Orliki i chodniki nie wystarczą. Potrzebujemy planu Trzaskowskiego

W końcu jak pisał W.G. Sebald, „wymyślone przez nas maszyny mają, tak jak nasze ciała i jak nasza tęsknota, powoli wypalające się serce. Cała cywilizacja ludzka od samego początku to nic innego, tylko z godziny na godzinę narastający żar, o którym nikt nie wie, jaką intensywność osiągnie i kiedy pocznie stopniowo gasnąć”.
Rafał Trzaskowski. Fot. Monika Bryk

Patryk Jaki pisze znad golonki, że jedzenie do 16 kg mięsa rocznie to koniec świata. Zrównywanie tej narracji z przekonaniem, że w wyznaczającej światłe przywództwo światowym mocarstwom Europie nie ma miejsca dla mięsa i samochodów, to po prostu oswajanie spinu Solidarnej Polski. Trzaskowski na zarzut, że chce zabronić warszawiakom jedzenia mięsa, powinien konsekwentnie odpowiadać: zgadza się, a o co chodzi?

Nie trzeba śledzić każdej informacji o Rafale Trzaskowskim, żeby wiedzieć, że mimo – albo raczej za sprawą przywilejów, jakimi syn słynnego jazzmana cieszył się od dziecka – nie należy on do najambitniejszych polityków, jakich widziała polska ziemia. Konia z rzędem temu, kto pamięta choćby jeden jego postulat z kampanii prezydenckiej w 2020 roku, i nic nie wskazuje, by dojrzewanie prezydenta Warszawy do poważnej polityki oscylowało wokół radykalizacji programu.

Wśród polskiej klasy politycznej – co najmniej od schyłku rządu AWS, tej po-pisowej protoplastki, panuje przekonanie, że reformy są dla idealistycznych pięknoduchów, dla rozsądnych polityków jest symulowanie aktywności. Cebulaki żadnych reform nie chcą, a już na pewno nie są w stanie pogodzić się z ich nieuchronnymi kosztami. Dlatego w dużej mierze funkcjonowanie Trzaskowskiego jako polityka w ostatnich latach opiera się na kontrowaniu narracji PiS o swoich widmowych reformatorskich zapędach. W 2020 roku musiał nawet obiecywać, że „utrzyma 500+”.

Teraz zapewnia, że nie zakaże warszawiakom jedzenia mięsa, jak sugeruje to prawicowa młodzież na podstawie niezobowiązujących wytycznych C40 Cities, podpisanych z włodarzami innych miast, takich jak Barcelona (nawiasem mówiąc, wydająca się sensowną alternatywą dla rosyjskiej „cywilizacji” przekupywania rodzin mięsa armatniego ładami grantami) – wyrzucając tym samym do kosza pierwszy wyrazisty program, z jakim można by go skojarzyć.

Pojawia się pytanie – właściwie dlaczego? Czy twarda baza Platformy drży na myśl o wegańskich sznyclach, a do pozyskania zostali tylko ci niezdecydowani, którzy w życiu nie dadzą się przekonać do życia bez przyczyniania się do cierpienia zwierząt? Albo samochodziarzy? Szkoda tylko, że wprowadzenie ograniczenia dla aut w Warszawie, dotyczące maluchów i 30-letnich nieremontowanych mazd, jest nie radykalne, ale śmiechu warte. Mający nadzieję na rozprawienie się z autoholizmem mogą tylko wzdrygnąć się z zażenowaniem na wycofywanie się z sensownego, acz nieistniejącego pomysłu na zmiany.

Radosław Sikorski jeszcze za czasów, gdy mógł uchodzić za polityka wpływowego, w rozmowie z Michałem Sutowskim zarysował wizję tego, w jaki sposób Polska mogłaby powalczyć o rolę trzecich, obok Francji i Niemiec, skrzypiec w Europie w rzeczywistości po inwazji Rosjan w Ukrainie. Sikorski nie nazywa tego wprost, raczej sugeruje, że jednym ze sposobów mogłoby być podejście obu europotęg od strony ultralewicowej, dążącej do dalszej federalizacji UE pod demokratyczniejszym przewodnictwem wielu krajów, z silną dyplomacją i istotną rolą Polski jako państwa wyróżniającego się we wspólnocie m.in. jak najlepszymi relacjami z okupowaną Białorusią i napadniętą Ukrainą. Nie dojdzie jednak do tego siłą niezależnego i nieodwracalnego procesu.

