale niechęć do uchodźców ze Wschodu okazała się ogromna, ani ja, ani żona nie byliśmy w stanie znaleźć pracy. Wszystko, co mieliśmy, zostało na Krymie, oszczędności szybko się skończyły.

Dlatego państwo Szmatow zdecydowali się na wyjazd do Polski i złożenie wniosku o ochronę międzynarodową. Grigorij znalazł pracę jako kierowca, Jana – w kawiarnianej kuchni. Dwójka chłopców, Anatol i Grigorij, poszła do szkoły, starszy Tola dostał się właśnie do dobrego gdańskiego liceum na mat-inf. Młodszy z chłopców przeszedł w Polsce skomplikowaną operację szczęki, czeka go długa rehabilitacja.

– Nie chcemy zostać w Polsce dla zasiłków, poszliśmy do pracy, kiedy tylko otrzymaliśmy taką możliwość. – zapewnia Grigorij. – Jedyne, czego potrzebujemy, to pozwolenie na pobyt. Nie stać nas na to, żeby wrócić na Ukrainę i rozpoczynać wszystko od początku, co byłoby z pracą, mieszkaniem, ze szkołą dla chłopaków?

„Gdańscy” uchodźcy nie doświadczyli żadnych problemów ze strony Polaków, a przynajmniej nie mówili o tym, gdy o to pytałam. Pani Agajew śmiała się tylko, że na początku czuła się skrępowana faktem, że jej nowi sąsiedzi ograniczają się do „dzień dobry”, bo w Czeczenii wygląda to zupełnie inaczej.

– Być może w Gdańsku jest trochę łatwiej niż w innych miastach – komentuje Piotr Olech, wicedyrektor Wydziału Rozwoju Społecznego gdańskiego Ratusza. – Nasz uniwersytet zrobił ostatnio badania, z których wynika, że tylko 12,2% mieszkańców Gdańska ocenia obecność cudzoziemców w mieście negatywnie.

Pewnie dlatego w środowisku osób zajmujących się tematyką migracji pojawiają się głosy krytyczne wobec intencji stojących za proimigrancką postawą prezydenta Adamowicza: że to stosunkowo łatwy w Gdańsku plon polityczny zebrany wśród przeciwników PiS-u. Ale nawet jeśli to miałby być wyłącznie polityczny PR – co z tego?

– Gdańsk zawsze był miastem wielokulturowym, a od 1945 jest po prostu miastem migrantów – przypomina Basil Kerski z Europejskiego Centrum Solidarności, który sam ma za sobą uchodźczą przeszłość. – Bez tej postawy miasta, bez działań, które zostały podjęte, wstydziłbym się przed wieloma gości z zagranicy. Wszyscy nas pytają: co się stało z Polakami? Przecież zawsze byliście solidarni, nie tylko żądaliście, ale i dawaliście innym solidarność. Dlaczego dzisiaj tak poniżacie innych ludzi?

Grupa, czyli gdzieś w Polsce

Ośrodek dla uchodźców w Grupie pod Grudziądzem wyróżnia się spośród innych w Polsce tym, że nie jest ukryty w lesie. Lokalizacja może nie jest idealna – budynek z dwóch stron graniczy z poligonem wojskowym (sic!), a sama Grupa to niewielka, bo licząca kilka tysięcy mieszkańców osada. No ale lepsze to, niż godzina pieszo do sklepu, bo i tak bywa w innych ośrodkach.

Uchodźcy w Polsce: Zapraszamy państwa… do lasu

Budynek ośrodka przypomina internat, którym zresztą kiedyś był (mieszkali w nim żołnierze). Przed wejściem – plac zabaw i boisko do siatkówki. W drzwiach stoi ochroniarz i śmieszkuje sobie z grupą dzieci, które ociągają się przed odrabianiem lekcji, więc ochroniarz zagania je do świetlicy. Świetlica jest kolorowa, przystrojona brystolem i bibułą: na ścianach wiszą symbole narodowe Polski, Ukrainy, Gruzji i Czeczenii czy zdjęcia z dni otwartych ośrodka.

Do pokojów (z łazienką, co również Grupę wyróżnia) prowadzą długie, pociągnięte farbą olejną korytarze. Niektóre drzwi podpisano laminowanym wydrukiem: „sala modlitw”, „świetlica”, „stołówka”, po polsku i po rosyjsku. Pokoje są wyremontowane i schludne – ośrodek w Grupie jest stosunkowo nowy, powstał w 2008 roku. Jest jeszcze salka, w której odbywają się lekcje polskiego dla dorosłych i warsztaty rękodzielnicze. W powietrzu unosi się zapach środków czystości.

W skrócie: nie dzieje się krzywda, dzieje się Polska. Polska codzienność. Nie ma na co narzekać.

