Od końca lat 90. liczba doktorantów w krajach OECD zwiększyła się o czterdzieści procent i nadal rośnie. Spora część świeżo mianowanych doktorów nigdy nie zdoła wykorzystać swoich umiejętności.
W ciągu ostatnich dwudziestu lat polskie szkolnictwo wyższe przeszło gwałtowny proces umasowienia, który zmienił zarówno sposób funkcjonowania, strukturę uczelni, jak i status osób mogących się szczycić trzema literkami przed nazwiskiem. Obecnie ponad połowa maturzystów decyduje się kształcić dalej, a łączna liczba studentów w całym kraju przekroczyła dwa miliony. W odpowiedzi na rosnące zapotrzebowanie społeczne powstało koło trzystu prywatnych szkół, z których duża część nie gwarantuje odpowiedniego poziomu nauczania. Dyplom magisterski nie daje już awansu społecznego ani żadnej wielkiej przewagi na rynku pracy. Proces umasowienia studiów wyższych, uznawany za polski fenomen i jeden z większych sukcesów transformacji, jest w gruncie rzeczy wynikiem przemian zachodzących na całym świecie. Umasowienie szkolnictwa wyższego rozpoczęło się w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej po II wojnie światowej, a rozwinęło w pełni w połowie lat 60. Do nas zmiany struktury akademickiej dotarły z dużym opóźnieniem jako jedna z konsekwencji transformacji ustrojowej. Mało kto jednak dostrzega, że podobny problem zaczyna dotyczyć kolejnego szczebla edukacji, czyli studiów doktoranckich.
Światowa nadprodukcja dyplomów
Od końca lat 90. liczba doktorantów w krajach OECD zwiększyła się o 40% i nadal rośnie. Tymczasem spora część świeżo mianowanych doktorów nigdy nie zdoła wykorzystać umiejętności zdobytych w czasie długich i pełnych wyrzeczeń lat badań i nauki. Bezpośrednią przyczyną takiej sytuacji jest błędna polityka, która doprowadziła do nieproporcjonalnego rozrostu szkół ponadmagisterskich, nadprodukcji osób posiadających tytuł naukowy i szybkiego wysycenia rynku pracy zarówno w strefie akademickiej, jak i przemysłowej. Zjawisko to powoli urasta do rangi problemu globalnego. W kwietniu 2011 roku czasopismo „Nature” opublikowało alarmujący raport przedstawiający ogólny zarys sytuacji na świecie (The PhD Factory, „Nature”: 472, 259–260; 2011).
W fatalnym położeniu znajdują się doktoranci japońscy. Krajowe uniwersytety nie są w stanie pomieścić nawet części absolwentów, a warunki w przemyśle wyglądają równie ponuro. Ze względu na specyficzną kulturę pracy firmy których produkcja opiera się na zaawansowanych badaniach naukowych, wolą zatrudniać młodych magistrów i szkolić ich dalej według własnych programów. W efekcie tylko niewiele ponad połowa doktorów, którzy otrzymali dyplom w 2010 roku, znalazła tam stałą pracę.
Podobnie, choć nie aż tak dramatycznie, sytuacja przedstawia się w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Co gorsza, absolwenci wydziałów prawniczych i medycznych kończą studia obciążeni horrendalnymi kredytami, które ciągną się za nimi przez dziesiątki kolejnych lat (What is PhD really Worth?, „Nature”: 427, 381; 2010). Należy jednak podkreślić, że oba kraje podjęły już pierwsze próby poradzenia sobie z problemem. W ramach studiów doktoranckich powstają nowatorskie programy, których uczestnicy są przygotowywani nie tylko do pracy o charakterze ściśle akademickim, ale również do tego, jak radzić sobie poza granicami uniwersytetu. Każdy ze studentów jest prowadzony przez dwóch promotorów: profesora i osobę o dużym doświadczeniu związanym z przemysłem. W ramach zajęć doskonalą teorię, poznają tajniki pisania grantów, ale również uczą się, jak analizować zmiany na rynku i stworzyć sensowny biznesplan (Rethinking PhDs, „Nature”: 472, 280–282; 2011).
Jednym z państw europejskich, które zareagowało na omawianą kwestie, są Niemcy. W ostatnich latach wprowadzano tam obowiązek uczestniczenia w kursach mających na celu kształcenie przyszłych doktorantów w kierunkach przydatnych poza niewielkim uczelnianym światkiem. Warto jednak dodać, że w Niemczech istnieje kilkudziesięcioletnia tradycja rozwijania systematycznych powiązań pomiędzy nauką a przemysłem, których najlepszym przykładem są instytuty Fraunhofera.