Celem postępowej EuroPolski powinno być stworzenie hubu dla zielonych technologii, choćby tych specjalizujących się w oczyszczaniu wody, energetyce odnawialnej, również dla odbudowującej się Ukrainy; wzniesienie postępowego przedmurza Zachodu, które przyjmuje uchodźców i jest otwarte na mniejszości, rozwinięte socjalnie, uwzględnia kluczową rolę kobiet, ma silną publiczną szkołę i opiekę zdrowotną, skłania się ku refleksji o zredefiniowanu roli pracy w czasie przyspieszonych technologicznych przemian, polityce obwarzanka, dochodzie podstawowym, globalnym podatku od wartości majątków, państwowej chwilówce oraz o kształcie świata po możliwym, a przynajmniej koniecznym do dostrzeżenia w bliskim horyzoncie rozpadzie Federacji Rosyjskiej. To wszystko stanowi niezbędne minimum dla dobrego, a zarazem skutecznego sposobu na prowadzenie podmiotowej polityki w Europie.

Tak się „szczęśliwie” złożyło, że o ile większość wyborców w Polsce liczy, że premierem lub premierką po wyborach zostanie lider partii, na którą zagłosują, o tyle przenikliwi do szpiku kości młodolewicowi realiści, jak wynika z coraz częstszych sondaży, wskazują jako szefa rządu właśnie Trzaskowskiego. Nie jest to byle jaki kapitał – szczególnie jeśli opozycji po ewentualnym zwycięstwie zależy na budowaniu podmiotowej pozycji w Europie. Naszą obecność w Unii popiera większy odsetek Polaków niż ci, którzy deklarują, że nie będą mogli żyć bez mięsa. Aby móc cieszyć się polityczną potęgą, jaką Adam Michnik przypisuje Janowi Pawłowi II, nie można dać się otumanić antyeuropejskiemu farmazonowi.

Tusk to rozumie, ale jest już zbyt stary i przeżył zbyt wiele epok jako polityk, w tym prawie dekadę na emigracji, by nieustannie modyfikować swoje spojrzenie na populizm czy politykę jako taką. Gadanie do młodych przy wykorzystaniu popularnych piosenkarek i TikToka to nie jest nowoczesna polityka, trudno jednocześnie uznać, że wybory w 2023 roku mają cokolwiek wspólnego z tymi w 2011, w rzeczywistości, w której zderzały się pociągi pod Szczekocinami, Bono zapowiadał, że Facebook uratuje demokrację, a cały świat słuchał Somebody that I Used to Know – ale to nie jest świat, który do tej pory znałeś. Tusk zaczynał od obalania komunizmu z papieżem i Michnikiem, przeszedł lata 90., przełom wieków, wygrywał, przegrywał – ale ileż można przystosowywać się do oczekiwań otumanionego telewizją, internetem i salcesonem ludu? Nawet nihilistyczni, rozczarowani polityką konformiści mają swoje granice adaptacji, zapewne dlatego do polityki nie wrócił nigdy Kwaśniewski.

Wyjście z cienia takiego polityka dla Trzaskowskiego nie powinno stanowić wielkiego wyzwania, skoro pewien kapitał społeczny na niebyciu Tuskiem udało się ugrać nawet będącemu Tuskiem Hołowni. I gdy pojawia się idealna okazja ku temu, by Trzaskowski mógł zrobić różnicę postulatami radykalnie europejskimi, antykatolickimi i skierowanymi do ludzi pracy, tłumaczy się jakimś głąbom w internecie z tego, że nie będzie im odbierał kiełbasy od ust.

Efekt – przynajmniej w moim przypadku – jest jednocześnie głęboko paradoksalny. Żałosne tłumaczenia Trzaskowskiego jeszcze mocniej przekonują mnie do tego, że dla mięsa nie ma żadnej przyszłości. Powiem więcej: hańba hejterom aktywistów rzucających zupą w XIX-wieczne badyle, sądy i stracenia dla bogacących się olejarzy. Polityk Platformy dzięki temu wpływa na moje życie w tylko odrobinę mniejszym stopniu niż lektura Braudela, Januszewskiej, Foera, Kolbert czy Piketty’ego i starego statusu na Facebooku Kaza Bałagane, pytającego „jak można być takim knurem, żeby zamawiać pizzę z kebabem?”.