Pokój w ośrodku przysługuje osobom, które oczekują na decyzję azylową. Alternatywą jest niewielkie wsparcie finansowe, które z trudem jednak starcza na wynajem mieszkania. Podczas procedury uchodźczej nie można pracować, chyba że ta przedłuża się – wtedy można ubiegać się o pozwolenie na pracę. Ale w Grupie i tak ciężko ją znaleźć, co najwyżej w sezonie, kiedy ktoś potrzebuje pomocy w polu. Do Grudziądza jest zaledwie 10 kilometrów, ale tam z kolei pracy trzeba szukać pod bardzo skromny rozkład jazdy autobusów.

Mimo to niektórzy decydują się zostać w Grupie nawet po otrzymaniu statusu. Tak jak Roman, gruziński Kurd, który wraz z żoną i dwójką dzieci z ośrodka przeniósł się do bloku nieopodal.

– Myśleliśmy o tym, żeby przenieść się do miasta, może do Bydgoszczy czy Gdańska – opowiada. – Pewnie łatwiej byłoby z pracą, bo tutaj wszędzie trzeba dojeżdżać, choć akurat teraz dostałem pracę niedaleko, w odlewni, i jestem zadowolony. Ale dzieci nie chciały słyszeć o tym, żeby zostawić swoje szkoły, mają tu już przyjaciół. Córka chodzi do podstawówki w Grupie, w zeszłym roku miała świadectwo z paskiem, mówi po polsku lepiej niż po rosyjsku. Syn z kolei – do gimnazjum w Michałowie. Chodzi tam też na judo i ani myśli wyjeżdżać. No to zostaliśmy.

Historia ucieczki Romana przypomina podręcznik najnowszej historii Europy Wschodniej. Urodził się w Tbilisi, ale jako dziecko wyjechał z rodziną do rosyjskiego Krasnodaru. Tam też zaprosił swoją żonę, również gruzińską Kurdyjkę. Kłopoty zaczęły się, kiedy Gruzja odebrała mu w 2008 roku – podczas wojny w Osetii – obywatelstwo za dezercję z wojska. Walczyć – jak twierdzi – nie pozwoliła mu jezydzka religia.

W Rosji wciąż miał tymczasowe pozwolenie na pobyt, ale w 2014 roku go nie przedłużono z powodu „wystąpienia przeciwko konstytucji Federacji Rosyjskiej”. Szczegóły sprawy zostały utajnione, ale można się domyślać, że Rosja pozbyła się niewygodnego bezpaństwowca pod pozorem „działań antyterrorystycznych” przed igrzyskami w Soczi. Takich historii było wtedy na pęczki.

– Dostałem nakaz deportacji – opowiada Roman. – To, że nie mam dokąd jechać, nikogo nie interesowało. W końcu trafiliśmy do Brześcia, a stamtąd – do Polski. Moja sprawa trafiła do Strasburga, ale nie sądzę, żeby Rosja przejęła się wyrokiem sądu. Dlatego cieszę się, że Polska pozwoliła nam tutaj założyć dom.

Na pytanie o stosunek Polaków do obcych o ciemniejszym kolorze skóry wybucha śmiechem.

– Co ktoś ze mną rozmawia, to pyta, czy nas Polacy biją. Nie doświadczyłem tu niczego złego – ani od sąsiadów, ani jeszcze wcześniej od pracowników ośrodka. Pewnie, że zdarzają się konflikty, krzywe spojrzenia, ale to jak wszędzie. A nauczyciele w szkołach są dla dzieci po prostu wspaniali. Najtrudniejsze było załatwianie papierów, ale pomógł mi w tym polski prawnik. I język polski.

– Udzielamy w ośrodku w Grupie pomocy prawnej i psychologicznej, organizujemy różne projekty integracyjne z pomocą Urzędu ds. Cudzoziemców – mówi Przemysław Wyciechowski z toruńskiej fundacji Emic. – Problem w tym, że jesteśmy właściwie jedyną organizacją działającą na rzecz migrantów w regionie. Ciężko też tu ściągnąć wolontariuszy – to jednak kawałek od Torunia.

Kłopotem jest też nauka polskiego. Chodzi o dorosłych, bo dzieci i tak szybko łapią w szkole. W ośrodkach organizowane są bezpłatne kursy, ale ich niska intensywność i jakość nie wystarczają nawet najpilniejszym.

Mieszkańcy ośrodka w Grupie to głównie Czeczeni, ale w ostatnich latach trafia tu również sporo Ukraińców. Ich historie są do siebie podobne: ucieczka z Donbasu czy Krymu, potem strach, co będzie dalej, próba uzyskania w Polsce azylu. O możliwości uzyskania wizy pracowniczej mało kto wiedział – dla mieszkańców Krymu nie jest to zresztą takie łatwe. A nie da się przejść z procedury uchodźczej na „zwykłą” migracyjną.