Podczas gdy Stany Zjednoczone i Europa Zachodnia borykają się ze zjawiskiem wysycenia rynku pracy, w krajach takich jak Chiny czy Indie, kryzys edukacyjny przyjmuje nieco inną formę. Dylematem nie jest zatrudnienie osób posiadających wykształcenie naukowe, ale niskie kwalifikacje produkowanych masowo doktorów. Wpływa na to przede wszystkim brak zaawansowanych programów dydaktycznych oraz zewnętrznych systemów kontroli, które gwarantowałyby odpowiednio wysokie standardy.
A w Polsce?
Na tle ogólnym, sytuacja w Polsce rysuje się dość blado. Dotyka nas zarówno problem ustabilizowanych państw zachodnich, polegający na nadprodukcji osób posiadających dwie literki przed nazwiskiem, jak i ten dotyczący krajów znajdujących się w fazie gwałtownego rozwoju ekonomicznego, związany z niskim poziomem naukowym.
Odkąd wyszło na jaw, że edukacja może okazać się całkiem dochodowym biznesem, zaczęły powstawać nie tylko prywatne szkoły wyższe, ale i zaoczne studia doktoranckie. Już sama ich nazwa wzbudza niepokój – brzmi jak oksymoron. Na początku lat 90. uczelnie w całym kraju szkoliły łącznie 2695 doktorantów. W 2009 roku liczba ta wynosiła ponad 32000 (The PhD factory, „Nature”: 472, 259–260; 2011). W praktyce oznacza to otwarcie się na kandydatów, którzy nie przechodzili wcześniej progu egzaminacyjnego, i w konsekwencji wpływa na zaniżenie ogólnego poziomu studiów. Cały proces jest napędzany prostymi względami ekonomicznymi: w przypadku szkół prywatnych liczba słuchaczy przekłada się automatycznie na zyski z czesnego, podczas gdy na państwowych uniwersytetach przy obliczaniu kwoty dotacji jeden doktorant wart jest pięciu studentów. Ani uczelnie, ani kolejne polskie rządy nie wydawały się zaniepokojone takim obrotem sprawy, a ich podziwu godna niefrasobliwość, doprowadziła z czasem do fatalnej sytuacji, z jaką mamy obecnie do czynienia.
Mimo że stypendia na państwowych wydziałach nie wystarczają na najskromniejsze utrzymanie, a na wielu kierunkach nie ma czasu na to, żeby dodatkowo dorabiać, świeżo upieczeni magistrzy podejmują ciężar dalszej edukacji, rezygnując z zakładania rodzin i pomieszkując kątem u rodziców. Trend ten jeszcze kilka lat temu wydawał się całkiem racjonalny. Za cenę okresowych wyrzeczeń można było zyskać stopień naukowy, który przynosił satysfakcję, prestiż i stanowił niezbity dowód erudycji, a przede wszystkim dawał wymierne korzyści w postaci lepszej umowy o pracę. Coraz więcej młodych ludzi było skłonnych nie tylko zrezygnować na jakiś czas z przyzwoitych zarobków, ale zrzec się stypendiów, a nawet dopłacać do doktoratów. Niestety w chwili obecnej ani polskie uniwersytety, ani przemysł nie są w stanie pochłonąć rosnącej grupy doktorów poszukujących zatrudnienia. Co gorsza ci, którym udaje się zostać na uczelniach, wcale nie otrzymują bezpiecznych, stałych pozycji.
Z powodu niewystarczających dotacji rządowych sposób zarządzania sfery akademickiej coraz bardziej naśladuje model stricte biznesowy. Przypomina to proces, jaki od lat można obserwować na prywatnych uniwersytetach w Stanach Zjednoczonych: wydziały, na których prowadzenie badań naukowych nie przynosi wymiernych korzyści, są lekceważone albo poddawane redukcji. Nie tylko całe katedry, ale i poszczególni profesorowie podlegają corocznej ewaluacji w kategoriach zysków i strat przynoszonych uczelni. Dążąc do minimalizacji kosztów, szkoły rezygnują z bezterminowych umów o pracę. W niektórych miejscach połowa wykładowców jest zatrudniana na godziny, w skrajnych przypadkach postuluje się nawet całkowite zniesienie stałych pozycji akademickich. W efekcie tych zmian w ciągu ostatnich pięciu lat trzykrotnie wzrosła ilość osób z doktoratem, które korzystają z pomocy opieki społecznej (Grad Students to the Baricades, „Dissent”: jesień 2012). Jest to ekstremalny przykład na to, jakie konsekwencje może mieć ścisłe powiązanie działalności naukowej z gospodarką. W Polsce impas akademicki nie przyjmuje na razie tak drastycznych form, jednak liczne, niepokojące sygnały wskazują, że zdążamy prostą drogą w kierunku urynkowienia placówek naukowych.