Być może niechęć do postulatu bierze się z tego, że „wkładka mięsna” dla rządzących Warszawą polityków Platformy może przywoływać nie najlepsze wspomnienia. „Ja wiem, że to nie jest tak ambitne, jak byśmy chcieli…” – mówił Trzaskowski podczas Campusu Polska Przyszłości. Tymczasem Warszawa wcale nie musi kopiować polityk miejskich z Niemiec czy Francji – mogłaby zamiast tego nadać ton debacie klimatycznej, tak jak robimy to przy okazji dozbrajania Ukrainy, słusznie przy okazji krytykując ślamazarność Scholza.

Nie chcemy żyć jak prymitywne plemię z 2002 roku, bać się dzwonić po karetki, słuchać kazań magnatów prasowych mówiących przy okazji rozmowy o tym, że pedofilia to tylko przykry strukturalny błąd w kościelnej przeszłości, gdy parady LGBT+ ciągle potrafią wywołać magnacki absmak.

Lepiej byłoby, żeby Trzaskowski w okolicach rocznicy śmierci Jolanty Brzeskiej dokonał wymierzonej w deweloperów czystki w instytucjach, zażądał skazania jak największej liczby winnych liczonych w miliardach złotych wyłudzeń w aferze reprywatyzacyjnej; żeby powiedział, jak na intelektualistę przystało: słuchajcie, czytam książki i dzienniki w czterech językach i moje obserwacje wskazują, że chyba faktycznie kiedyś trzeba będzie wyświecić z miasta finansistów i porzucić całe to mięsożerstwo, szanse na to, że będzie inaczej, są mniej więcej takie jak na wykazanie zamachu w Smoleńsku. W przeciwnym razie szybciej niż później weźmiemy udział w „angielskiej pielgrzymce” melancholików po zgliszczach, tyle że zamiast pałaców i dworców, symboli potęgi ery przemysłowej, będziemy oglądać ruiny nowoczesnych ubojni i chlewni, przypominające, że to właśnie za ten absurd zapłaciliśmy coraz łatwiej dostrzegalną wysoką cenę, nawet jeśli „na razie nasze miasta świecą”.

„Zwęglanie wyższych gatunków roślin, nieustanne spalanie wszelkich substancji palnych jest siłą napędową rozszerzania naszych włości na ziemi. Od pierwszej pochodni po osiemnastowieczne latarnie i od blasku latarni do chłodnej poświaty lamp nad belgijskimi autostradami, wszystko jest spalaniem i spalanie jest główną zasadą każdego wytwarzanego przez nas przedmiotu. Sporządzenie haczyka do wędki, wykonanie porcelanowej filiżanki i produkcja programu telewizyjnego opierają się ostatecznie na tym samym procesie spalania. Wymyślone przez nas maszyny mają, tak jak nasze ciała i jak nasza tęsknota, powoli wypalające się serce. Cała cywilizacja ludzka, od samego początku, to nic innego, tylko z godziny na godzinę narastający żar, o którym nikt nie wie, jaką intensywność osiągnie i kiedy pocznie stopniowo gasnąć. Na razie nasze miasta jeszcze świecą, ogień się jeszcze rozszerza. We Włoszech, Francji i Hiszpanii, na Węgrzech, w Polsce i na Litwie, w Kanadzie i w Kalifornii latem płoną lasy, nie mówiąc już o kolosalnych, nigdy niewygasających pożarach w tropikach. W Grecji, na wyspie, którą około roku 1900 jeszcze obrastał las, widziałem przed paru laty, w jakim tempie ogień pochłania wyschniętą roślinność. Stałem wtedy w pewnej odległości od portowego miasta, w którym się zatrzymałem, w grupce podnieconych mężczyzn na poboczu drogi, za nami była czarna noc, a przed nami, w oddali, na dnie wąwozu ogień, buchający, rozszalały, już gnany wiatrem w górę stromych zboczy. I nigdy nie zapomnę, jak rysujące się ciemno na tle łuny jałowce, ledwo liznął je żar, z głuchym trzaskiem jeden po drugim stawały w płomieniach, niczym pochodnie, i zaraz zapadały się bezdźwięcznie w snopie iskier” – pisał Sebald w wydanych w 1995 roku Pierścieniach Saturna, niebędących bynajmniej elegią dla cywilizacji łaknącej azotu lub zwierzęcych protein.