Europa z second handu: Ukraińcy w Polsce

– Nie mamy pieniędzy, żeby wrócić na Ukrainę i rozpocząć wszystkie procedury od nowa – mówi Wiktoria z Doniecka. – Musielibyśmy sobie wyrobić paszporty, zapłacić agencji za dokumenty [chodzi zapewne o „oświadczenie pracodawcy”, na podstawie którego wyrabia się wizę roboczą] i przeżyć gdzieś kilka miesięcy.

Wiktoria mieszkała z rodziną tuż koło słynnego donieckiego lotniska, z którego dzisiaj zostały zgliszcza, podobnie jak z ich chruszczowki. Wszyscy znajomi i krewni Wiktorii mieszkają lub mieszkali na Donbasie – nie było do kogo uciekać.

Szansa, że drugie już odwołanie Wiktorii zostanie pozytywnie rozpatrzone, jest niewielka, choć wydaje się, że Urząd ds. Cudzoziemców ostatnio zmiękł w stosunku do Ukraińców. W 2017 roku – licząc do 19 września – różne formy ochrony międzynarodowej otrzymało aż 225 osób (albo rodzin, jeśli aplikowali wspólnie). „Aż”, bo w poprzednich latach pozytywnie rozpatrzone wnioski policzyć można było na palcach. Wciąż nie jest to milion, którym chwali się polski rząd, ale warto tę zmianę odnotować.

– Dzieci chodzą do szkoły już dwa lata, coraz gorzej idzie im pisanie cyrylicą – mówi Wiktoria. – Świetnie się tu odnalazły.

Podobnie jak wielu innych moich rozmówców, Wiktoria rozpromienia się na pytanie o dyrektora szkoły – „Nauczyciel z powołania!”.

– Zamiast narzekać, po prostu działamy tak, żeby dla dzieci było najlepiej – mówi dyrektor Piotr Kowalski, młody anglista. – Niektóre przepisy polskiego prawa nie uwzględniają sytuacji szkół takich jak nasza. Na przykład, jeśli trzynastolatek pojawi się w Polsce wiosną i zakwalifikowany zostaje do szóstej klasy, dwa tygodnie od przyjazdu musi pisać test szóstoklasisty i nie można go z niego zwolnić.

Oddajemy głos uchodźcom: 50 euro za 38 lat pracy

Dyrektor stara się jednak robić, co może: w zeszłym roku zatrudnił na przykład uchodźczynię z Kirgistanu jako asystentkę międzykulturową, w szkole udało się też zorganizować oddział przygotowawczy. Albo szkolne festyny wielokulturowe – tym ważniejsze, że szkoła w Grupie to właściwie jedyne miejsce spotkań dla lokalnej społeczności (biblioteki czy domu kultury we wsi brak).

– Dla mnie to bardzo ważne, żeby żadne dziecko nie czuło się wykluczone ze społeczności szkolnej – opowiada Kowalski. – Między naszymi uczniami istnieją różnice kulturowe, ale wszystko można rozwiązać rozmową, próbą wzajemnego zrozumienia. Mieliśmy taką historię: przyszedł do nas jeden z ojców i pokazał nam na smartfonie sury z Koranu po rosyjsku. Miało z nich wynikać, że muzułmańskie dzieci nie powinny słuchać muzyki. Pojechaliśmy więc spotkanie z imamem z Gdańska, który wyjaśnił, że to nadinterpretacja, tak samo jest przecież z Biblią, i że piosenka nie zaszkodzi.

Zapytany o stosunek mieszkańców do uchodźców opowiada, że kiedy ośrodek powstawał, wśród mieszkańców odbyło się głosowanie i zaledwie kilka osób było przeciw.

– Dziś pewnie byłoby inaczej – sądzę, że to wina mediów. Przez te lata z pewnością zdarzały się drobne konflikty, ale nie powiedziałbym, że przerodziło się to we wrogość. Z moich doświadczeń wynika, że mieszkańcy traktują uchodźców z ośrodka jako „naszych”. Myślę, że mała bariera językowa może odgrywać tu sporą rolę.

Intuicje dyrektora potwierdzają badania integracji uchodźców przeprowadzone przez Uniwersytet Mikołaja Kopernika. Autorzy porównali w nich trzy gminy: Grupę, Podkowę Leśną (podwarszawską sypialnię, w której ośrodek znajduje się na uboczu) i Słupsk (w którym ośrodka nie ma wcale). Jak można się domyślać, najgorsze zdanie o uchodźcach mieli mieszkańcy Słupska. Najciekawsza jest jednak różnica między Grupą a Podkową Leśną.