Aby uelastycznić ekonomiczną strukturę uniwersytecką, coraz częściej rezygnuje się ze stałych umów o pracę na rzecz umów czasowych. Wiele wyższych uczelni nie zapewnia swoim asystentom i nauczycielom odpowiednich świadczeń, nie gwarantuje ciągłości zatrudnienia ani nie daje nadziei na poprawę niepewnej sytuacji życiowej. Dlatego duża część młodych naukowców odczuwa niepokój, zniechęcenie i rozgoryczenie spowodowane warunkami pracy, jakie są zmuszeni akceptować.
Pewna moja znajoma przez sześć lat po doktoracie była asystentką w jednym z najlepszych warszawskich instytutów. Mimo tak długiego stażu nigdy nie otrzymała propozycji stałego zatrudnienia. Ponieważ właśnie kończy się grant europejski, w ramach którego wypłacano jej pensję, dyrekcja poinformowała ją, że sama musi szukać dalej źródła utrzymania. Instytut nie ponosi najmniejszej odpowiedzialności za pracowników w podobnej sytuacji i oczywiście nie gwarantuje buforowego okresu wymówienia. Tymczasem owa koleżanka ma dwójkę małych dzieci, nigdy nie pracowała w przemyśle i nie ma doświadczenia związanego z biznesem. Poważnie liczy się z tym, że w najbliższym czasie dołączy do grona bezrobotnych. Smutna historia mojej znajomej nie jest wcale odosobnionym przypadkiem. Mogłabym podać jeszcze kilka podobnych przykładów z najbliższego otoczenia.
W „Gazecie Wyborczej” ukazały się ostatnio dwa artykuły („Doktorzy na głodzie”, Magdaleny Szwarc i „Ile jest wart akademik?”, Adama Leszczyńskiego) opisujące fatalną sytuację młodych doktorów. Odkąd wprowadzono obowiązek parametrycznej oceny placówek badawczych, coraz więcej instytutów utrzymuje pracowników jedynie w ramach samodzielnie zdobywanych grantów, stałe pozycje akademickie należą do rzadkości. Umasowienie szkół doktoranckich wespół z kapitalistyczną logiką, doprowadziły do powstania nowej i całkiem licznej klasy akademickiego prekariatu.
O tym, że od niepamiętnych czasów żadna z państwowych uczelni nie organizuje rzetelnie egzaminów doktoranckich, wszyscy doskonale wiedzą. Decyzja o przyjęciu kandydata zależy w dużej mierze od widzimisię przyszłego promotora, co zatrzaskuje drzwi kariery akademickiej przed nosem osób, które nie mają odpowiednich znajomości albo nie zdążyły wzbudzić zaufania wykładowców. Jest to metoda jawnie niesprawiedliwa i bezwstydnie promująca nepotyzm, a jednak wielokrotnie spotkałam się z poglądem, że prywatna, niewymagająca uzasadnienia opinia profesora to najlepszy sposób na przeprowadzanie selekcji aplikantów.
Szkoły doktoranckie w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii posiadają rozbudowane i podlegające nieustannej weryfikacji programy w ramach, których odbywają się obowiązkowe zajęcia na bardzo wysokim poziomie. Studenci są powoli i z uwagą wprowadzani w tajniki samodzielnej pracy naukowej, przechodzą gruntowne przeszkolenie w czytaniu specjalistycznej literatury, pisaniu grantów i planowaniu badań naukowych. W ten sposób uczą się, na czym polega żmudne polerowanie akademickiego rzemiosła. Tymczasem studia doktoranckie w Polsce trudno nawet nazwać szkołą. Na tym etapie edukacji nie istnieją przemyślane i spójne programy dydaktyczne: nieliczne obowiązkowe wykłady odbywają się zazwyczaj w ramach kursów magisterskich, a nieśmiałe próby reform spotykają się z ostrym sprzeciwem zarówno ze strony studentów, jak i grona profesorskiego.
Statystyki niezbicie świadczą o tym, że istnieje bezpośrednia zależność pomiędzy organizacją szkół a poziomem kadry akademickiej. Sama spędziłam kilka lat na amerykańskiej uczelni i wiem, że wykłady oraz kończące je egzamin, stanowią niemałe wyzwanie dla polskiego magistra. Jednak wszelkie rozmowy, jakie prowadziłam na ten temat i próby przekazania zdobytych doświadczeń, kończyły się niepowodzeniem. Całkowicie błędny stereotyp amerykańskiego doktoranta, który nie dorasta do pięt polskim studentom, wydaje się dogmatem nie do obalenia, podobnie jak przekonanie, że tworzenie rozbudowanych programów doskonalących akademickie rzemiosło jest pomysłem śmiesznym, nieadekwatnym i mogącym jedynie utrudnić i tak niełatwe życie doktorantów. (Jednym z nielicznych miejsc, w których odbyła się sensowna dyskusja porównująca system polski z innymi wzorcami szkół doktoranckich, była debata, jaką zorganizowali ostatnio Obywatele Nauki).