 

Może należy przy okazji przyszeryfić jak Lech Kaczyński po śmierci Papały albo Tusk za czasów dopalaczy? Zamiast stosować politykę mistycyzująco-dominikańskiego wybaczenia, grubej kreski i – w efekcie – kontynuacji strategii polityka opozycji, któremu społeczeństwo nie ufa najbardziej (a takim jest obecnie Donald Tusk, wyprzedzany jedynie przez antyeuropejskich Kaczyńskiego i Ziobrę), Trzaskowski powinien wykorzystać zaufanie do siebie, by być dyrygentem oczyszczającej zdrady i zemsty, głoszącym radykalną równość ojcobójcą i grożącym więzieniami zarówno łamiącym prawo pisowcom, jak i skorumpowanym zakałom z własnych szeregów. Może trzeba trybunałów lub co najmniej dożywotniej infamii nie tylko dla Macierewicza, jak w wyborach w 2020, ale i dla Kurskiego i Gronkiewicz-Waltz, Kaczyńskiego i Ziobry, prześwietlenia motywacji stojących za działaniami kolegów z europarlamentu i nie tylko?

W Paryżu socjalistka Anne Hidalgo wyrzuca samochody z miasta bez mrugnięcia okiem. W Berlinie nowe władze miasta dyskutują głównie o problemach mieszkaniowych i polityce wobec samochodziarzy. Przez oba kraje przetaczają się istotne debaty o tym, jak przystosować się do liderskich ról w Nowym Zielonym Świecie. Szkoda słów na tłumaczenie, że odpowiedzią na nieuchronne nie powinno być jałowe smęcenie o tym, że my się na ekologiczne zmiany nie zgadzamy i nie damy sobie odebrać „wolności”.

Likwidacja dróg, podwyżki cen mięsa spowodowane jego stopniowym wycofywaniem i nieopłacalnością, drastyczne uprzykrzanie życia właścicielom samochodów prywatnych, tanie mieszkania na wynajem – to nie jest pieśń przyszłości, to powinno się dziać tu i teraz, by ocalić świat przed katastrofą. Nie wspominam już nawet o Sztokholmie, Oslo, Wiedniu, Amsterdamie; o Düsseldorfie i Bordeaux, czy o wzięciu na siebie roli lidera prospołecznych innowacji i wzoru dla miast i wsi Polski B, mających w niedalekiej przyszłości równać pod względem dobrobytu do stolicy.

50-letni Trzaskowski nie jest przecież merem jakiegoś zapyziałego Bordeaux, tylko Warszawy. Jest w odpowiednim wieku do przedsięwzięcia ambitniejszych celów, tak samo, jak i zaprzestania całowania biskupiego pierścienia, życia pełnią życia i zachwytu nad jego prozą, wyjścia do klubu, posłuchania Keleli zamiast Jamiroquai, stanięcia po właściwej stronie i wyjrzenia poza prymitywne samozadowolenie dziedzica.

Po rosyjskiej napaści na Ukrainę stolica Polski nie tylko umocniła swoją pozycję bijącego serca kraju, ale też stała się jednym z najważniejszych i najciekawszych miast świata, nowoczesnym do szpiku, pełnym biednych i bogatych w coraz wyraźniejszym nierównościowych splocie, radykałek i radykałów, paranoików, freaczek i szpieżyń, wielokulturową i wielonarodową pikarejską społecznością, która staje przed szansą na odejście od przedpotopowości, ciemnoty i zabobonu kultury ujednoliconej, narodowej i antyekologicznie wąsatej, zorbánizowanej i paradoksalnie pożenionej z zasadą ciepłej wody w kranie i dwoma wiekami węgla. Oczywiście, miłośnicy kaszanki na plan Trzaskowskiego początkowo zareagują oburzeniem, ale to normalne – „granice dyskursu są jak elektryczny pastuch”– pisze Bożena Keff.

Dlatego nie zrównujmy narracji przypałowego ciemnogrodzianina Jakiego i młodego pracownika działu promocji Krajowego Zasobu Nieruchomości, piszących spocone tweety znad golonki, że jedzenie do 16 kg mięsa rocznie to koniec świata, z przekonaniem, że w wyznaczającej światłe przywództwo światowym mocarstwom Europie nie ma miejsca dla mięsa i samochodów, bo to po prostu oswajanie spinu Solidarnej Polski. Trzaskowski na zarzut, że chce zabronić warszawiakom jedzenia mięsa, powinien konsekwentnie odpowiadać: zgadza się, a o co chodzi? Wtedy nawet porażka byłaby piękniejsza – lepsze to niż bycie pamiętanym jako polityk bez właściwości, który na czas pożogi, wojny i zarazy potrafi przynieść jedynie ten sam firmowy uśmiech i rozmodlone oczy co zawsze. Nadszedł już czas.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Łukasz Łachecki
Łukasz Łachecki
Redaktor prowadzący w Krytyce Politycznej
Zamknij