Właściwie trudno się dziwić, że jesienna fala zakażeń nie zrobiła na Polakach większego wrażenia. Przecież od lat tolerujemy fakt, że co roku dochodzi w Polsce do tysięcy niepotrzebnych zgonów na uleczalne choroby.
Wiosną włoska Lombardia wydawała się jakimś mrocznym miejscem bardzo daleko stąd, w którym trwa prawdziwy horror. W Polsce, pozostającej nieco na uboczu wiosennej fali pandemii, czuliśmy się względnie bezpiecznie, a doniesienia z Włoch traktowaliśmy trochę jak informacje o dramatycznych wydarzeniach z drugiego końca globu, które są przykre, ale przecież nam nie grożą. Nieco podobnie jak trzęsienie ziemi na Haiti albo tsunami u wybrzeży Tajlandii.
Jesienią sytuacja zmieniła się jak w kalejdoskopie i od „drugiej Lombardii” dzieli nas już naprawdę niewiele. Jesienne statystyki zgonów pokazują jak na dłoni, że w kraju nad Wisłą dzieje się źle. Prawda jest jednak taka, że w Polsce od lat śmierć zbiera nieproporcjonalnie wielkie żniwo, ale jakoś umykało to do tej pory uwadze komentatorów. Z powodu niedomagającej ochrony zdrowia co roku niepotrzebnie tracimy tysiące istnień ludzkich, ale odbywa się to w ciszy, bez alarmujących raportów Ministerstwa Zdrowia. Koronawirus niezwykle gnębi Polskę tej jesieni, ale wcześniej z powodu zaniedbań gnębiliśmy się sami, na jeszcze większą skalę.
czytaj także
Czarna jesień
Choć przez większość roku liczba zgonów utrzymywała się na podobnym poziomie co w latach ubiegłych, w drugiej połowie września coś się zmieniło. Krzywa zgonów zaczęła systematycznie piąć się w górę i w październiku osiągnęliśmy niespotykany wcześniej poziom 12 tys. zgonów tygodniowo. W ostatnich pięciu latach zaledwie kilka razy przebiliśmy barierę 10 tys. zgonów, a i to głównie zimą, gdy wpływały na to niska temperatura oraz smog. W sumie w całym październiku zmarło 49 tys. osób, choć rok wcześniej zanotowaliśmy 34 tys. zgonów, a pięcioletnia średnia za październik wynosiła 33,8 tys. Liczba zgonów wzrosła w Polsce o 44 proc. rok do roku.
Mamy więc dodatkowe 15 tys. zgonów w ciągu ledwie jednego miesiąca, co nijak się ma do oficjalnych statystyk dotyczących COVID-19 – w październiku bezpośrednio z powodu pandemii zmarło 3,1 tys. osób. Co więcej, zgony w większym stopniu dotyczą osób starszych, które są bardziej narażone na zakażenie. Wśród osób, które zmarły w październiku, tylko jedna na pięć była poniżej 65. roku życia, choć jeszcze w sierpniu – jedna na cztery. Także w całym 2018 roku zgony mieszkańców Polski poniżej 65. roku życia stanowiły jedną czwartą. Zważywszy też na to, że wykrywamy niewielką liczbę zakażeń – od pewnego czasu odsetek testów pozytywnych sięga niebotycznych 50 proc. – możemy z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że COVID-19 zbiera w Polsce znacznie większe żniwo, niż podają to oficjalne statystyki.
Ten nagły wzrost liczby zgonów bardzo przypomina skalą to, co się działo na wiosnę w krajach najbardziej doświadczonych przez pandemię. W najgorszym 10-tygodniowym okresie w Hiszpanii liczba zgonów przekroczyła o 60 proc. średnią z lat 2015–2019, a w Wielkiej Brytanii o 55 proc. Nieco niższy wzrost notowano w Belgii (45 proc.) i we Włoszech (40 proc.), a w Szwecji liczba zgonów z najczarniejszego okresu epidemii przekroczyła jedynie o 30 proc. średnią pięcioletnią. Przypomnijmy – w Polsce mówimy o 44 proc., choć za cztery i pół tygodnia. Możemy więc powiedzieć, że jak na razie podążamy wiosenną ścieżką Włoch i Belgii – o ile liczba zgonów w listopadzie się utrzyma.