W Grupie stosunek do istnienia ośrodka jest raczej neutralny, a stosunek pozytywny (24%) i negatywny (26%) się równoważą. W Podkowie Leśnej pozytywne reakcje ponad dwukrotnie przeważają nad negatywnymi (41% do 17%). Przy tym jednak znacząca większość mieszkańców Grupy deklaruje częsty kontakt z cudzoziemcami (90%), wymienia wydarzenia, na których uczestniczyła wspólnie z nimi (78%) i postrzega ich jako członków swojej społeczności (74%). W – co warto zaznaczyć, dużo bogatszej – Podkowie Leśnej wszystkie te wykresy wyglądają niemal odwrotnie.

Podkowa jest więc refugees welcome, ale nie podejmuje interakcji i de facto wyklucza uchodźców ze społeczności – autorzy badania nazywają to „autokreacją w duchu tolerancji i otwartości”. Grupa – w której uchodźcy obecni są na co dzień – nie wyraża szczególnego entuzjazmu, częściej ponarzeka, ale raczej jak na sąsiada, który już mocno spowszedniał.

Badania wskazują również na dobry stosunek samych uchodźców do Polaków. Na pytanie „czy możliwe jest zaprzyjaźnienie się z Polakiem” żaden z ankietowanych nie odpowiedział negatywnie. Również stosunek Polaków do obcokrajowców oceniony został w miarę pozytywnie. Trudno jednak powiedzieć, na ile odpowiedzi osób w niestabilnej bądź co bądź sytuacji – oczekujących na decyzję azylową – były szczere. Raport tego nie komentuje.

– Jeśli chodzi o muzułmanów, to najczęściej dziwią się, dlaczego Polakom tak bardzo przeszkadza chusta na głowie, dlaczego jako chrześcijanie zamykamy się na innych albo dlaczego, żeby się z kimś zaprzyjaźnić, trzeba się z nim napić – opowiada Lidia Chylewska-Barakat, toruńska psycholożka związana z fundacją Emic.

Wyniki badań mam okazję potwierdzić, kiedy tylko wychodzę od dyrektora. Na ulicy mijają się dwie osoby: łysy chłopak w koszulce z białym orłem i trzynastoletnia może dziewczynka w hidżabie. Chłopak podnosi głowę i patrzy w jej stronę, a ja zamieram, pomna rozmnażających się w statystykach przestępstw z nienawiści.

– No cześć – rzuca w kierunku dziewczynki, a ta do niego macha.

Koleżanka siostry ze szkoły? Być może, nie wiem. Z lewackimi mediami chłopak rozmawiać nie chciał.

Polska, czyli da się

Polskie prawo migracyjne jest nieprzejrzyste, decyzje – często nieprzewidywalne, a Terespol będzie dalej Terespolem. Kuleją państwowe programy integracji: możliwość bezpłatnej nauki języka ograniczona jest do minimum, ciężko też o pomoc w poruszaniu się po gąszczu biurokracji. Ośrodki dla cudzoziemców oczekujących na status położone są z dala od większych miast, a w przypadku pozytywnej decyzji uchodźcy zaczynają od zera – nie przysługują im w tym przywileje większe niż obywatelom Polski.

Polska od lat 90. znajduje się na trasie migracji z krajów byłego ZSRR. W mniej masowym wymiarze trafiają tu też uciekinierzy z całego świata. Część traktuje Polskę jako kraj tranzytowy lub wyjeżdża, rozżalona wizją swojej niepewnej przyszłości, część jednak zostaje. Ciężko liczyć na rozwój programów integracyjnych czy systemowe rozwiązania problemów na poziomie państwa – wola polityczna w tym temacie nie istnieje. Dlatego tak ważne są działania oddolne – od nieformalnych inicjatyw po politykę samorządową.

Żeby wesprzeć uchodźców, nie trzeba jechać aż do Grecji kolorowym volkswagenem Transporterem wypchanym ciuchami. Tysiące Polaków i Polek robi to na miejscu – i nie tylko w Warszawie.

*

Ogromne podziękowania dla Anny Fedas z Europejskiego Centrum Solidarności, Anny Kwaśnik z Centrum Wsparcia Imigrantów i Imigrantek oraz Przemysława Wyciechowskiego z fundacji Emic.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kaja Puto
Kaja Puto
Reportażystka, felietonistka
Dziennikarka i redaktorka zajmująca się tematyką Europy Wschodniej, migracji i nacjonalizmu. Współpracuje z mediami polskimi i zagranicznymi jako freelancerka. Związana z Krytyką Polityczną, stowarzyszeniem reporterów Rekolektyw i stowarzyszeniem n-ost – The Network for Reporting on Eastern Europe. Absolwentka MISH UJ, studiowała też w Berlinie i Tbilisi. W latach 2015-2018 wiceprezeska wydawnictwa Ha!art.
Zamknij