Kolejnym poważnym problemem polskiej edukacji ponadmagisterskiej jest brak systemów zewnętrznej kontroli, gwarantujących odpowiednio wysokie standardy naukowe i etyczne. Na najlepszych światowych uczelniach zarówno wiedza doktorantów, ich postępy w pracy, jak i sensowność projektów oraz rola promotorów podlegają nieustannej ocenie ze strony niezależnych komisji. Każdemu ze słuchaczy przyporządkowuje się grupę obserwujących go profesorów. Pierwsze lata studiów kończą się egzaminem, w czasie którego profesorowie zdobywają ogólne pojęcie o tym, co dzieje się z doktorantem, mogą wyrazić wątpliwości na temat braku postępów w pracy, ewentualnych luk teoretycznych, a nawet usunąć kandydata, który nie spełnia oczekiwań wydziału. Komisje mogą też zwracać się do promotorów, jeśli temat pracy doktorskiej budzi wątpliwości naukowe, bądź wydaje się zbyt trudny w realizacji. Sama byłam świadkiem, jak dzięki zewnętrznej interwencji dwukrotnie zmieniano projekty badawcze. Kilkuosobowe grona profesorskie pełnią także rolę instancji etycznych rozwiązujących konflikty pomiędzy mentorami a ich podwładnymi. W czasie mojego pobytu w Stanach na uniwersytecie, na którym studiowałam, czterokrotnie rozstrzygano spór na korzyść doktoranta i skrupulatnie egzekwowano zmianę postępowania promotora.
Trudno wyobrazić sobie wprowadzenie podobnych, sprawnie działających rozwiązań w naszym kraju. Feudalna machina akademicka skutecznie blokuje najmniejsze próby podważania profesorskich autorytetów. Z tego powodu praca doktorska jest traktowana, jako prywatna sprawa pomiędzy mentorem a jego podwładnym. Nie istnieją nadrzędne organy, do których doktorant mógłby się odwoływać w razie trapiących go wątpliwości. Promotorzy zyskują nieograniczoną władzę, a przypadki jej wykorzystywania zdarzają się niepokojąco często. Spora cześć studentów narzeka nie tylko na nieprzemyślane, pozbawione sensu projekty badawcze, ale również na regularne zmuszanie do niewolniczej pracy, mobbing a nawet molestowanie seksualne (informacje zebrane przez Obywateli Nauki).
Sedno polskiego problemu tkwi zarówno w niepodważalnej roli autorytetów, jaką za ogólnym przyzwoleniem społecznym przyjmują profesorowie, jak i w bezkrytycznej wierze w to, że naukowcem człowiek się rodzi, a budowanie dobrych szkół i cierpliwe polerowanie akademickiego rzemiosła to drugorzędna kwestia, której nie warto poświęcać uwagi. Oczywiście możemy czekać spokojnie na genialne jednostki, które same zdobędą wiedzę i umiejętności konieczne do tego, żeby tworzyć współczesną naukę, równą tej, jaką możemy obserwować jedynie z daleka, na zagranicznych uniwersytetach. Takie osoby zdarzają się jednak bardzo rzadko, a studia doktoranckie mają jeszcze inne zadania, poza biernym wyczekiwaniem geniuszy. Ich celem powinno być przede wszystkim przygotowywanie rzetelnej i dobrze wykształconej kadry uniwersyteckiej.
Polski impas naukowy jest po części spowodowany globalnym zjawiskiem rozrostu szkół doktoranckich i postępującą komercjalizacją uczelni. Z drugiej strony dokładają się do niego nasze wewnętrzne problemy, wynikające z funkcjonowania przestarzałego systemu akademickiego, którego skostniała, feudalna struktura nie poddaje się najmniejszym próbom reform i broni zaciekle przed przyjmowaniem sprawdzonych i dobrze działających wzorców z krajów, w których badania naukowe od lat utrzymują się w ścisłej światowej czołówce. Polskie uniwersytety wypuszczają liczne rzesze niekompetentnych, niezdolnych do samodzielnej pracy naukowej doktorów. Rynek pracy zaczyna być tego świadomy, dlatego wielu z nich będzie miało w przyszłości poczucie, że całkowicie zmarnowało kilka lat życia. Tymczasem zamiast podjąć odpowiednie kroki, zarówno uczelnie, jak i kolejne polskie rządy przyglądają się najzupełniej obojętnie sytuacji, która powoli zaczyna wymykać się spod kontroli.
Literatura:
Grad Students to the Barricades, Dissent: fall 2012
Rethinking PhDs, Nature: 472, 280-282 (2011)
The PhD factory, Nature: 472, 259–260 (2011)
What is PhD really worth?, Nature: 427, 381 (2010)