Nadwiślańska cywilizacja śmierci
Bez wątpienia jedynie część tych dodatkowych śmierci to efekt pandemii. Trudno dokładnie określić, jak duża część, bo z powodu zbyt małej liczby testów właściwie nie znamy sytuacji epidemicznej w Polsce. Bez wątpienia jednak niektóre z tych nadwyżkowych zgonów to efekt niedomagającej ochrony zdrowia, co warunki epidemiczne jeszcze uwypukliły. Z tego też powodu od lat mamy do czynienia z tysiącami niepotrzebnych śmierci. Kolejki do lekarza, słaba jakość profilaktyki i zbyt niska liczba badań diagnostycznych sprawiają, że co roku na uleczalne choroby umierają w Polsce tysiące osób, które mieszkając za Odrą albo nad Renem, nadal by żyły. Tolerujemy tę sytuację od lat, więc nawet obecna pandemia przestała na Polakach i Polkach robić większe wrażenie.
System ochrony zdrowia, czyli polityczny granat bez zawleczki
czytaj także
W 2017 roku zanotowaliśmy 135 przypadków zgonów na 100 tys. mieszkańców wśród osób poniżej 75. roku życia, które zmarły z powodu uleczalnych chorób lub dolegliwości. Średnio w całej UE notuje się jedynie 93 takie niepotrzebne zgony – w Niemczech 86, a we Francji 62. W Hiszpanii oraz Włoszech dwukrotnie rzadziej umiera się na uleczalne choroby niż w Polsce. Podobnie jest w Holandii i Szwecji. Mówimy więc o niecałych 50 tys. zupełnie niepotrzebnych zgonów rocznie – ci wszyscy ludzie mogliby żyć, gdyby tylko nasza opieka medyczna funkcjonowała jak należy.
Generalnie rzecz biorąc, co roku nad Wisłą umiera nieproporcjonalnie duża liczba osób, które nie dożyły późnej starości. W przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców, z powodu zgonów ludzi poniżej 70. roku życia tracimy 6,4 tys. „potencjalnych lat życia”, które są określeniem różnicy między granicą 70 lat a momentem śmierci. To ósmy najwyższy wynik w OECD – więcej potencjalnych lat życia tracą jedynie Amerykanie, Węgrzy, Litwini, Łotysze, Meksykanie, Brazylijczycy i mieszkańcy RPA. Czesi tracą jedynie 4,8 tys. potencjalnych lat życia, Niemcy 4 tys., Holendrzy 3,5 tys., a Szwedzi zaledwie 3,2 tys. – czyli dwukrotnie mniej niż my. Jak widać, życie jest w Polsce wyceniane znacznie niżej niż w Europie Zachodniej – wbrew oficjalnej narracji głośno wykrzykiwanej przez prawicę.
Śmiertelne zapalenie płuc
Czym są te uleczalne choroby, na które w Polsce umiera się regularnie? Przede wszystkim chodzi o chorobę niedokrwienną serca – notujemy na nią 25 zgonów na 100 tys. mieszkańców poniżej 75. roku życia, choć średnia unijna jest o jedną piątą niższa. Jednak najbardziej odstajemy od reszty Europy w leczeniu zapalenia płuc – czyli infekcji, którą może wywołać między innymi SARS-CoV-2.
Co roku umiera na zapalenie płuc 15 na 100 tys. osób poniżej 75. roku życia, tymczasem w całej Europie trzy razy mniej. Nad Wisłą można również stosunkowo często umrzeć na raka piersi, raka jelita grubego oraz choroby mózgowo-naczyniowe, do których należy między innymi udar. Mamy więc tradycyjny zestaw chorób kardiologicznych oraz onkologicznych, powiększony o zapalenie płuc, którym zajmuje się pulmonologia.
czytaj także
We wszystkich tych obszarach Polska tkwi w długoletnich zaniedbaniach. Pod koniec zeszłego roku prof. Tadeusz Pieńkowski alarmował w rozmowie z „Polityką”, że śmiertelność na raka piersi znów w Polsce rośnie. W profilaktyce raka piersi kluczowe są badania mammograficzne, jednak z powodu zaprzestania wysyłania pisemnych zaproszeń przez Ministerstwo Zdrowia w 2015 roku liczba kobiet korzystających z nich zaczęła spadać. A nawet wtedy nie była wysoka – z badania mammograficznego korzystała nieco ponad połowa Polek w wieku 50–69 lat. W krajach nordyckich korzysta z nich 80–90 proc. kobiet w tym wieku. Zresztą do przeprowadzenia powszechnych badań profilaktycznych raka piersi mogłoby nam braknąć sprzętu – mamy niecałe 10 mammografów na milion mieszkańców, Duńczycy 15, Szwedzi 20, a Finowie 30. Od 2015 roku ich liczba w Polsce nawet spadła (z jedenastu).
W zakresie leczenia chorób płuc już w 2016 roku NIK wskazywała, że jest ona zdecydowanie niewystarczająca. Zbyt niska wycena świadczeń spowodowała, że niewielu lekarzy chciało się w tym specjalizować, a spadek liczby lekarzy wymusił zaprzestanie udzielania niektórych świadczeń przez przychodnie. Z tego też powodu kolejki robiły się coraz dłuższe – swoją drogą, w 2019 roku znowu się wydłużyły. W grudniu 2018 roku Polskę obiegła skandaliczna historia 67-letniej kobiety, która zmarła na zapalenie płuc, gdyż lekarze nie byli w stanie go zdiagnozować, pomimo że na taką ewentualność zwracała uwagę nawet jej rodzina.
Poboczne żniwo COVID-a
Z powodu zamrożenia usług medycznych, przejścia dużej ich części w tryb zdalny, a także strachu Polek i Polaków przed zakażeniem, profilaktyka onkologii i leczenie kardiologii właściwie się załamały. Wiosną liczba badań mammograficznych i cytologicznych spadła w niektórych województwach o grubo ponad 90 proc. W kwietniu na Śląsku wykonano 423 mammografie – rok wcześniej było to 11 tys. W maju w województwie warmińsko-mazurskim przeprowadzono zaledwie 14 badań mammograficznych, choć rok wcześniej zrobiono ich 2,5 tys. W całym kraju odnotowano spadek o jedną czwartą liczby zabiegów kardiologii interwencyjnej, stosowanych po zawałach serca. Możemy więc przypuszczać, że liczba zgonów w Polsce jeszcze wzrośnie, gdy pandemia zacznie zbierać swoje poboczne żniwo. „Przechodzone” zawały serca oraz niewykryte raki piersi i szyjki macicy doprowadzą w nadchodzącym czasie do tysięcy osobistych tragedii.
czytaj także
Właściwie trudno się dziwić, że jesienna fala zakażeń nie zrobiła na Polakach większego wrażenia i masowo nie stosują się do nałożonych przez państwo restrykcji. Przecież od lat tolerujemy fakt, że co roku dochodzi w Polsce do tysięcy niepotrzebnych zgonów na uleczalne choroby kardiologiczne, onkologiczne i pulmonologiczne. Wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić – dodatkowe kilka tysięcy zgonów to u nas nic nadzwyczajnego. Wiosną wszyscy rzeczywiście się zabunkrowali, gdyż nowy azjatycki wirus jawił się jako coś nieznanego, egzotycznego i groźnego. Po tych kilku miesiącach COVID-19 jest już oklepany i coraz więcej z nas macha na niego ręką. Może gdybyśmy od lat faktycznie dbali o każde ludzkie życie, to teraz byłoby łatwiej wymagać od społeczeństwa większej odpowiedzialności.